Tekst I
Diabelska promocja
No i doigrałem się, a trzeba było słuchać głosu rozsądku, kiedy szeptał nieśmiało dobre rady (choć tymi akurat to podobno piekło wybrukowane). Ale przecież kto w dzisiejszych czasach przejmuje się takimi drobnostkami jak rozsądek. W końcu miałem być niczym pan Twardowski czy inny Faust, co z diabłem umieli się ułożyć. Niestety najwyraźniej Dariusz Kowalski nie brzmi wystarczająco dumnie, by zmagać się z podobnymi kwestiami. Szkoda, że nie zdałem sobie z tego sprawy nieco wcześniej. A miało być tak pięknie.
Życie potrafi być naprawdę nudne, kiedy jest się kierownikiem do spraw produkcji. Czy przeszkadzała mi ta funkcja? Obecnie oddałbym za nią wszystkie skarby świata, ale miesiąc temu była mi niczym kula u nogi. Czwarty krzyżyk na karku, a ja wciąż musiałem podpisywać fakturki. Moja porąbana ambicja doszła do wniosku, że zasługuję na znacznie więcej, a tutaj marnuję tylko swój potencjał. Niestety perspektywa awansu zamykała się w dwóch słowach „trzeba czekać”.
I wtedy pojawiła się ona – prawdziwa diablica (dosłownie i w przenośni). Czerwony top i takież włosy, nieprzyzwoicie krótkie szorty, jeszcze bardziej nieprzyzwoicie długie nogi i tenisówki. No dobrze, może to nie przypomina diablicy, ale napis na koszulce „Go to the hell” rozwiewał wszystkie wątpliwości.
- Witam, panie Dareczku – odezwała się, siadając na moim biurku. – Mam do pana mały interesik.
Propozycja brzmiała nader interesująco, awans w zamian za duszę, prosto i zwięźle. Czy zastanawiałem się nad konsekwencjami, podpisując podsunięty zwitek? Skąd! Dusza wydawała mi się czymś na tyle mało wartościowym, że byłem gotów ją poświęcić. Ostatecznie nie wiedziałem nawet czy istnieje. Jak by nie patrzeć, tabliczka z napisem „prezes Dariusz Kowalski” jest bardziej namacalna niż te wszystkie spirytystyczne brednie. Pominę milczeniem fakt, że niespecjalnie wierzyłem w nadnaturalne zdolności seksownego rudzielca.
A potem zdarzył się cud, choć akurat te podlegają chyba pod inną instancję. Tak czy inaczej trzy dni później ówczesny prezes dostał silnego ataku rwy kulszowej i w trybie natychmiastowym przeprowadził się do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, których klimat ponoć doskonale pomaga w leczeniu ischiasu. Jeszcze większym zbiegiem okoliczności, na zwołanym w trybie pilnym zebraniu zarządu, to właśnie ja zostałem wybrany na jego następcę. Moja radość nie znała granic. Do czasu.
Dopiero potem zaczęła się droga przez mękę, w postaci wszelakiej maści gali, rautów, konferencji, spotkań i jeszcze większej ilości papierków do podpisywania. Już po tygodniu przestałem w pełni ogarniać, co się ze mną dzieje, a niedługo później wszystko zlało się w jeden biznesowo – imprezowy maraton.
Także moja nowa znajoma - Monika, nie odstępowała mnie ani na krok. Całe szczęście, że jestem zatwardziałym kawalerem, w przeciwnym razie plotkom nie byłoby końca. Towarzyszyła mi na tych wszystkich nieszczęsnych przyjęciach, balach i wystawnych kolacjach. Trzeba przyznać, że jak na diablicę, umiała być zaskakująco uprzejma, nie wspominając, iż jej długie nogi doskonale prezentowały się w wieczorowych sukniach. Ja sam wyglądałem przy niej niczym ubogi krewny, ale to akurat była zaleta, dzięki temu to ona przyciągała uwagę, a ja miałem święty spokój (a może przeklęty spokój?).
Monika doskonale odnajdywała się w tym szacownym towarzystwie, z jego wszystkimi konwenansami i snobizmem. Zwyczajnie zdawała się świetnie bawić, w odróżnieniu od niektórych.
Jednak z czasem przywykłem do tych niedogodności i powoli zacząłem nawet wdrażać się w funkcję szefa korporacji. Niestety prawdziwe kłopoty miały się dopiero zacząć. Tydzień temu wyszło na jaw, że poprzedni prezes zdefraudował sporą sumę pieniędzy, która miała zostać przeznaczona na modernizację sprzętu, a co gorsza na podwyżki dla pracowników. Jako że drań, pozostawał nieosiągalny, grzejąc tyłek na Półwyspie Arabskim, cała afera spadła na mnie. Ku mojej rozpaczy, a złośliwej radości Moniki.
W dobie kryzysu, taka strata mogła spowodować upadek korporacji, na co nie chciałem pozwolić. To byłby prawdziwy blamaż, gdybym doprowadził do bankructwa wielką firmę, z dziesiątkami filii na całym świecie, i to zaledwie w niecały miesiąc. By jakoś ratować sytuację zaczęły się masowe zwolnienie i cięcia po premiach. To nie spodobało się nikomu.
Z dnia na dzień robotnicy ogłosili strajk okupacyjny i przejęli w posiadanie całą siedzibę zarządu, z moim nowym gabinetem włącznie.
I tak siedzę teraz na biurku, blokując nim drzwi, a na korytarzu słychać rozwścieczony tłum. Katastrofa.
- Dzień dobry, panie prezesie. – Usłyszałem radosny głos Moniki, która jak zwykle pojawiła się znikąd.
- Będzie dobry, jak się stąd wydostanę w jednym kawałku – mruknąłem, poluzowując krawat, który cisnął mnie dziś bardziej niż zazwyczaj. – Obedrą mnie żywcem ze skóry.
Monika usiadła obok mnie na biurku i przyłożyła ucho do drzwi.
- Raczej będą przypiekać nad wolnym ogniem – skomentowała po chwili.
Jej samozadowolenie było wybitnie nie na miejscu.
- To wszystko było stanowczo poronionym pomysłem.
- Mówisz o grupowych zwolnieniach?
- Nie, o całym tym moim prezesowaniu. Gdybym wiedział, w jakie bagno się pakuję, to nigdy…
- Chyba trochę za późno na skruchę – wtrąciła. – Zapominasz, że mam wszystko na piśmie.
Złośliwie pomachała mi świstkiem przed nosem. Jędza.
- Trzeba mi było wybrać dożywotnie wakacje na Bahamach.
- Tam są huragany.
- No to grzanie tyłka w Emiratach.
- Zapominasz o terrorystach. Uprzedzę pytania: w Australii są jadowite węże, a w Afryce ebola.
- W biurze podróży to ty nie powinnaś pracować.
Monika uśmiechnęła się przekornie, pokazując koniuszek języka.
Biurko podskoczyło gwałtownie, gdy z drugiej strony rozjuszony tłum próbował wyważyć drzwi. Poczułem nieprzyjemny dreszcz, panika wisiała w powietrzu. Zacząłem nawet rozważać pomysł skoczenia z okna, ale znając moje szczęście, to dwa piętra nie wystarczyłyby na skręcenie karku. Jeszcze skończyłbym na wózku. Nie miałem zresztą czasu na wdrożenie samobójczego planu, bo niespodziewanie drzwi ustąpiły i rządny krwi tłum wpadł do środka.
Nagle wylądowałem nosem w kubku zimnej kawy. Skonsternowany otworzyłem oczy i zobaczyłem stertę faktur cudownie zalanych bezkofeinową z podwójną śmietanką. Bezmyślnie zacząłem ratować, co się dało, próbując zatrzeć ewidentne ślady kawowej zbrodni. Dopiero później dotarła do mnie świadomość, że jestem w swoim starym biurze. Co więcej, wciąż miałem na sobie garnitur i ten przeklęty, ciasny krawat. Tylko tłum gdzieś zniknął.
- Wybacz tę kawę, trochę nie trafiłam i zamiast na krzesło, spadłeś na stolik. – Uroczy głosik wybił mnie z konsternacji. – A garnitur zostawiłam, bo bardzo ci w nim do twarzy.
Odwróciłem się i zobaczyłem siedzącą naprzeciwko Monikę.
- Co się dzieje?
Diablica, zamiast cokolwiek wytłumaczyć, podała mi cyrograf. Na dole, pod moim podpisem, widniała pieczątka „anulowano z powodów technicznych”. Na pytające spojrzenie Monika wzruszyła ramionami.
- W chwili anulowania paktu, wszystko wróciło do punktu wyjścia – wyjaśniła.
- Ale dlaczego?
- Powiedzmy, że stanowczo wolę wystawne przyjęcia niż krwawe łaźnie.
- Czyli sama go anulowałaś, by uratować mi skórę? Czy to przypadkiem na podchodzi pod dobry uczynek? – spytałem podejrzliwie.
- Wypraszam sobie, za kogo ty mnie uważasz? – fuknęła.
Z gracją zeskoczyła z biurka i podeszła bliżej.
- Świetnie się bawiłam – dodała. – I zapamiętaj sobie, dobre uczynki daję tylko w promocji dla stałych klientów. Do zobaczenia wkrótce.
Uśmiechnęła się słodko, po czym zniknęła.
Koniec
Tekst II
Diabelska promocja
Magda zobaczyła ją w lumpeksie, wiszącą nad kartką z napisem „PRZECENA”, i natychmiast się zakochała. Przykleiła nos do szyby w jakimś niemym niedowierzaniu, żeby nacieszyć się tym widokiem. Podskoczyła do drzwi, na których wywieszono tabliczkę:
„OTWARTE:
PN. – PT. 10:00 – 18:00
SOB. – ND. 10:00 – 16:00”
Podwinęła rękaw swetra i spojrzała na malutki, elegancki zegarek od Diora.
– Cholera – mruknęła, widząc, że wskazówka wisi między siedemnastą i osiemnastą.
Wróciła do domu i cały czas o niej myślała. Czerwona, asymetryczna, obszyta czarnymi lamówkami. Prześliczna. O takiej sukience Magda marzyła od dzieciństwa. Zastanawiała się tylko, jakim cudem taka perła krawiectwa znalazła się w sklepie z odzieżą na wagę i jakiej mogła być marki. Dolce & Gabbana? Tru Trussardi? Magda, amatorska znawczyni mody, szukała w pamięci, ale nie przypominała sobie podobnego wzoru.
Następnego dnia po pracy podjechała pod ten sam sklep. Weszła do środka i natychmiast poczuła duszącą woń używanych ubrań. Powstrzymała się przed zgryźliwym komentarzem i sięgnęła po wiszącą przy oknie sukienkę. Czerwony materiał był miły w dotyku; przypominał dziecięcą skórę. Magda, wiedziona ciekawością, spojrzała za kołnierz. Nie było tam żadnej metki. Co dziwne, nie dało się zauważyć również żadnego śladu, który wskazywałby, że kiedyś jakaś tam była.
– Piętnaście złoty – rzuciła znudzona sprzedawczyni.
***
– Wróciłam, kochanie – rzuciła Magda, zamykając drzwi.
Weszła do salonu, gdzie siedział jej syn, trzynastoletni Tytus. Gapił się z kanapy na telewizor, w prawej dłoni trzymając szklankę z mrożącym mózg napojem, a w lewej pilota. Na ekranie kreskówkowy Spider-Man toczył zaciekły bój z symbiotem z kosmosu. Czarna maź opanowywała ludzi, nadając im ponadprzeciętne moce, ale sprowadzając ich na stronę zła. Spider-Man został opętany przez symbiota i usiłował zwyciężyć złowrogą siłę. Magda wiedziała to wszystko dlatego, że pewnego razu, kierowana poradnikiem rodzica, postanowiła sprawdzić, czym zajmuje się jej syn.
– Zrobiłeś lekcje? – zapytała odruchowo, nie oczekując odpowiedzi. – Daj już spokój z tym Spider-Manem, mózg ci przez to kiedyś wypłynie uszami.
– Mamo, nie niszcz mi dzieciństwa!
Obydwoje parsknęli śmiechem.
Magda po cichu wrzuciła sukienkę do pralki i położyła się spać. Coś dziwnego, jakaś irracjonalna potrzeba kazała jej nie pokazywać nowo nabytego ubrania każdemu, kto się nawinie. Zasypiała, myśląc o tym, jak bosko będzie wyglądać następnego dnia.
***
Na wieczór Magda umówiła się do kina. Po pracy wróciła do domu i zdjęła czerwoną sukienkę z wieszaka. Rozebrała się do bielizny, po czym z lekkim niepokojem wcisnęła się w nowe ubranie. Czuła, że karmazynowy materiał lekko ją obiska. Podeszła do lustra, po czym uśmiechnęła się. Sukienka wydawała się uszyta właśnie na nią. Opinała jej ciało, uwydatniając kobiece kształty, a jaskrawy kolor podkreślał teatralną cerę Magdy.
Zerkając na zegarek, robiąc sobie pospiesznie makijaż. Po dwudziestu minutach, już spóźniona, wybiegła z domu i wsiadła do samochodu.
– Hej! – uśmiechnął się Artur pół godziny później, widząc wysiadającą z wielkiego nissana navary Magdę.
Pocałowała go w policzek. Mężczyzna miał urodę typową dla hollywoodzkich idoli nastolatek; męską, kanciastą twarz przykrytą dwudniowym zarostem, czarne włosy i niebieskie oczy. Jednak Magda spotykała się z nim z zupełnie innego powodu. Poznała go przez sieć i do czasu pierwszego spotkania nie wiedziała, jak wygląda. Przyciagał ją w nim fakt, że u boku tego mężczyzny czuła się bezpiecznie. Biło od niego ciepło, jakaś kojąca siła. Twarz Artura była zawsze pogodna i spokojna. Magda nigdy nie musiała się martwić, kiedy spóźniała się na randkę.
Kiedy weszli do sali projekcyjnej, film już się zaczął. Usiedli na miejscach.
„Ile waży koń trojański?” Juliusza Machulskiego opowiadał historię kobiety, która pewnego dnia obudziła się w przeszłości odległej o trzynaście lat. Na nowo znalazła się u boku byłego męża, lecz bliski jej sercu był inny mężczyzna, odmłodzony o półtorej dekady. Kobieta postanowiła zmienić bieg historii. O ile ciekawa historia zdawała się rokować dobrze, o tyle Magda przysypiała na ramieniu Artura. Naszła ją ochota na „Szklaną pułapkę”, w której Bruce Willis – łysy czy nie – uratowałby świat.
W połowie filmu nagle uderzyło ją coś dziwnego. Przed oczami zamigotały jej wirujące kształty, a w głowie poczuła ból. Wstała.
– Poczekaj tu... muszę iść do łazienki – szepnęła.
Artur zaniepokoił się. Spojrzał jej w oczy.
– Nic ci nie jest?
– Spokojnie, zaraz wrócę. – Magda zmusiła się do uśmiechu.
Wyszła z ciemnej sali. Na oświetlonym korytarzu było odrobinę lepiej, ale ciągle w brzuchu czuła coś niepokojącego. Dłonią trzymała się za czoło. Ruszyła nerwowym, chwiejnym krokiem w kierunku toalety.
Szarpnięciem otworzyła drzwi. Zaczęła biec. Ledwo zdążyła doskoczyć do ubikacji i zwymiotowała. Trzymając się za brzuch, stała nad kiblem i rzygała. Poczuła się słabo i nagle zapragnęła, żeby obok znalazł się Artur. Chciała mieć się na czym podeprzeć. Charknęła jeszcze raz, potem w jej brzuchu nie zostało nic do zwymiotowania.
Wyprostowała się i podeszła do umywalki. Spojrzała w lustro. Ujrzała wielkie, niebieskie oczy ciemnowłosej postaci ubranej w śliczną czerwoną sukienkę, ale nie potrafiła rozpoznać w niej siebie.
– Kurwa! – Uderzyła pięścią w marmurowy blat.
Nabrała w dłonie trochę zimnej wody i obmyła twarz. Makijaż rozmazał się lekko, ale nie przejmowała się tym. Jak najszybciej chciała znaleźć się w domu, w łóżku. Z dala od ludzi.
Wzięła głęboki wdech.
A potem nagle wszystko ustało. Ból głowy, brzucha, zły nastrój – wszystko rozpłynęło się momentalnie jak sen. Magda stanęła prosto i spojrzała w lustro. Zobaczyła zdziwioną, ale ładną kobietę w wieku trzydziestu kilku lat. Czerwona sukienka leżała świetnie, tylko makijaż był lekko rozmazany po twarzy.
– Co się stało?
Do damskiej łazienki wpadł Artur. W oczach błyskało mu zmartwienie.
– Mówiłam, że nic mi nie jest – odpowiedziała jakby nieswoim głosem Magda. – Miałeś na mnie poczekać.
– Czekałem. Film już się kończy. Nie było cię tak długo, że zacząłem się martwić.
Magda zdziwiła się. Sądziła, że zajęło jej to nie więcej niż dziesięć minut. Wzruszyła ramionami, po czym dała subtelny znak, że znajdują się w damskiej toalecie.
Kiedy wychodzili, Artur zaprosił ją do siebie na wieczór. Magda delikatnie odmówiła. Nie miała ochoty ani na seks, ani na alkohol. Nie wiedziała też, czy ten dziwny stan, w który wpadła podczas filmu, przeminął na dobre. Przede wszystkim jednak coś siedzącego głęboko w duszy kazało jej oddalić się od ludzi.
– To może chociaż cię podwiozę? – zaproponował mężczyzna głosem odrzuconego szczeniaka.
– Dam sobie radę – odrzekła Magda, zatrzaskując drzwi ogromnego nissana.
Nie pocałowała Artura na do widzenia.
***
– Mamo...
Straszne zmęczenie, świdrujący mózg dźwięk budzika, a do tego te wrzaski. Leżała na materacu, przykryta kołdrą, a czaszkę rozsadzał jej potworny ból. Zewsząd dochodziły irytujące odgłosy, a przez powieki dotkliwie przebijało się światło słoneczne. Wszystko sprzysięgało się przeciwko Magdzie.
– Mamo, mamo! Obudź się.
– Czego?! – wrzasnęła, podrywając się z łóżka.
Spojrzała w oczy Tytusa, który stał nad nią, ubrany, z tornistrem na plecach. W jego oczach nagle zaszkliły się łzy. Magda patrzyła na niego surowym wzrokiem, jakby nie przejmowała się faktem, że właśnie doprowadziła chłopca do łez.
– Ja... ja chciałem, żebyś mnie podwiozła, ale... jak nie, to nie.
Wyszedł, przecierając oczy rękawami. Matka nie odezwała się. Była wściekła (głupi gnojek), że wyrywa się ją o tej porze ze snu. Nie czekając, aż chłopiec zamknie za sobą drzwi, położyła się i przykryła kołdrą. Nie miała zamiaru iść do pracy. Nie miała zamiaru wstawać.
Nie zauważyła, że cały czas ubrana jest w czerwoną sukienkę.
***
Drryń. Drryń.
(
Co to, do kurwy nędzy?! Chcę spać!)
Nie patrząc, co robi, sięgnęła energicznie po słuchawkę telefonu. Przyciągnęła ją do ucha i ślepo wcisnęła „odbierz”.
– Czego?! – Jej głos przepełniony był irytacją, niecierpliwością i chęcią rzucenia telefonem o ścianę.
– Cześć, Magda – odezwał się Artur, trochę zbity z tropu. Mimo to w jego głosie wciąż siedział niezmącony spokój. – Dzwonię tylko, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku. Wczoraj nie wyglądałaś najlepiej.
– Nic mi nie jest.
– Na pewno? Pomyśłałem, że może mógłbym do ciebie wpaść, zanim Tytus wróci ze szkoły.
– Na pewno. Nie, dzięki – sucho oznajmiła Magda, po czym, nie żegnając się, rzuciła telefon w kąt.
Przykryła się kołdrą z powrotem.
Spadły na nią wspomnienia.
***
Pięć lat wcześniej, kiedy mały Tytus był tylko siedmioletnim dzieciakiem, Magda znajdowała się na dnie. Pracowała w podrzędnych teatrach i nie mogła zostać przy jednym na stałe, gdyż wszystkie po kolei bankrutowały. Codziennie wracała do domu, błagając, żeby coś się zmieniło, cokolwiek, byle tylko ten koszmar się nie ciągnął.
A w domu czekał na nią on. Zawsze leżał na kanapie przed telewizorem, z puszką piwa w dłoni. Brudny, nieogolony, z brzuchem wywalonym na wierzch. Robert. Była z nim tylko dlatego, że dzięki niemu miała co jeść. Nigdy nie czuła do niego nic oprócz bezgranicznego obrzydzenia. I strachu.
– Gdzie byłaś?
Magda stanęła w bezruchu, przerażona, słysząc te słowa. Wróciła do domu po północy, licząc na to, że zastanie go śpiącego. Siedziała u koleżanki. Bała się wrócić. A teraz zatrzymała się w pół kroku przy drzwiach. Oblał ją zimny pot, gdy usłyszała to pytanie.
– Pytam się... gdzie byłaś?
– Ja... Robert, proszę cię...
Był pijany. Podszedł do Magdy i złapał ją za rękę.
– Myślisz, że możesz dawać dupy jakimś chujom, tak?! Za moimi plecami, bezkarnie?!
– Robert, proszę cię... nie rób tego.
Mężczyzna uśmiechnął się.
– W takim razie się zabawimy.
I dał jej klapsa. Zawsze zaczynało się od klapsa.
***
Magda poderwała się z łóżka, cała roztrzęsiona. Czuła, do głowy wsadzono jej coś, co powoli rośnie i rozsadza czaszkę. Pokój wirował. W jednej chwili drzwi były z prawej strony, w drugiej – z lewej. Zatoczyła się, dłoń trzymając przy czole. Skóra była gorąca. Magda uderzyła pięścią o ścianę.
Przede wszystkim była wściekła. Irracjonalny gniew buzował w jej ciele, przepełniając wszystkie kończyny. Miała ochotę wrzeszczeć i przeklinać. Przeszkadzało jej w tym coś, co mocno ścisnęło jej gardło. Dotoczyła się do drzwi. Musi dojść do kuchni, po szklankę wody. Inaczej umrze. Tego była pewna.
– Dokąd się wybierasz? – dobiegł ją głos zza pleców.
Magda odwróciła się, przestraszona.
– Nie! To niemożliwe! Ty...
– Tak? Słucham, co ja?
– Nie ma cię tu! Zniknąłeś, przestałeś istnieć pięć lat temu! Wynoś się z mojej głowy!
Naprzeciw niej, opierając się o łóżko, stał Robert. Na jego nieogolonej twarzy widniał przerażający uśmiech, ten sam, który Magda widziała za każdym razem, kiedy dawał jej klapsa. Widząc ten uśmiech, wiedziała, co się za chwilę stanie. Zawsze potem dłonie Roberta zaciskały się w pięści, a z jego twarzy znikał uśmiech. W jego miejsce pojawiała się straszliwa, zajadła żądza krwi.
– Nie... nie... – Głos Magdy przestał wyrażać niedowierzanie. Zaczęła od niego bić płaczliwa prośba, błaganie. Uległość.
– No chodź, kochanie. Nie ma się czego bać. Raz, dwa i będzie... po wszystkim.
Kobieta nerwowo zaczęła dłonią szukać klamki. Kiedy tylko poczuła metaliczne zimno, otworzyła drzwi i wypadła na korytarz. Płakała. Ślepo biegła do wyjścia, obijając się o ściany i meble. W pewnej chwili potknęła się o półkę. Upadła. Przez kilka strasznych sekund leżała i oddychała ciężko, a potem zaczęła się czołgać. Parła naprzód, zdzierając sobie skórę z palców. Chciała tylko znaleźć się jak najdalej od tego człowieka.
A potem, zupełnie nagle, opuściły ją siły. Straciła władzę nad swoim ciałem i zastygła w bezruchu, na podłodze, w przedpokoju. Uciekając przed mężczyzną, w domu, z którego pięć lat temu go wyrzuciła. Leżała, a z jej oczu ciekły łzy.
Czekała. Mijała sekunda za sekunda, a ona tylko czekała, aż poczuje na plecach ten ohydny oddech, a potem uderzenie, jedno po drugim. I wiedziała, że tym razem nie skończy się na siniakach. O nie, ten mężczyzna nie wrócił tu po to, żeby się z nią zabawiać.
Ale on nie przyszedł.
Po pół godziny nie wydarzyło się nic. Przez chwilę Magda sądziła, że on tylko każe jej czekać, a może sam czeka, aż ona wstanie, żeby poczuć jeszcze większą satysfakcję? Jednak kiedy podniosła się niepewnie, nic się nie wydarzyło. W domu panowała pustka. I dudniąca cisza, przerywana tylko przez jej słabe oddechy.
– Co się ze mną dzieje?
Podniosła dłonie do oczu. Nic. Wyglądała zwyczajnie. Tylko ta suchość w gardle.
Wbiegła do kuchni i łapczywie zaczęła pić wodę z baniaka. Nieprzyjemne uczucie powoli zaczęło przemijać. Magda odstawiła pojemnik na blat i otarła usta gołym przedramieniem. Spojrzała na zegarek. Trzynasta dwadzieścia. Mimo to była wyczerpana. Pomyślała, że i tak nie zdąży do pracy, i postanowiła wrócić do łóżka.
Wyszła z kuchni, nie oglądając się za siebie.
Pięciolitrowy baniak był pusty.
***
Następnym razem obudziła nie wskutek zewnętrznych bodźców. Wstała samoczynnie, pchana przez rosnące w niej postanowienie. Stała nad łóżkiem, ubrana w wymiętą czerwoną sukienkę, z potarganymi włosami, a w jej oczach siedziało szaleństwo. Jedno zdanie krążyło w jej umyśle, mocniejsze niż cokolwiek wcześniej. Było jak narkotyk.
Zapłaci mi za to.
Jej były mąż, Robert. Nagle, po pięciu latach, przypomniała sobie o nim i zdecydowała, że zadośćuczyni sprawiedliwości. Przez pięć cholernie długich lat tłamsiła w sobie skrajne emocje, wmawiała sobie, że to już minęło, a teraz wspomnienie wróciło ze zdwojoną siłą. Magda wiedziała, co robić. Wiedziała, gdzie go szukać.
Jednak w tej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Podeszła niepewnie i wyjrzała przez judasz. Na zewnątrz stał Artur, z tą swoją piękną mordką.
– Czego? – krzyknęła, nie otwierając.
– Cześć, Magda, to ja. Chciałem tylko sprawdzić, jak się czujesz.
– Czuję się świetnie. Ile razy można powtarzać?
– Daj spokój, wpuść mnie.
Jakaś cząstka duszy Magdy, w której pozostało jeszcze trochę człowieczeństwa, kazała otworzyć. Podpowiadała, że jeżeli tego nie zrobi, to ten facet zacznie coś podejrzewać. Kobieta niechętnie przekręciła klucz.
– Hej...
Artur urwał w pół słowa, a z jego twarzy zniknął uśmiech. Zatrzymał się, a na jego twarzy zabłysło niezrozumienie.
– I co? Sprawdziłeś już? Zadowolony?
– Magda, ja... musimy porozmawiać. Coś się z tobą dzieje, i to coś niepokojącego.
– Bynajmniej. W życiu nie czułam się lepiej. – Magda wykonała ruch dłonią w kierunku klamki.
Artur stopą przytrzymał drzwi i ciągnął:
– Posłuchaj. Może ty tego nie widzisz, albo nie chcesz widzieć, ale coś jest tu wyraźnie nie tak. Wczoraj w kinie zniknęłaś na czterdzieści minut w łazience, przez telefon nie mogłem rozpoznać twojego głosu, a teraz wyglądasz, jakbyś nie jadła nic od tygodnia i zachowujesz się... w ten sposób. Magda, troszczę się o ciebie i... jeżeli coś jest nie w porządku, możesz mi o tym powiedzieć...
– Nie, to ty posłuchaj – przerwała, wbijając mu palec w pierś. – Nie obchodzi mnie, co masz mi do powiedzenia, tak? Mężczyźni tacy jak ty zniszczyli mi życie. Najpierw jesteś miły, przystojny, a potem nie dajesz mi spokoju. Rozumiesz, co chcę ci powiedzieć? Jeżeli nie, powiem wprost: nie chcę cię widzieć. Już nigdy więcej. Rozumiesz?!
– Ale...
Pociągnęła za klamkę, lecz Artur znów przytrzymał drzwi stopą. Magda była wściekła. Popchnęła go obiema rękami. Nie zdawała sobie sprawy z siły, jaką w tej chwili dysponowała. Mężczyzna wyrżnął się na klatkę schodową i nie zdążył nawet zamortyzować upadku. Uderzył głową o zimną posadzkę, wydając przy tym cichy jęk.
Magda nie przejęła się tym, że zrobiła coś, z czym miałby problem niejeden przewyższający ją o głowę mężczyzna.
Przestąpiła nad ciałem Artura i wyszła na zewnątrz. Pragnęła w tej chwili jednego.
Dopaść Roberta.
***
W brudnym, zadymionym pubie leciała ciężka rockowa muzyka. Magda siedziała tam od pięciu godzin i wdychała smród papierosów oraz piwa. Sama paliła piątego z rzędu viceroya. Zajmowała miejsce przy dwuosobowym stoliku. W lokalu przewijało się mnóstwo mężczyzn, jednak żaden z nich nie chciał do niej podejść. Przed pół dnia nie oderwała wzroku od blatu i wyglądała jak upiór. Na jej twarzy malowała się zacięta determinacja, a w oczach obłęd.
Było już ciemno. Srebrny zegarek na jej nadgarstku pokazywał dziewiętnastą. Magda wiedziała, że on tu będzie. Była o tym przekonana, choć gdyby ktoś ją zapytał dlaczego, nie potrafiłaby odpowiedzieć. W ogóle nie chciałaby odpowiadać. Pradwopodobnie wgryzłaby się temu komuś w gardło.
Zaciągnęła się papierosem i wydmuchnęła chmurę dymu. Wtedy wszedł. Kiedy tytoniowy obłok opadł, Robert stał w drzwiach, uśmiechając się do barmana. Ubrany w obcisłe niebieskie dżinsy, brązową, skórzaną kurtkę, wesoły i straszny. Taki sam jak pięć lat wcześniej. Cholernie przerażający.
Podszedł do baru i coś zamówił. Barman zaczął dolewać składniki do kieliszka. Wymienił z Robertem kilka zdań. Roześmiali się.
Potem wszysko wydarzyło się w mgnieniu oka.
Magda wstała i pospiesznym krokiem zaczęła iść w kierunku baru. Kiedy była zaledwie parę metrów od Roberta, ten odwrócił się i spojrzał w jej twarz. W jego oczach odmalowało się niezrozumienie. W tej samej chwili Magda skoczyła i złapała go za szyję. Zaczął wrzeszczeć i wymachiwać kończynami, ale uścisk kobiety nie słabł. Czuła, że w każdej chwili może przełamać jego kręgosłup szyjny jak wykałaczkę. Patrzyła w jego piwne oczy i delektowała się strachem, który w nich zobaczyła. Po pubie przeszedł szum. Wszyscy wskazywali ją palcem, ale nikt nic nie robił. Tylko barman wywrzaskiwał coś nerwowo.
Nagle obudził się ochroniarz stojący w rogu. Niski, nieludzko umięśniony facecik podbiegł do Magdy i zaczął szarpać ją za ramię. W tej samej chwili obudzili się wszyscy klienci. Niektórzy krzyczeli coś o tym, żeby przestała, inni podbiegali i pomagali ochroniarzowi. Pod naporem kilku par rąk Magda musiała puścić Roberta. Mały mięśniak pociągnął jej rękę do tyłu i złapał ją za kark. Opadła na ziemię.
– Leżeć! – wrzasnął ochroniarz, a wszyscy wybuchnęli śmiechem. Nawet Robert.
Magda leżała na podłodze i oddychała szybko. Narastała w niej furia. Gdzieś głęboko wewnątrz niej coś wciąż wrzeszczało: „wstań, kurwa, na nogi i zabij tego skurwiela. Zarżnij go!”. W pewnej chwili, kiedy ucisk małego Arnolda zelżał, kobieta poczuła przepełniającą wszystkie jej kończyny nieludzką siłę.
W tle Van Halen zaczęli grać „
Hot For Teacher”.
Poderwała się, odrzucając ochroniarza na kilka metrów. Nie wiedziała, że to fizycznie niemożliwe dla kobiety o jej posturze, i nie przejmowała się tym. Po prostu to zrobiła, a mały, umięśniony koleś przeleciał przez cały pub i zatrzymał się z gruchotem na ścianie.
Wszyscy klienci przez moment nie oddychali. A potem zaczęli rzucać się na Magdę. Kilkunastu pijanych lub wstawionych mężczyzn na jedną chudą kobietę wzrostu metr sześćdziesiąt pięć, ubraną w śliczną czerwoną sukienkę.
Pierwszy facet dobiegł do Magdy i wymierzył jej potężny cios pięścią w twarz. Kobieta usunęła się pół sekundy przed uderzeniem. Zrobiła to automatycznie, jakby ktoś – coś? – inny sterował jej ciałem. Złapała wielkiego mężczyznę za ramię i wygięła je w nienaturalny sposób. Po lokalu poniósł się skowyt bólu.
Odtrącała jednego po drugim. Mężczyźni lądowali na ziemi, rycząc nieludzko, a potem pierzchli. Byli przerażeni. Żaden z nich nie widział jeszcze takiej furii, takiej siły. Jeden z nich, ten z wykręconą ręką, sięgnął po telefon i wpisał „997”.
W pewnej chwili Magda spojrzała pomiędzy ramionami dwóch napastników. Robert szedł w kierunku wyjścia. Odtrąciła facetów, którzy wywrócili się jak kręgle, i pobiegła za mężczyzną. Dorwała go tuż przy drzwiach. Złapała Roberta za kołnierz i odwróciła go do siebie. Nogawka dżinsów pociemniała od moczu.
– I co mi teraz powiesz? – wycedziła.
– Cz... czym ty jesteś?!
– Co jest? Nie poznajesz mnie? – Magda uśmiechnęła się upiornie.
– Kurwa, w życiu cię nie widziałem! Odpierdol się ode mnie! Co ja ci zrobiłem?!
Patrzyła w jego oczy. I gdzieś głęboko za brązowymi tęczówkami dostrzegła ślepą wiarę w te słowa. Robert był święcie przekonany, że to prawda, że nigdy nawet nie spotkał Magdy, a tym bardziej jej nie skrzywdził.
W tej chwili otworzyły się drzwi. Do środka wpadł wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. Miał na sobie elegancki strój, zupełnie niepasujący do pubu. To był Artur.
– Magda! – krzyknął. – Magda, co ty...
Spojrzał po pomieszczeniu; na podłodze leżeli mężczyźni i zwijali się z bólu. Skulony barman krył się za ladą. A filigranowa kobieta trzymała za koszulę faceta, który zsikał się ze strachu. W głowie Artura zbiór niewytłumaczalnych faktów zaczął układać się w jedną absurdalnie niewiarygodną całość.
Ale nim zdążył się zorientować, Magda odrzuciła Roberta i stała przy nim, przyszpilając go do ściany.
– Mówiłam ci coś. Nie posłuchałeś. Wtedy tylko prosiłam, teraz cię zmuszę.
Dłonią chwyciła go za szyję, a w gardle Artura uwiązł krzyk rozpaczy.
– Magda, ja... proszę. Ja... nie wiem, co się z tobą stało, ale błagam, posłuchaj mnie! – mówił ze łzami w oczach. – Zrób to dla mnie, zanim... zanim mnie zabijesz.
Ale Magda nie zamierzała go słuchać. Chciała tylko zacisnąć palce na szyi tego faceta tak mocno, aż jego twarz przybierze kolor dojrzałej śliwki.
Lecz to nie była pawdziwa Magda. Prawdziwa Magda od przeszło kilkunastu godzin nie miała kontroli nad swoim ciałem i siedziała cicho, rzucona w kąt umysłu przez... sama nie wiedziała, co to było. I w tej chwili podjęła rozpaczliwą próbę uwolnienia się. Ryknęłą i wytężyła resztkę sił, żeby wrócić do władzy. Wrzasnęła i...
ciało wrzasnęło z nią. Poczuła wrzystkie kończyny. Sekundę później zwalił się na nią ból z każdego zakątka ciała. Padła na kolana i złapała się za głowę. Z jej ust dobył się rozpaczliwy krzyk, a na podłogę skapnęły łzy. Świat rozmazał się i zaczął wirować.
– Ja... ja nie chciałam! To... to wszystko... Proszę, zabierzcie mnie stąd!
– Magda... Magda, nie bój się. Jestem tu z tobą. Musisz wrócić do domu. Odpoczniesz, pójdziemy do lekarza i wszystko będzie dobrze. Obiecuję.
– Nie, Artur... nie rozumiesz. Tu nie pomoże lekarz.
***
Kiedy wrócili do domu, Magda opowiedziała Arturowi wszystko. O tym, jak znęcał się nad nią mąż, jak kupiła sukienkę, jak ból rozsadzał jej czaszkę i wreszcie o tym, że pobiła kilkunastu mężczyzn po to, żeby zemścić się na Robercie. Artur słuchał jej z pewnym niedowierzaniem, ale uważnie. To, co zobaczył w pubie, wystarczyło, żeby nie lekceważył jej słów.
– Musisz się przebrać i wykąpać – powiedział. – Potem położysz się spać. Będę tu z tobą całą noc.
Magda z niechęcią przychyliła się do oceny Artura. Weszła do sypialni i rozsunęła suwak... a przynajmniej spróbowała. Kiedy poczuła, że nie może oderwać czerwonej tkaniny od skóry, jej serce przyspieszyło, a po plecach przeszedł dreszcz.
Spróbowała jeszcze raz, z rosnącym przerażeniem. Nic.
– Artur... – krzyknęła.
– Co się stało?
Natychmiast przybiegł. Magda nie musiała nic mówić. Pokazała. Artur zaklął.
– Spróbuję to rozciąć.
Pobiegł do kuchni po nóż. Kobieta była przerażona. Kiedy przykładał go do sukienki, po plecach Magdy przeszedł dreszcz. Artur pociągnął materiał i wbił w niego stalowe ostrze.
– Auu! – syknęła Magda. – Wbiłeś mi go w skórę.
– Nie... o kurwa!
– Co? Co się stało?
– Spójrz... albo nie, nie patrz.
Magda spojrzała. Czerwona tkanina w pewnym miejscu była rozcięta, a z dziury sączyła się krew. Magda przełknęła ślinę i dotknęła sukienki obok rany. Syknęła w bólu.
– Co... jak to?
– Ja... nie wiem. Po prostu nie wiem. Co to, kurwa, jest?! – W głosie Artura brzmiała panika.
W tej chwili Magda wrzasnęła ze strachu. Usłyszała dźwięk rozciąganego materiału (Trrrr, o Boże, to najbardziej przerażający odgłos na świecie) i poczuła coś na szyi. Zwróciła wzrok w dół.
– O Boże, Magda, to... o kurwa!
Sukienka rozciągała się. Karmazynowy materiał wyciągnął jakąś potworną mackę, która wspinała się po szyi Magdy. Kobieta wrzeszała ze strachu, czując coraz mocniejszy ucisk na skórze. Dławiła się łzami.
– Zrób coś! ZRÓB COŚ!
Zaczęła rzucać się w miejscu, jakby obłaziły ją tysiące pająków. Krzyczała, ale to coś nie dawało za wygraną. Poczuła, że także w okolicy talii ubranie zaczyna obciskać ją coraz bardziej. Straciła oddech.
(
symbiot z kosmosu, strasznie, kurwa, zabawne)
Wywróciła się na ziemię. Coś dusiło ją, wysysało z niej życie.
I wtedy Artur podbiegł do Magdy. Przepraszając ją szeptem, zaczął przypalać materiał plastikową zapalniczką. Magda wierzgnęła. Rzucała się z bólu po podłodze, ale mężczyzna bez ustanku zadawał jej ból. Przyladał to coś. Przypalał jej skórę. Ból, o Boże, co za ból!
Wszystko zniknęło. Pokój, ściany, sufit, wszystko kręciło się wokół niej, żeby potem przeistoczyć się w nieprzebitą ciemność. Magda wisiała w próżni i czuła tylko potworne pieczenie na szyi. Nie istniało nic, tylko ona i ból.
Straciła przytomność.
***
– Nie możesz jej zdjąć... kurwa, to nie ma najmniejszego sensu!
– A jednak nie mogę! Musimy pomyśleć, nieważne, czy to jakiś pieprzony kosmita, czy inne gówno!
– No dobra... ty wiesz lepiej, bo ty to nosisz. – Na dźwięk słowa „to” Magda wzdrygnęła się. – Zauważyłaś coś szczególnego? Coś, co mogłoby nam pomóc? Aj, chrzanić to, gdyby...
– To...
– …był w tym chociaż jakiś sens!
– Zamknij się! To coś... to żyje. Ta pierdolona sukienka to jakiś organizm... pasożyt. Pamiętam, że wypiłam wodę... pięć litrów. Naraz.
– I co? To po prostu znaczy, że nosisz na sobie jakiegoś masakrycznego tasiemca...
– I to, że jeżeli to coś potrzebuje pięciu litrów wody...
– Kurwa.
– …to nie wytrzyma długo, jeżeli nie dostanie jej w ogóle.
– Jesteś genialna.
– Tylko...
– Tylko co?
– Tylko to niesie ryzyko. Żeby nie dostarczać temu pożywienia... będę musiała nic nie jeść i nie pić. Nie wiem jak to gówno, ale człowiek może wytrzymać pięć dni bez wody i trzy-cztery tygodnie bez jedzenia.
– Kurwa.
– Kurwa.
***
– Pamiętaj, jestem tu przy tobie. Nie poddawaj się.
Magda uśmiechnęła się tylko. Leżała na łóżku. Artur siedział obok niej. Właśnie wyniósł z domu całą wodę i jedzenie. Położył dłoń na policzku Magdy.
– Nie poddawaj się.
***
Pierwszego i drugiego dnia było ciężko. Artur siedział cały czas w pokoju, obok Magdy, i puszczał mimo uszu propozycje, żeby „wypierdalał”. Kobieta dotkliwie odczuła brak pożywienia. Miotała się w kółko po pokoju, uderzała w ściany. Ale nie odzywała się. Przez kilkanaście godzin, od rana do nocy, nie wypowiedziała ani jednego słowa. Artur wychodził trzykrotnie, za każdym razem zamykając ją na klucz. Kiedy jadł obiad w Sphinksie niedaleko mieszkania Magdy, miał wyrzuty sumienia. Powtarzał sobie, że nie powinien zmuszać jej, żeby nie jadła zupełnie nic. Jednak kiedy tylko myślał o tym czymś, zmieniał zdanie. Wiedział, że to jedyne, czego mogą spróbować.
W pewnym momencie, kiedy wrócił z kolacji, a za oknem słońce już zachodziło, zastała Magdę stojącą w bezruchu na środku pokoju. Głowę zwiesiła w dół, tak że włosy spływały jej na twarz. Artur podszedł do niej powoli.
– Magda?
Kiedy nie odpowiedziała, przeszedł go dreszcz. Mimo to wyciągnął dłoń i skierował twarz Magdy do góry. I wtedy jego ciało ogarnął strach. Kiedy spojrzał w te martwe, niebieskie oczy, zapragnął znaleźć się jak najdalej. Po brodzie spływała jej strużka śliny. Twarz wyrażała tępe odrętwienie, jakby Magda była pod wpływem środków odurzających.
Artur otrząsnął się i ułożył ją do snu.
***
Kolejnego dnia Magda zachowywała się spokojnie, ale z jej ust wciąż i wciąż dobywały się błagania o wodę. Artur starał się ją uspokajać, jednak po pewnym czasie sam stracił opanowanie i zamilkł. Nie odzywał się do nocy, kiedy wreszcie kobieta umilkła.
***
Prawdziwy koszmar rozpoczął się piątego dnia. Artur wyszedł z domu po siódmej rano, żeby zjeść śniadanie w barze mlecznym. Kiedy wrócił, nie był w stanie rozpoznać Magdy. Chude, zbyt chude ciało leżało na łóżku, kruche niczym zapałka. W błękitnych oczach kobiety zaległa się rezygnacja. W tej chwili było jej obojętne, czy umrze. Leżała, bezwładnie jak w śpiączce.
Artur podszedł do łóżka i usiadł na krawędzi. Spojrzał na twarz Magdy. Z jego oczu pociekły łzy. Dłonie mu drżały, a na usta cisnęło się tylko jedno zdanie:
– Nie poddawaj się... proszę...
I wtedy bestia zerwała się. W oczach Magdy zapłonął nieposkromiony obłęd, usta wykrzywiły się w groteskowej parodii uśmiechu. Lecz jej ciało nie ruszyło się. Sam potwór skoczył, by uchwycić zwierzynę. Z czerwonego materiału wyrosło wielkie ramię i sięgnęło do szyi Artura. Mężczyzna nie zdążył zareagować. Natychmiast znalazł się w miażdżącym uścisku pasożyta. Próbował krzyczeć, ale z jego gardła nie dobył się nawet pisk. Patrzył na przerażającą twarz Magdy, uśmiechniętą jak jakaś upiorna lalka, i powtarzał bezgłośnie: „
nie poddawaj się”.
Stracił oddech. Zwilgotniały mu oczy, obraz rozmazał się. Wiedział, że to koniec. Przestał się szamotać.
I kiedy już czuł, że w płucach nie ma dość powietrza, że jego mózg eksploduje jak rozgrzany balon, ręka cofnęła się. Ciało Magdy wygięło się w łuk i świszcząco wciągnęło powietrze. Potwór ryknął w przedśmiertnym zrywie.
Po raz ostatni.
***
Kiedy Magda obudziła się następnego ranka, suwak na plecach był rozsunięty.
Zdjęła sukienkę. Cisnęła czerwoną tkaninę w kąt i padła na podłogę. Świat... świat to dla niej za dużo.
Koniec
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".
"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".
- Nieśmiertelny S.J. Lec