O niespodziewanej podróży i jeszcze bardziej niespodziewanym

1
O niespodziewanej podróży

i jeszcze bardziej niespodziewanym powrocie do domu.






Był to właśnie jeden z tych zwykłych, letnich poranków, kiedy białe, pierzaste chmurki leniwie sunęły po niebie, a słońce opromieniało całą okolicę. Jak to zazwyczaj bywa, jadłam właśnie śniadanie (może nieco zbyt wczesne, choć to kwestia względna), siedząc przy otwartym tarasie, w piżamie i białym szlafroku. Było tak zwyczajnie i jednostajnie, jak każdego letniego ranka: najpierw wypiłam filiżankę zielonej herbaty, czekając aż zrobią się jajka na miękko i grzanki. Potem poukładałam sobie wszystko na stole – talerzyk z warzywami i owocami, podstawkę na jajko, grzanki i oczywiście obowiązkowo kubek mleka. Podczas jedzenia śniadania wszystko wydawało się tak bardzo takie samo, że zaczęłam się nawet zastanawiać czy przypadkiem nie obudziłam się dnia wczorajszego. Moje rozmyślania przerwało pojawienie się wielkiego, pręgowanego kota, co też przyprawiło mnie o uśmiech ulgi na twarzy. Wszak wczoraj go tu nie było.



Zawsze wszystko, co niezwykłe, zaczyna się od pojawienia się kota. Ów Nie-Zwyczajny wiejski kocur wskoczył na stół, machnął kilka razy ogonem i nie zwracając nawet na mnie uwagi, wychlipał niemal cały kubek mojego mleka. Wbiłam w niego karcące spojrzenie, ale nie przerywałam mlaskania, siorbania i prychania. Kiedy skończył, zajął się toaletą swoich umazanych mlekiem wąsów, brody i noska. Zajęło mu to niemal kwadrans, ale ja dzielnie czekałam, trzymając w ręce nadgryzionego pomidora – w końcu należały mi się jakieś wyjaśnienia, prawda? Gdyby tak każdy Nie-Zwykły kot wskakiwał co rano na mój stół, wypijał moje mleko, mył się i odchodził, to mogłoby to wyglądać nieco podejrzanie, nie sądzicie? Dlatego miałam prawo domagać się choćby kilku słów usprawiedliwiających ten niezwykły incydent w tak przecież zwyczajnym poranku.



Kot wreszcie skończył swoją toaletę i zaszczycił mnie spojrzeniem zielonych oczu, nakrapianych złotymi cętkami. Przekrzywił łepek, ziewnął i jakby od niechcenia powiedział:



- Powinnaś poszukać Klucza.



Uniosłam brwi do góry i w zdziwieniu obserwowałam, jak pręgowany kocur zeskakuje ze stołu i dystyngowanym krokiem zmierza w stronę tarasu. Tylko tyle? Cały kubek mleka i dokładnie trzy słowa? Aż nie mogłam w to uwierzyć! Wyszłam na taras w poszukiwaniu złośliwego stworzenia, ale nigdzie w pobliżu nie było go już widać. Z braku innej perspektywy chwyciłam więc wielki, ogrodowy parasol w żółto-zielono-czerwono-niebieskie pasy i poczekałam na silniejszy podmuch wiatru. Nie-Zwykłe koty nigdy nie kłamią, więc skoro ten powiedział, że powinnam odnaleźć Klucz, to faktycznie tak powinnam zrobić. Problem tylko w tym, że Nie-Zwykłe koty zwykle lubią mówić zagadkami, parafrazami, półsłówkami, względnie – przysłówkami, a nade wszystko kochają niedomówienia i tajemnice. Zwłaszcza tajemnice przekazywane niedomówieniami, zagadkami, parafrazami, półsłówkami lub ewentualnie przysłówkami. Było już jednak za późno na rozmyślania o co chodziło Nie-Zwykłemu kotu. Parasolem szarpnęło, lecz nie wypuściłam go z rąk - uniosłam się w powietrze, lekko zakołysałam, obróciłam kilka razy dookoła i poleciałam. W dole dostrzegłam sąsiada, przemiłego staruszka, który jak co ranek podlewał swoje kwiaty w ogrodzie. Jedną dłonią trzymał słomkowy kapelusz, aby wiatr nie porwał go tak jak mój parasol, a drugą dłonią, zaopatrzoną w konewkę, machał do mnie na pożegnanie.



Tak właśnie zaczęła się moja podróż w pewien zwykły, letni poranek.



Musiało być już koło południa, gdy zaczęły boleć mnie ręce i dopiero wtedy zauważyłam, że nie mam pojęcia jak wylądować na ziemi. Pode mną płynęły pola, lasy, rzeki, rozsypane gdzieniegdzie maleńkie domki, wzgórza i doliny. Znalazła się też jedna całkiem spora góra, o którą próbowałam zahaczyć nogami, ale przefrunęłam obok, gubiąc jedynie lewy papuć. Przez kolejne godziny starałam się opracować sposób, w jaki mogłabym wylądować na ziemi. Próbowałam wszystkiego: wierszyków, przemawiania do parasola, zaklinania wiatru, piosenek biwakowych, zaczepiania przelatujących obok gęsi, dmuchania na zimne i liczenia do dziesięciu na pięć sposobów. Jedyne, czego nie zrobiłam, to odpukanie w niemalowane drewno – z tej prostej przyczyny, że akurat w pobliżu nigdzie nie było niemalowanego drewna. Malowanego zresztą też nie. Dopiero wieczorem, kiedy wszystkie moje pomysły zawiodły, wiatr powoli ustał, a moje stopy mogły wreszcie dotknąć gruntu. Wylądowałam na dużej polanie, otoczonej gęsto rosnącymi sosenkami.



Ucieszona odkryłam, że nie jestem sama – po okolicy kręcił się Człowiek-Żaba, ubrany w kraciastą kamizelkę. Mrucząc coś do siebie, przekładał wciąż kartki wielkiego, kołowego notesu i grzebał na przemian w kilkunastu wielkich workach leżących na ziemi.



- A ty kim jesteś? – zaskrzeczał łypiąc na mnie jednym wypukłym okiem – Nie mogę znaleźć twojego przydziału! Jak ty się nazywasz?



- Tosia – odpowiedziałam bezradnie rozkładając ręce, gdyż nie wiedziałam jak mogłabym mu pomóc.



- Tosia... Tosia... – wertował wciąż swój notatnik, patrzał na kartki z przodu, z boku, od góry i od dołu, czytał od prawej do lewej i od lewej do prawej, aż wreszcie wykrzyknął:



– Aha! – i zanurkował w wielkim worku. Wręczył mi agrafkę, pudełko zapałek, gumkę-myszkę i parę różowych kaloszy. Przyjęłam wszystko z miną cierpiętnika.



- Ale ja miałam znaleźć Klucz. Czy na pewno jest tam napisane, że to mój przydział? Może coś pan ominął?



Człowiek-Żaba pozieleniał jeszcze bardziej na twarzy i nieprzyjemnie mlasnął rzucając we mnie szyszką.



- Ab-so-lut-nie-nie! – zaczął się wydzierać i skakać dookoła – Taki jest twój przydział i idź już. Jeszcze wielu innych stoi w kolejce!



Rozejrzałam się dookoła, ale na polance, w coraz bardziej zapadającym zmierzchu, nie zobaczyłam nikogo więcej. To jeszcze bardziej zdenerwowało mojego żabiego towarzysza, więc tylko pisnęłam żałośnie:



- Więc gdzie mam znaleźć Klucz? Nie-Zwyczajny kot powiedział, że powinnam go znaleźć, a ja nie wiem gdzie go szukać.



Człowiek-Żaba wybałuszył już i tak wyłupiaste oczy i zamyślił się przez chwilę.



- Musiałaś wrzucić go pod łóżko. Szukałaś pod łóżkiem? – pokręciłam głową – No właśnie! Na pewno jest pod łóżkiem! A teraz zmykaj już stąd, uparte stworzenie.



No tak, nie sprawdzałam pod łóżkiem. To mogłoby nawet mieć sens, tylko gdzie ja teraz znajdę łóżko? Wolałam nie ryzykować i nie pytać nowego znajomego, czy ma na stanie choć jedno.



Pożegnałam się z Człowiekiem-Żabą, który nie zwracał już na mnie najmniejszej uwagi, założyłam moją nową parę różowych kaloszy (papuć i resztę przydziału chowając do kieszeni szlafroka) i poszłam w swoją stronę. Odnalezienie swojej strony było prostsze niż mogło mi się wydawać – poszłam tą ścieżką, na którą wskazywał przydrożny znak z moim imieniem. Po co ktoś miałby zadać sobie tyle trudu i wieszać znak z moim imieniem, jeśli nie byłaby to ścieżka przeznaczona dla mnie? Byłam pewna, że tam właśnie znajdę łóżko, pod którym będę mogła poszukać Klucza.



Po jakimś czasie marszu przez ciemny las, krajobraz zaczął się dziwnie zmieniać. Sosny stawały się coraz bardziej strzeliste, coraz bardziej giętkie, coraz cieńsze i coraz mniej sosnowate. Gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetliły moją drogę, mogłam śmiało stwierdzić, że podróżuję ścieżką otoczoną kilkumetrowymi źdźbłami trawy. Wkrótce pojawiło się coś jeszcze, co sprawiło, że dreszcz przebiegł mi po plecach. Po ziemi ciągnęły się długie i szerokie smugi przezroczystej i lepkiej mazi. W duchu podziękowałam Człowiekowi-Żabie, że w przydziale dla mnie przewidział potrzebę noszenia kaloszy. Nawet, jeśli były bardzo różowe!



Starając się wybierać miejsca wolne od lepkiej mazi, musiałam wyczyniać slalom-gigant, czasem posiłkując się skokiem w dal, a czasem skokiem o tyczce bez tyczki. Dla dodania sobie otuchy i umilenia czasu nuciłam pod nosem „Hej Kapitanie DŻO, płyńmy w dal wesoŁO!” i z ukontentowaniem zauważyłam, że przyłączyło się do mnie jeszcze dwoje wielbicieli wyczynów Kapitana. Musieli znajdować się gdzieś przede mną, gdyż z każdym skokiem ich wilkomorskie głosy rozbrzmiewały coraz bliżej. Pochłonięta bardziej lub mniej udaną walką z umazianą drogą, nie zauważyłam nawet kiedy niemal spod ziemi wyrosła przede mną ta dwójka. I ku mojemu wielkiemu zdruzgotaniu, nie były to wilki morskie. Moimi współśpiewakami okazały się dwa Pijane Ślimaki.



Mój stosunek do wszelkiej maści pełzających stworzeń, wydzielających śliską maź był, oględnie mówiąc, mało entuzjastyczny. Szczególnie gdy ich wzrost (licząc bez wyciągniętych na szypułkach oczu) przekraczał dwa metry. I na dodatek, gdy owe stworzenia były w stanie niezupełnie trzeźwym.



Dwa Pijane Ślimaki zaintonowały kolejną zwrotkę opiewającą zacnego pirata. Próbując nie myśleć o mazi, ogromnych skorupach, rozlatanych, szypułkowatych oczach i okropnej francuskiej kuchni, zaśpiewałam razem z nimi. W końcu to ja zaczęłam tę pieśń.


Hej, hej! Hej ha ha ho!

Hej Kapitanie Dżo!

Rabuj, Pal i z Gwinta pij,

Do stu diabłów głośno klnij!




- Ach, madmułazel! - odezwał się Pijany Ślimak z wyraźnym francuskim akcentem – Chyba sto lat nie słyszałem tej piosenki. To ci dopiero niespodzianka, że ktoś ją jeszcze pamięta, mą die!



- Dzień dobry – przywitałam się na wszelki wypadek jak najgrzeczniej mogłam – Jestem Tosia. Co panowie tu robią? Jeśli można wiedzieć.



- Och łi, no cóż... Zbieraliśmy właśnie poranną Rosę – odpowiadali na przemian obaj z identycznym francuskim akcentem. Szypułkami wskazali na kilka leżących opodal pustych butelek.



- Ale przecież tu nie ma rosy – zauważyłam przytomnie.



- Och mą die! Oczywiście, że nie ma! - krzyknęli z wyrzutem, a ja poczułam się tak, jakbym wyrządziła im mimowolnie przykrość.



– Zbieraliśmy Rosę do tych oto butelek, ale zabraliśmy ich ze sobą zbyt mało. I tak jakoś... Butelki szybko się napełniły. Zatem wspólnymi siłami, łi, wpadliśmy na pomysł! Upiliśmy troszeczkę. Dosłownie troszeczkę. Żeby więcej się zmieściło! Ale zmieściło się znowu niewiele. Tośmy wypili troszkę więcej. No troszkę więcej niż troszkę. Za to zebraliśmy dużo Rosy! Łi, Łi, Łi! Tak ogólnie rzecz biorąc. O tej porze roku Rosa jest najmocniejsza no iiii... Och mą die, cóż to był za pomysł! Wypiliśmy wszystko, żeby zebrać jeszcze więcej Rosy. I wtedy okazało się, że już za późno. Cała wyparowała! A ty co tu robisz, madmułazel? Nie masz przypadkiem zbędnych kilku butelek? Strach wrócić do domu z pustymi rękami.



Chciałam już zwrócić uwagę na to, że Ślimaki, nawet jeśli są Pijane, nie mają rąk. Ale w porę ugryzłam się w język nie chcąc robić im jeszcze większej przykrości.



- Przykro mi, gdybym wiedziała, to postarałabym się pomóc. Ja z kolei szukam łóżka. Może widzieli panowie jakieś?



- Ależ łi, madmułazel! W moim domu znajdzie się jedno. Służę pomocą madmułazel w potrzebie. Zapraszam, łi, łi, łi!



Pierwszy Ślimak zaczął cofać się w głąb własnej skorupki, podczas gdy drugi zachęcająco potrząsał szypułkami. Obaj zapewniali, że miejsca jest dość i z pewnością znajdzie się jeszcze jakaś butelczyna zeszłorocznej Rosy, która była wyjątkowo wyborna. Łi! Gdy Drugi Ślimak schował się w swym domku, pomyślałam, że raz kozie śmierć. Jeśli w skorupce Pijanego Ślimaka mam odnaleźć jedyne w okolicy łóżko, to będę musiała zaryzykować. Ale przyrzekłam sobie, że jak tylko spotkam Nie-Zwykłego kota, powiem mu bez ogródek co myślę o tajemnicach, niedomówieniach, zagadkach i francuskiej kuchni!



Podczas gdy ja walczyłam ze sobą, oba Pijane Ślimaki zdążyły się już schować do swoich muszli i nawoływały mnie z tym swoim śmiesznym akcentem. Wzruszyłam ramionami, przeskoczyłam przez maziową kałużę i otworzyłam drzwi do ślimaczego domku. Poranne światło rozjaśniło część korytarza, lecz reszta tonęła w mroku. A gdy tylko przekroczyłam próg, drzwi zatrzasnęły się z hukiem – przeciąg był tu okropny, pewnie dlatego. Cóż miałam robić? Zdjęłam kalosze, nie chciałam przecież zabrudzić pięknego, perskiego dywanu, jakim wyłożony był przedpokój. Wyjęłam z kieszeni szlafroka przydziałowe pudełko zapałek i odpaliłam jedną. Zapałka dawała akurat tyle światła, ile potrzebowałam, aby nie wpaść na żadną z zabytkowych komód i nie zrzucić ozdobnych waz z chińskiej porcelany. Musiałam tylko uważać, żeby przypadkiem nie podpalić tych pięknych arrasów, którymi wyłożone były ściany. Trzeba przyznać, że Pijany Ślimak całkiem nieźle się tu urządził.



Wędrowałam krętymi korytarzami dobrą godzinę, ale nie znalazłam ani gospodarza, ani żadnego łóżka. Zaglądałam do wszystkich pokoi, a nawet nawoływałam, lecz odpowiadało mi tylko echo. Zapałka zaczęła dogasać i parzyć mi palce, lecz nim zdążyłam odpalić kolejną – zgasła, pogrążając mnie w ciemnościach. Nagle jednak dostrzegłam, że spod jednych drzwi sączy się światło. Spodziewałam się znaleźć za nimi Pijanego Ślimaka i może nawet łóżko! Okazało się jednak, że o ile łóżko faktycznie tam było, to jednak po Ślimaku ani śladu. Poza przedmiotem moich poszukiwań (a właściwie barłogiem), w pomieszczeniu znajdował się jego właściciel, chrapiący jak stary parowóz, szóstka dzieci oraz stara kobieta.



- Ciiiiii! - gdy tylko zobaczyli mnie stojącą w progu, natychmiast gromadka dzieci otoczyła mnie wydając te właśnie odgłosy i przyciskając palec wskazujący do ust – Ciiiii! Ciiii! Ciiiiiii!



- Dzień dobry, nazywam się... - próbowałam być grzeczna, ale kobieta doskoczyła do mnie i z furią w oczach wrzasnęła:



- Cichoooooo!



Dzieci natychmiast rozbiegły się po wszystkich kątach pokoju, chowając się gdzie tylko można.



- Wracać do stołu, ale to już! - rozległ się bardzo głośny i bardzo teatralny szept – Jak się obudzi, to będzie katastrofa! Ciiiiiii!Ty też! - zwróciła się do mnie.



Usiadłam więc razem z dziećmi dłubiącymi blaszanymi łyżkami w blaszanych talerzach wypełnionych owsianką. Przez chwilę słychać było tylko donośne chrapanie mężczyzny na łóżku, a gdy któreś z dzieci przez przypadek zgrzytnęło łyżką o dno talerza, zaraz wszyscy dookoła wydawali z siebie owo „ciiii!”. Gdy zaś mężczyzna chrapnął potężnie, stękną i zaczął odwracać się na drugi bok, cała szóstka rozbiegła się po pomieszczeniu szukając schronienia, natomiast kobieta zaopatrzona w patelnię wlazła pod stół. Śpioch nie obudził się jednak, co sprawiło widoczną ulgę kobiecie i jej dzieciom.



Wreszcie, gdy wszyscy znowu siedzieli przy stole, odważyłam się zapytać:



- Kim jest ten śpiący mężczyzna?



- To Dziad! – odpowiedzieli niemal chórem, zdziwieni, że nie znam odpowiedzi na tak proste i w gruncie rzeczy bezsensowne pytanie.



- A wy kim jesteście? I dlaczego się go tak boicie?



- Jestem Baba, a to są dzieciaki: Pierwsze, Drugie, Trzecie, Czwarte, Piąte i Szóste. Boimy się, bo Dziad może się obudzić! Nie wiesz o tym? Musimy zachowywać się cicho, żeby mógł spać. Dziad musi spać!



No tak, przecież to takie oczywiste, a ja na to nie wpadłam. Zaczęłam się jednak obawiać, że nie przyjmą zbyt optymistycznie mojej potrzeby dostania się pod łóżko. A przecież musiałam tam wejść, żeby odnaleźć Klucz! Gdzie ja teraz znajdę inne łóżko? Co prawda to wyglądało jak barłóg i sama miałam wątpliwości czy uda mi się pod nie bez problemu wejść, ale skoro już weszłam do domku Pijanego Ślimaka, to teraz nie mogę się już wycofać.



- Pani Babo, ja muszę dostać się pod łóżko.



Tak jak przypuszczałam, kobieta zrobiła tylko wielkie oczy i nim rozbrzmiała ostatnia sylaba słowa „łóżko”, przycisnęła palec do ust i zrobiła całkiem głośne „ciiiii!”, którego sama się przestraszyła. Dziad chrapnął i sapnął, ziewnął, chuchnął i ułożył się na brzuchu, tak że jedna jego dłoń opadła na podłogę. Przez kilka długich uderzeń serca wszyscy staliśmy nieruchomo, wstrzymując oddech. Im dłużej przebywałam z tymi ludźmi, tym bardziej udzielał mi się ich nastrój.



- Słyszeliście? - Baba zwróciła się do swoich pociech i złowieszczo wymierzyła we mnie patelnią – Ta ona chce wejść pod łóżko! Łapać ją!



Trudno bronić się przed szóstką ruchliwych dzieciaków dowodzonych przez stojącą na stole kobietę, wymachującą patelnią i co chwilę powtarzającą donośne „ciiii!”. Przeciwników było zdecydowanie zbyt wielu, więc dość szybko mnie schwytali. Jeśli nie próbowaliście nigdy wcześniej walczyć z bandą sześciorga dzieci, to nie róbcie tego. Nie dość, że jest ich sześć razy więcej, to na dodatek gdy któregoś odpychasz, ten robi skrzywdzoną minkę i mówi „Ej, przecież jestem taki mały, zrobisz mi krzywdę!”. Trudno w takich warunkach o nastawienie bojowe.



Kiedy jednak jedno z sześciorga potworków, zawieszonych na mych rękach i nogach, ciągnących mnie za poły szlafroka, ugryzło mnie w kostkę (był to chyba Czwarty) – nie wytrzymałam i wrzasnęłam ze wszystkich sił. Dzieciarnia rozbiegła się jak spłoszone myszki do swoich kryjówek, a Baba pobladła i niemal zemdlała. Dziad przez chwilę przestał wydawać z siebie odgłosy głębokiego uśpienia i zamlaskał niebezpiecznie. Gdy mamrocząc coś zaczął przecierać zaropiałe oczy, Baba zaniosła się tak potwornym szlochem, że niemal czułam jak rozdziera mi się z żalu serce. To jednak na dobre rozbudziło Dziada. Usiadł na barłogu i rozejrzał się dookoła, najwyraźniej szukając ofiary. Sprytna Baba schowała się za moimi plecami i wypychając mnie do przodu wrzeszczała:



- Ogłusz go! Ogłusz go!



Nie mając za bardzo innego wyjścia sięgnęłam po wystający z kieszeni szlafroka papuć i z całej siły cisnęłam nim w coraz bardziej wściekłego Dziada. Papuć trafił go prosto w środek czoła i spadł na łóżko, podobnie jak zdezorientowany mężczyzna. Wszystkie dzieciaki ciekawsko wyjrzały ze swoich kryjówek, a kobieta podeszła do legowiska i oglądała Dziada z każdej strony. Wreszcie podniosła do góry jego rękę, a gdy ta opadła bezwładnie na posłanie, wrzasnęła:



- Nie chrapie! Zabiłaś go!



Tknięta nagłym przeczuciem padłam na podłogę, dokładnie w momencie, gdy w moją stronę poleciała patelnia. Chwilę później szóstka wrzeszczących i płaczących dzieciaków rzuciła się w moją stronę, lecz nie tracąc czasu na rozglądanie się, czołgałam się już w stronę barłogu z prędkością wyścigowego żółwia, którego nawet Achilles nie dał rady przegonić. Nagle poczułam, że coś ściska mnie w pasie i coraz mocniej dusi. To Baba trzymała jeden koniec paska od mojego szlafroka! Siedząc już pod łóżkiem próbowałam wyrwać jej, bądź co bądź, moją własność, ale zaparła się tak mocno, że nie dałam rady. Pociągnęłam więc drugi koniec i rozwiązałam gustowną kokardę zdobiącą wcześniej mój szlafrok. Pasek z niesamowitą prędkością i świstem wysunął się ze szlufek i razem z Babą poleciał na stół, robiąc taki rumor, że obudziłby nawet umarłego. Nie tracąc więcej czasu wstałam z podłogi i czym prędzej oddaliłam się od tego miejsca.



Ledwo zniknęłam w czeluściach podłóżka, usłyszałam nad sobą męski, ochrypnięty głos. Nie mogłam już rozróżnić słów, ale sądząc z tonu, nie prawił nikomu komplementów ani nie silił się na uprzejmość. Szłam coraz dalej i dalej, po omacku próbując znaleźć coś, co mogłoby mi wskazać w którą stronę się udać. Dookoła jednak nie było nic, ani ściany, ani murka, ani nawet jednego kamienia. Zrozpaczona, zagubiona i zdezorientowana, nagle przypomniałam sobie o tkwiących w mojej kieszeni zapałkach. Gdy tylko jedna z nich zapłonęła, tuż przed sobą dostrzegłam furtkę obrośniętą bluszczem.



Po drugiej stronie, w samo południe, znajdował się piękny ogród ze żwirowanymi alejkami, stylowymi ławeczkami, wysokim żywopłotem i grządkami wypełnionymi najpiękniejszymi kwiatami i egzotycznymi roślinami. Gdyby nie fakt, że byłam bosa, z pewnością bardzo by mi się tu podobało. Zaraz też pomyślałam o moim sąsiedzie, który miał swój własny ogródek i na pewno ucieszyłby się, gdybym przyniosła mu choć kilka tutejszych roślinek. Niestety, właściciela tego przybytku nie było nigdzie widać, a chodzenie gołymi stopami po kamykach nie było moją ulubioną formą przemieszczania się. Pokonałam więc ledwo kilkanaście kroków, wypełnionych „ałami”, „ałciami” i „ołciami”, dopadłam ławki i wskoczyłam na nią jakby była moją jedyną deską ratunku. Pomyślałam, że z większej wysokości prędzej będę mogła cokolwiek dostrzec w oddali, jednak bujna roślinność i wysoki żywopłot skutecznie mi to utrudniły. Szlafrok, teraz pozbawiony paska, łopotał na wietrze niczym płaszcz, a pod spodem miałam jedynie piżamę. Pomyślałam, że wypada coś z tym zrobić nim spotkam tu kogoś, kogo nie należy witać w samej piżamie. Wsadziłam ręce w kieszenie i natrafiłam na agrafkę.



Skończyłam akurat dopinać szlafrok, gdy usłyszałam coraz bardziej nasilające się kwakanie. Ktoś się zbliżał. I to mógł być ktoś, kto pomógłby mi odnaleźć Klucz, toteż na wszelki wypadek zeszłam z ławki i usiadłam na niej normalnie, jak na dobrze wychowaną panienkę przystało. Chwilę później, wśród tumanów kurzu wzbijanych przez ogromne skrzydła, stanęła przede mną potężna, Biała Kaczka. Z jej grzbietu zeskoczył młody mężczyzna o twarzy przewiązanej białą chustą. Znad niej błyskała para czarnych oczu, uśmiechając się do mnie. Człowiek ten przykląkł na jedno kolano, a ja zarumieniłam się, jak na dobrze wychowaną panienkę przystało.



- Jestem Rycerzem Białej Kaczki, o nadobna niewiasto! Przybyłem aby cię ocalić! Co cię trapi, o piękna?



Och, gdybym od razu trafiła na kogoś takiego, z pewnością już odnalazłabym Klucz.



- Mam na imię Tosia – podałam mu dłoń, którą on natychmiast skwapliwie do siebie przygarnął – Nie-Zwyczajny kot powiedział mi, że powinnam odnaleźć Klucz, ale nigdzie nie mogę go znaleźć. Pomożesz mi, Rycerzu Białej Kaczki?



- Klucz? - powtórzył zaskoczony – Aha! I na pewno ściga cię jakiś wstrętny smok!



- Nieee...



- W takim razie może zła macocha wygnała cię z domu?



- Yyy nie, nic podobnego.



- Ech. No cóż... - Rycerz Białej Kaczki był wyraźnie zasmucony, a jego towarzyszka zakwakała i machnęła skrzydłami wzbijając kolejne obłoczki kurzu.



- Już wiem! Okropna czarownica uwięziła cię w tym zaczarowanym ogrodzie i nie możesz się stąd uwolnić! Nic się nie martw, moja piękna, uratuję cię.



- Przykro mi, nie było żadnej czarownicy – odpowiedziałam przepraszająco i przypomniałam sobie, że przecież faktycznie nie mogę się stąd wydostać, więc zaraz szybko dodałam:



– Ale za to jestem bosa!



Mojego nowego znajomego jednak to nie zadowoliło. Zamyślił się głęboko, aż na czole pojawiła mu się wielka zmarszczka. Nie dał jednak za wygraną, najwyraźniej nie należał do ludzi, którzy szybko się poddają.



- Może w takim razie chociaż mały troll? Strzyga? Topielec? Rusałka? Obca forma życia? - wyliczał, a ja coraz bardziej przygnębiona wciąż przecząco kręciłam głową.



- No cóż, nikt nie jest doskonały – powiedział pocieszająco i pogłaskał mnie po głowie.



- Ale zabierzesz mnie stąd? I pomożesz odnaleźć Klucz?



Rycerz Białej Kaczki, mimo moich wad, zaoferował mi podwiezienie kawałek, lecz zadanie znalezienia czegoś tak błahego jak jakiś tam klucz, do tego zlecony do odnalezienia przez jakiegoś tam kota, było poniżej jego godności. Zadowoliłam się więc chociaż przejażdżką na Białej Kaczce, przy okazji wypytując znawcę wszelkich niebezpieczeństw, gdzie na moim miejscu starałby się odnaleźć coś małego, coś błyszczącego i coś, co służy do otwierania czegoś innego, czego też nie ma i nie wie co to jest. Taka forma pytania przypadła mu o wiele bardziej do gustu, niż poprzednie prośby, zaczął więc znowu intensywnie myśleć. Ja tymczasem uczepiłam się pleców prawie mego Rycerza (cóż, nie moja wina, że nie spełniałam wszystkich niezbędnych warunków do bycia niewiastą w niebezpieczeństwie) i starałam się robić wszystko, żeby nie spaść z kupra pędzącej z ogromną prędkością Białej Kaczki. Zdążyliśmy opuścić piękny ogród, przebyć rozległą równinę i zagłębić się w majestatyczne pagórki, kiedy to Rycerz gwałtownie zatrzymał swego wierzchowca i krzyknął:



- Ależ to oczywiste!



Zsiadł z Białej Kaczki i pomógł mi uczynić to samo, po czym wziął moją dłoń i wyuczonym ruchem umieścił ją prosto na swoim sercu.



- Moja piękna niewiasto, jeśli chcesz znaleźć coś małego, błyszczącego, coś co służy do otwierania czegoś innego, czego również nie masz i nie wiesz co to takiego, oczywiście znajdziesz to tylko w mysiej norze!



No tak. Dlaczego ja nigdy nie mam takich genialnych pomysłów?



- Ale gdzie znajdę odpowiednią mysią norę?



- Szlachetna panienko, nadszedł już czas, gdy będę musiał cię opuścić – kontynuował wyuczony tekst nie zważając na moje dalsze dylematy – Wyruszam naprzeciw wielu niebezpieczeństwom, na spotkanie z nieznanym. Jeszcze nie raz usłyszysz o moich wyczynach i zawsze wtedy pamiętaj, że wszystko to robię tylko z myślą o tobie. Zawsze będziesz w moim sercu, Tosiu! A teraz żegnaj, nie przedłużajmy tej okropnej chwili rozstania, bo serce pęknie mi na pół! Adieu!



- Do widzenia Rycerzu Białej Kaczki – pomachałam mu na pożegnanie, ale chyba nawet tego nie zauważył. Trudno było cokolwiek dostrzec w tumanach kurzu wzburzanych przez trzepot potężnych skrzydeł Białej Kaczki.



Nadeszło złote popołudnie, a ja stałam pośrodku niewielkiej dolinki, otoczona pagórkami i górkami. Gdzie miałam szukać mysiej norki? W pobliżu przecież nawet nie było widać żadnej myszy.



Nagle poczułam jak coś niepokojącego dzieje się w kieszeni mojego szlafroka. Coś tam się kokosiło, szamotało i rozpychało. Zajrzałam do niej pełna obaw i przeczuwałam najgorsze. Z rozbawieniem stwierdziłam jednak, że to Gumka-Myszka obudziła się wreszcie i próbowała zrobić „poranną toaletę”. W duchu znowu podziękowałam Człowiekowi-Żabie. Ten przydział naprawdę był świetnie dobrany! Jeśli znowu go spotkam, będę musiała go bardzo pochwalić i serdecznie podziękować.



- Dzień dobry maleńka – powiedziałam do Gumki-Myszki biorąc ją na ręce – Czy mogłabyś mnie zaprowadzić do swojej norki?



Poruszała wąsikami i cieniutko i ochoczo zapiszczała. Położyłam ją więc na ziemi, a ona czym prędzej zaczęła przebierać malutkimi nóżkami i prawie natychmiast straciłam ją z oczu. Dobrze, że wzgórza pokryte były kobiercem mięciutkiej trawy, inaczej trudno byłoby mi nadążyć na bosaka za tak wyborną sprinterką.



Kiedy zabrakło mi tchu, ledwo udało mi się zawołać do Gumki-Myszki, by się zatrzymała. Upadłam na trawę i ciężko łapałam powietrze, a serce tak mocno mi waliło, że miałam wrażenie, iż trzęsie się od tego cała ziemia. Gdy nieco odpoczęłam, wciąż leżąc na trawie, nadal czułam drżenie i miarowe dum-dum, dum-dum, dum-dum. Przyłożyłam dłoń do serca, ale ono wybijało zupełnie inny rytm, bardziej podobny do tego z piosenki „Gdzie są moje kale-sony-sony-sony-ony”. Coś tu było nie tak. Zanim więc Gumka-Myszka znowu zasnęła, wyruszyłyśmy dalej przed siebie.



Wyjaśnienie owego dum-dumania okazało się niezwykle łatwe. Nieco dalej od miejsca, w którym odpoczywałam, kilkoro Olbrzymów kruszyło górki i pagórki wielkimi kilofami. Odłupywali od nich potężne bloki skalne i wydając z siebie chóralne „Eeeej-oooo! Eeeeej-oooo!” przesuwali je w stronę bardzo szerokiej i jeszcze dłuższej przepaści i zrzucali je w dół. Następnie patrząc w ślad za nimi, również chóralnie, liczyli od jednego w górę, czekając aż skała spadnie na ziemię. Za pierwszym razem, gdy zaczęłam ich obserwować, doliczyli do stu siedemdziesięciu czterech i zabrali się znowu do odłupywania bloku.

Jeden z Olbrzymów stał nieopodal i dyrygował innymi, zachęcając ich do pracy, podpowiadając gdzie uderzyć kilofem i bardzo mocno zagrzewając podczas przesuwania wielkiego bloku w stronę przepaści, najgłośniej krzycząc „Eeeeej-oooo!”. Spojrzałam na Gumkę-Myszkę i tak jak się obawiałam, okazało się, że nasza droga prowadzi na drugą stronę przepaści. Schowałam więc moją małą przyjaciółkę z powrotem do kieszeni szlafroka i podeszłam do Olbrzyma-dyrygenta (sięgałam mu ledwo do pół łydki).



- Dzień-do-bry-pa-nu! - krzyknęłam jak najgłośniej mogłam, aby usłyszał mnie i dostrzegł



- Dzień dobry, dzień dobry. Ale po co tak krzyczeć? Przecież nie jestem głuchy.



- Och, przepraszam... Chciałam dostać się na drugą stronę tej przepaści. Czy może pan wie jak mogłabym to zrobić?



- Ano pewnie. Jest taki jeden, niezawodny sposób. Trzeba przefrunąć.



Nie rozbawił mnie ten mało śmieszny żart, ale zaśmiałam się sądząc, że tego właśnie oczekuje mój rozmówca. On jednak nie wyglądał jak ktoś, kto przed chwilą opowiedział dowcip. Spojrzał na mnie dziwnie, gdy tak niefortunnie parsknęłam śmiechem.



- Ekhem. To jedyny sposób? Nie ma żadnego mostu, albo coś takiego?



- No przecież właśnie budujemy most! Nie widać? Gdy zapełnimy przepaść głazami będzie można bez problemu przejść na drugą stronę.



Zapadło dość kłopotliwe milczenie.



- Ach tak, most. A jak długo to jeszcze potrwa?



- Zaczęliśmy jakieś trzydzieści lat temu, więc skończymy może... Hmm, niech no pomyślę.... - Olbrzym zaczął rachować, używając do tego wszystkich swoich palców. Reszta jego towarzyszy akurat zrzuciła kolejny głaz w dół i swoim głośnym liczeniem myliła mu jego pieczołowite rachunki. Postanowiłam, że jednak muszę przerwać jego męczarnię.



- Ale jeśli rozłupiecie wszystkie góry i zaczniecie drążyć ziemię dalej, żeby zasypać przepaść, to czy po tej stronie przypadkiem też nie powstanie kolejna przepaść?



Mój rozmówca zasępił się i otworzył buzię. Rachunki rzeczywiście już nie zaprzątały mu głowy. Spojrzał w dół, potem rozejrzał się po okolicy i krytycznym wzrokiem zmierzył rozłupane dotychczas skały. Po dłuższej chwili wydał z siebie bardzo poważnie brzmiące „hmmm”.



- Może znalazłby się jednak jakiś inny sposób? - próbowałam ratować opłakaną sytuację - Widzi pan, ja muszę dostać się na drugą stronę, bo tam znajdę mysią norę, a w niej znajdę Klucz, który polecił mi poszukać Nie-Zwykły kot. To dla mnie bardzo ważne.



Olbrzym kiwał głową ze zrozumieniem i z pełnym zaangażowaniem zwołał swoich kolegów, tłumacząc im o co chodzi i dlaczego muszę dostać się szybko na drugą stronę. Wreszcie wspólnymi siłami naradzili się i podjęli decyzję.



- Jest jeden taki sposób... Kiedyś próbowaliśmy i chyba się udało.



Słówko „chyba” utkwiło mi w świadomości, choć starałam się je bardzo ignorować.



- Parę lat temu był tu taki jeden i prosił, żeby go przerzucić właśnie tam. Kiedyś byłem całkiem niezły w rzucie młotem, więc wziąłem rozpęd i poleeeeciaaaaaaał. Nigdy więcej go nie spotkaliśmy, więc pewnie wylądował tam gdzie chciał.



No tak. Oczywiście, że wylądował. Gdzieś na pewno wylądował. Jeśli jednak nie było innego sposobu? Może warto było spróbować? Inaczej nigdy nie dotrę do mysiej nory i nigdy nie odnajdę Klucza. Czekanie aż Olbrzymy zbudują most jakoś nie bardzo było mi po myśli.



- Dobrze – zawyrokowałam – Niech będzie. Przerzućcie mnie na drugą stronę.



Olbrzymy jakoś dziwnie się ucieszyły. W ich monotonnym życiu niewiele się dzieje, więc jeśli nadarza się okazja do zrobienia czegoś innego niż rozłupywanie skał, angażowali się w to bardzo mocno. A to już połowa sukcesu! Teraz wystarczyło, żeby wystarczająco mocno mnie rzucili.



Mój rozmówca podniósł mnie bez trudu i odszedł na znaczną odległość od przepaści. Wziął bardzo duży rozpęd i tak mocny zamach, że z początku nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Świat wirował, w uszach świstał wiatr i nagle poczułam, że lecę. Uczucie to było bardzo przyjemne. Prędkość jaką rozwinęłam dzięki Olbrzymowi była doprawdy zaskakująca. Odwróciłam głowę i zobaczyłam, że nowi znajomi machają do mnie i stają się coraz mniejsi, aż wreszcie niemal zniknęli. Przede mną coraz wyraźniej zaznaczał się skraj drugiej strony przepaści. Rozłożyłam ręce żeby skorygować swój lot i rozkoszowałam się podróżą dopóki nie zauważyłam, że nagle tracę wysokość! Ląd wciąż był daleko i jeśli dalej w takim tempie będę opadać w dół, nigdy do niego nie dolecę! Krew ścięła mi się w żyłach, a ciało ogarnęła panika. I to mnie właśnie zgubiło...



Zamiast lecieć poziomo, zaczęłam nagle spadać w dół. Zaczęłam się zastanawiać co zrobić, żeby miękko wylądować, ale ani pudełko zapałek, ani agrafka, ani Gumka-Myszka, ani tym bardziej kalosze, które zostawiłam w domu Pijanego Ślimaka, nie mogły tu pomóc. Pozostawało mi tylko spadać.



- Dzień dobry! Panno Tosiu! - usłyszałam obok siebie głos, który skądś już znałam – Zostawiła to panienka u mnie! A przecież musi być porządek, musi się wszystko zgadzać z inwentarzem, nie można tak sobie po prostu zostawiać na ziemi parasoli!



Obok mnie sunął w dół Człowiek-Żaba i usiłował wepchnąć mi w dłoń mój ogrodowy parasol w żółto-zielono-czerwono-niebieskie pasy. Prądy powietrzne nieco utrudniały nam dokonanie tej operacji, ale kiedy już wreszcie go dotknęłam, niemal natychmiast się otworzył. Parasolem szarpnęło, lecz nie wypuściłam go z rąk - uniosłam się w powietrze, lekko zakołysałam, obróciłam kilka razy dookoła i... poleciałam przed siebie. Mój przyjaciel pływał obok żabką, zataczając wokół mnie okręgi.



- Dziękuję panu! Nawet pan nie wie ile pan dla mnie zrobił!



- Porządek musi być. Nie wolno zostawiać swoich rzeczy byle gdzie.



- Przepraszam, ale tym razem bardzo się cieszę, że tak nabałaganiłam.



Człowiek-Żaba tylko prychnął na to, a ja z zaskoczeniem zauważyłam, że niedaleko nas, z gracją unosi się w powietrzu Nie-Zwykły kot. Po chwili dołączyły do nas dwa Pijane Ślimaki, śpiewając z francuskim akcentem piosenkę o Kapitanie Dżo. W oddali dało się słyszeć kwakanie, a tumany kurzu w powietrzu mogły wskazywać jedynie na Białą Kaczkę!



- Ku wschodowi słońca! - wykrzyknął Rycerz i wszyscy zgodziliśmy się, że to wspaniały pomysł. Lecąc otoczona przyjaciółmi poczułam się naprawdę wspaniale. Wybaczyłam nawet Nie-Zwykłemu kotu te jego zagadkowe-przysłówkowe tajemnice. Ściskając w dłoniach parasol zwróciłam twarz ku słońcu i zamknęłam oczy pozwalając promieniom igrać na mojej twarzy.



Nie wiem nawet ile czasu minęło i jak długo sunęliśmy w przestworzach, lecz z tego przyjemnego stanu wyrwało mnie nagłe szarpnięcie za poły szlafroka. Nie otwierałam jednak oczu starając się by ta piękna chwila trwała choć odrobinę dłużej. Jednak gdy usłyszałam tuż obok siebie dziecinny głosik, musiałam wreszcie zareagować.



- Mamusiu! Mamusiu! Zlobis mi jedzonko? Jestem baaaaaldzo głodna.



No tak. Był to przecież ten zwyczajny, letni poranek. Przestałam kurczowo trzymać się ogrodowego parasola i wróciłam do kuchni. Jak w każdy zwykły dzień, po poranku, który mam tylko dla siebie, szykuję mężowi kanapki do pracy i robię jedzenie dla naszej córeczki.



- Kochanie, nie widziałaś gdzieś mojego klucza? - na to pytanie uśmiechnęłam się tajemniczo, a mój drogi mąż zdziwił się bardzo, że chodzę boso po kuchni.



- Gdzie masz papucie? Przeziębisz się przecież. I gdzie ten mój klucz?! Spóźnię się do pracy!



- To bardzo długa historia – odpowiedziałam mu, ale nie słuchał mnie już, zajęty poszukiwaniem zguby; wyjęłam z kieszeni gumkę-myszkę i dodałam już tylko do siebie:



- Poszukaj pod łóżkiem. A jak nie będzie, to spróbuj w mysiej norce.



- Mamusiu, ja chętnie posłucham tej histolyjki.



Prawda, że mam bardzo rezolutną i mądrą córcię?



- Dobrze skarbku. Więc usiądź wygodnie i posłuchaj: był to właśnie jeden z tych zwykłych, letnich poranków, kiedy białe, pierzaste chmurki leniwie sunęły po niebie, a słońce opromieniało całą okolicę...
Miłości jestem posłuszna i szczęściu się nie opieram!
I czuję twoją pieszczotę i coraz bardziej zanikam,
I czuję twe pocałunki i coraz bardziej umieram.

Rok nieistnienia B. Leśmian

2
Jestem oszołomiony tą bajka. To jest tak surrealistyczne, takie dziecięce, takie dorosłe zarazem i do tego spójne, że po prostu, zwyczajnie - byłem tam! Niesamowita bajka! Coś... niezwykłego? Opowieść o Nie-zwyczajnym kocie i jego zagadce, o wędrówce wraz pijanymi Ślimakami, i Babie co miała dzieci: jedno, drugie, trzecie - mnogość pomysłów, skoki i powiązania wyglądają jak pastelowe, ostre obrazki, ukazywane jeden po drugim. Już w momencie, gdy Tosia leci w podróż parasolem, wiedziałem, że konwencja jest surrealistyczna - poddałem się. Czytałem. I nie zawiodłem się swoja intuicją. Niesamowite marzenie spisane oczami Tosi. Są drobne zgrzyty, kilka nielogiczności (których konwencja nie tłumaczy: vide bitwa z dziećmi i poły szlafroka - kokardka...) kilka drobnych potknięć, ale to naprawdę drobiazgi - albo inaczej, nie zwróciłem na nic więcej uwagi - bo historia, opowieść ustawiła mnie jak przed magiczna kulą, gdzie obserwowałem podróż Tosi. Jestem bardzo szczęśliwy po tym kawałku - pełen optymizm i nieskrępowana fantazja. Śliczna bajka!
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Och, Martinius ma rację, tekst jest urzekający! <rozpływa się>



co do kokardy przy szlafroku - cóż, po prostu pasek związany w kokardę



natomiast moja jedyna uwaga, i innych grzechów (autorki) nie pamiętam:
- Kochanie, nie widziałaś gdzieś mojego klucza? - na to pytanie uśmiechnęłam się tajemniczo, a mój drogi mąż zdziwił się bardzo, że chodzę boso po kuchni.



- Gdzie masz papucie? Przeziębisz się przecież. I gdzie ten mój klucz?! Spóźnię się do pracy!
tu mnie na chwilę wybiło z rytmu - powinno być razem, bez przeniesienia do dolnej linijki - zgubiłam się w kwestiach, nie byłam pewna, kto co mówi



bajka jest naprawdę cudowna! Milly, wrzucaj coś szybko! koniecznie! : )
...Wolny czas przez palce, mrówka na zapałce...

4
Nie podzielam entuzjazmu Poprzedników. Z wyjątkiem jednego fragmentu, ale o tym za chwilę.

Nie podobają mi się zbyt wyraźne, wręcz narzucające się, nawiązania do "Alicji w Krainie Czarów".
Bohaterka - mutacja Alicji
Kot, od którego wszystko się zaczyna - skrzyżowanie Białego Królika z Kotem z Cheshire
Latanie przy pomocy parasola - tu akurat nie Alicja, ale za to Mary Poppins
Ślimaki - skrzyżowanie Pana Gąsienicy z Szalonym Kapelusznikiem razy dwa
Człowiek-Żaba - żywcem wyjęty z ryciny ilustrującej "Alicję..."

Nie mam nic przeciwko inspiracjom, ale tutaj jest to zbyt oczywiste. Brakuje oryginalności.
W drugiej części jest o wiele lepiej. Jestem zachwycona fragmentem z Dziadem i Babą. Skojarzenia: "Był sobie dziad i baba, bardzo starzy oboje" - Kraszewskiego plus do tego dziecięca zabawa w "Stary niedźwiedź mocno śpi". Ale jest drugie dno. Natychmiast przed oczami mam rodzinę z ojcem alkoholikiem. Kiedy on pijany śpi, to rodzina oddycha z ulgą. Wiedzą, że jeśli wstanie, zacznie się koszmar. W tekście nie ma ani słówka na ten temat, ale taka scenka sama się pojawia w wyobraźni czytelnika. I to jest rewelacyjne! Ten fragmencik to mała, mądra baśń, która tak jak powinna, oswaja dzieci z tym, co niezrozumiałe i okrutne w dorosłym świecie. I jednocześnie pokazuje, jak dzieci to faktycznie robią - przez zabawę, przez opowiadanie dziwnych historii, tworzenie tajemniczych rytuałów.
Pozwolę sobie tu na małą dygresję: dawniej rolę krainy pełnej niebezpieczeństw, a jednocześnie bliskiej, spełniał las. Jaś i Małgosia idą do lasu, Czerwony Kapturek też. Las to była kiedyś w bajkach metafora dorosłego świata. Teraz ten świat się zmienił i w lesie chyba powinniśmy osadzać SF, bo dla wielu z nas las jest już równie odległy, jak kosmos. A niebezpieczeństwo tkwi bardzo blisko np. w pijanym ojcu. Takie baśnie są teraz ogromnie potrzebne i jeśli pójdziesz, Milly, tym tropem, to stworzysz coś niezwykle ważnego. Myślę, że warto.
Swoją drogą, rozmaici interpretatorzy, psychologowie, specjaliści od symboliki mieliby cudny materiał do analiz. No bo, na przykład, czemu szukamy Klucza (przez duże K) pod łóżkiem Dziada (pijanego ojca)? Czemu go tam nie ma? I jak w prawdziwej, sensownej baśni jest odpowiedź - bo on jest bardzo blisko ciebie. To ty go masz. Co symbolizuje myszka? Mysia norka? Freudyści mieliby używanie... ;) Ale prawdziwa baśń właśnie taka powinna być - z wierzchu niewinna, a z głębią pod spodem. Z tym wszystkim, co trudne, okrutne i straszne. Bo baśnie właśnie po to są, żeby wprowadzały w prawdziwy świat.


Pozdrawiam
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

5
Dziękuję bardzo za komentarze :)
Martinius pisze:Są drobne zgrzyty, kilka nielogiczności (których konwencja nie tłumaczy: vide bitwa z dziećmi i poły szlafroka - kokardka...)
oopsiak pisze:co do kokardy przy szlafroku - cóż, po prostu pasek związany w kokardę
Dokładnie o to chodziło - szlafrok związany był w pasie i tworzył kokardę, Baba ciągnęła jeden koniec, więc Tosia ciągnąc za drugi rozwiązała kokardę i uwolniła się od paska. Czy jest to niejasno opisanie? Czy należałoby to rozwinąć i opisać bardziej zrozumiale?
oopsiak pisze:natomiast moja jedyna uwaga, i innych grzechów (autorki) nie pamiętam:

Cytat:
- Kochanie, nie widziałaś gdzieś mojego klucza? - na to pytanie uśmiechnęłam się tajemniczo, a mój drogi mąż zdziwił się bardzo, że chodzę boso po kuchni.

- Gdzie masz papucie? Przeziębisz się przecież. I gdzie ten mój klucz?! Spóźnię się do pracy!


tu mnie na chwilę wybiło z rytmu - powinno być razem, bez przeniesienia do dolnej linijki - zgubiłam się w kwestiach, nie byłam pewna, kto co mówi
Gdzieś widziałam taki zabieg w jakiejś książce, gdzie było to stosowane dosyć nagminnie i utkwiło mi w pamięci. Wydawało mi się, że gdy mija chwila od kiedy bohater wypowiada poprzednią kwestię, a wyżej jest zaznaczone, że to właśnie mąż zdziwił się, że Tosia chodzi boso, to można to zdanie umieścić w osobnej linijce. Jeśli się mylę, to proszę o sprostowanie jak jest poprawnie, gdyż w różnych tekstach czasami stosuję podobną metodę.

A tak przy okazji - jeśli bohater wypowiada bardzo długą kwestię, to czy należy stosować właśnie myślniki dla zaznaczenia nowego akapitu (nowego wątku w jego monologu), czy robić normalne akapity, czy może wszystko pisać jednym ciągiem?
Thana pisze:Nie podobają mi się zbyt wyraźne, wręcz narzucające się, nawiązania do "Alicji w Krainie Czarów".
Bohaterka - mutacja Alicji
Kot, od którego wszystko się zaczyna - skrzyżowanie Białego Królika z Kotem z Cheshire
Latanie przy pomocy parasola - tu akurat nie Alicja, ale za to Mary Poppins
Ślimaki - skrzyżowanie Pana Gąsienicy z Szalonym Kapelusznikiem razy dwa
Człowiek-Żaba - żywcem wyjęty z ryciny ilustrującej "Alicję..."
Oczywiście Alicja w Krainie Czarów była tu wyraźną inspiracją, której nie starałam się ukryć, ale nie wiedziałam, że można znaleźć aż tyle analogii. Po prostu Alicję... czytałam bardzo dawno temu, będąc jeszcze dzieckiem, jednak wywarła na mnie ogromne wrażenie i być może w mojej pamięci utkwiło zbyt wiele motywów, które bezwiednie przetworzyłam i przelałam z wyobraźni na papier. Natomiast zupełnie nie pamiętam ryciny z Człowiekiem-Żabą :) W każdym razie dziękuję za wytknięcie tych skojarzeń. Będę musiała koniecznie powtórzyć wreszcie lekturę Alicji... i sprawdzić co jeszcze utkwiło mi w głowie.

Pozdrawiam serdecznie
-M-

6
Milly pisze:A tak przy okazji - jeśli bohater wypowiada bardzo długą kwestię, to czy należy stosować właśnie myślniki dla zaznaczenia nowego akapitu (nowego wątku w jego monologu), czy robić normalne akapity, czy może wszystko pisać jednym ciągiem?
Zasady akapitowania działają w dialogach tak jak w narracji. Jeżeli dialog jest długi, to dzielimy go na logiczne akapity. Ale kreska myślnikowa, jeżeli nie ma w dialogu wtrąceń narracyjnych, jest tylko jedna.

W kwestii poruszonego wcześniej zapisu dialogu - nie spotkałem się dotąd z niczym takim. Czas powieści jaki upłynął pomiędzy jedną wypowiedzią, a drugą nie odgrywa tu roli. Należy się skupić raczej nad formalnymi wyznacznikami. Jeśli mamy dwie wypowiedzi bohatera rozdzielone jednym bądź kilkoma akapitami narracji, to najzupełniej poprawnym będzie rozpoczęcie każdej z nich kreską myślnikową. Natomiast jeśli wtrącenie narracyjne jest takie jak użyte przez Ciebie nie dokonywałbym podziału. Moja propozycja:

- Kochanie, nie widziałaś gdzieś mojego klucza? - Na to pytanie uśmiechnęłam się tajemniczo, a mój drogi mąż zdziwił się bardzo, że chodzę boso po kuchni. - Gdzie masz papucie? - powiedział. - Przeziębisz się przecież. I gdzie ten mój klucz?! Spóźnię się do pracy!

Dodatkowe wtrącenie wrzuciłem po to, by wyklarować sytuację: kto? , co?, do kogo?

7
Dzięki. Być może to, co zapamiętałam z owej książki (której nie podam, bo nie pamiętam), było jakiegoś rodzaju zabiegiem literackim, specjalnie tam dodanym, a ja to wzięłam za normę. Będę się tego wystrzegać.
Miłości jestem posłuszna i szczęściu się nie opieram!
I czuję twoją pieszczotę i coraz bardziej zanikam,
I czuję twe pocałunki i coraz bardziej umieram.

Rok nieistnienia B. Leśmian
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”