Gracchus

1
Jak zaznaczyłem, nie jest to całkowicie historyczny materiał, a bardziej wariacja na temat legendy o Kraku. Pewnie będę to dalej ciągnął, ale muszę więcej się zorientować w temacie. Bon appetit.



- Naprawdę nie wiem Nikodemie, co pcha ciebie i twoją szanowną dupę w te chaszcze. Już sama Panonia to dzicz! Tutaj też i dzicz i dzikusy - jak w Panonii prawie, ale jeszcze góry na dodatek! Bądź przeklęty Nikodemie i niech kuciapy ci suchymi będą, jeśli na darmo tam idziemy!
- Mam tam pewnego przyjaciela…
- Ach! Więc idziemy w gości, na piwo i placek! Czyż to nie ma placków w Efezie? Są, i to lepsze! Że o tym parszywym trunku nie wspominając, bo tylko barbarzyńca może sobie w gardło lać takie uryny. Trunek! To trunek dzieli ludzi na barbaricum… - Leon zaciął się na chwilę -…no i na ludzi. Gdzie cesarz, tam wino. Gdzie wino, tam kultura i obyczaj. A tutaj tylko te przeklęte lasy.

Droga istotnie prowadziła przez koszmarne knieje. Na ziemię, choć było prawie południe, docierały tylko nieliczne promienie słońca. Drzewa wysoko pięły się ponad głowy kupców, a mniejsze zielsko plątało się im pod nogami. Wąska ścieżka, jeszcze niedawno uciążliwie idąca pod górę, teraz coraz częściej zdawała się biec ku dołowi.
- Przeszliśmy na drugą stronę. Jesteśmy za Awarami.
- Co przed nami?
- Lasy.
- Hmm, no to muszę sobie znaleźć jakiś fajny kij i zapuścić długą brodę.
Nikodem odwrócił się i spojrzał na Leona leniwie sunącego zarówno za nim, jak i za obładowanym towarami osłem.
- Niby po co tobie kij i broda?
- No jak ty mnie kochany Nikodemie za ślepca bierzesz, to któż inny nie weźmie? Dorobię się na tym lepiej nawet, niż na tych odysejach… Przecież widzę, że tutaj lasy!
- To po co pytasz jak widzisz?
Kupiec zrobił parę większych kroków i wysunął się przed osła, a tuż obok kompana, ledwo się mieszcząc, mimo swojego niewielkiego wzrostu i w ogóle gabarytu, na wąskim trakcie.
- No cóż, skoro wiem, że w plecy mogę dostać od hunowatych Awarów, to chcę też wiedzieć od kogo dostanę między oczy.
- Pamiętasz tych Sklawinów z Panonii.
- Słudzy Awarów. Pamiętam. Dużo ich teraz w Tracji. Częściej teraz to ich szeleszczenie usłyszysz, niż grekę. Sam nawet języka podłapałem…
- Więc już wiesz o kogo pytasz. Poza tym raczej nic między oczy ci nie wsadzą. Prędzej ja to zrobię. Daj trochę spokoju.
- Niewolnicy… Do niewolników się pchasz? Wstyd mi za ciebie Nikodemie. To ludzie handlu niegodni, bardziej jego obiekty.
Nikodem zatrzymał się w miejscu i popatrzył tam gdzie powinno być niebo, a były tylko drzewa.
- I jak to anatomia ma wyjaśnić, że niscy ludzie z tak wysoka patrzą? Ech, mniejsza o to. Tutaj lasy rzadsze się będą robić. Zaraz na jakąś polanę wyjdziemy i się rozłożymy. Tylko dzień drogi mamy do rzeki, a z tamtąd już spłyniemy tratwą. Należy nam się odpoczynek. Moim uszom też.


Spławik wolno, aczkolwiek nieubłaganie spływał z prądem Wisły. Nie była ona może we wspomnianym miejscu tak żwawa jak górskie strumyki, ale mimo to zmuszała Czabora, ażeby od czasu, do czasu ruszył swoje pokaźne cielsko z pozycji horyzontalnej i zarzucił po raz kolejny jesionową wędką. Czaborowi oczywiście ani nigdzie, ani niczym ruszać się nie chciało. To czy było to dwa metry od jego śmierdzącej cielesności, czy w samym Rzymie nie miało większego znaczenia. Głowa pulsowała mu jak żabi podbródek. Przynajmniej on sam tak mniemał. Ostatecznie podniósł się jednak i na czworaka przypełzał do wędki. Zanim ją wyciągnął, a potem ponownie zarzucił, przejrzał się w tafli wody.
- Pieronie kochany… Niedobrze, niedobrze.
Zapadnięte, zmęczone i przekrwione oczy omiatały dokładnie odbicie swojego właściciela. Wyszukiwały każdy element świadczący o marnej jego kondycji, nabytej zapewne po drugiej stronie rzeki, w domu Gniewosza. Czabor wpadł tam wczoraj po trochę dziegciu do konserwacji swoich dłubanek, ale jak to zwykle u tego smolarza bywa, wizyta nieco przedłużyła się. Siedział więc teraz nad brzegiem, pochylony niczym przy gwałtownej biegunce i wydłubywał kawałki zaschłego twarogu ze swojej rudawej brody. Napił się co prawda z rzeki, gasząc pragnienie, ale nie ugasił swojej głowy. Bolała dość standartowo. Jak klasyczne zatrucie etanolem. Czabor rozmyślał, czym ów ból mógłby zlikwidować. Kiedyś Baran opowiadał mu, jak to uderzając ustawicznie o ziemię przypadłość tę wyleczył, jednak Czabor na swój sposób nigdy medycynie alternatywnej nie ufał.
„Lecz się, czym się zatrułeś!” No tak! Świetnie! A kto mnie tu teraz białą uraczy? A może dziegciem se łeb obsmaruje? A nuż pomoże!
Czabor wymacał w stojącej najbliżej dłubance naczynie z ową substancją. Zajrzał do jego środka, obficie przyjmując nozdrzem wszelakie aromaty.
Pieronie, jak to śmierdzi! W dupie to mam! Ooj, boooli!
Wyszedłszy z założenia, że intensywne myślenie zaczęło mu szkodzić, postanowił na powrót walnąć się brzuchem do góry i odmierzać czas w pierdnięciach.


- Patrz Leon! Rzeka!
- Rzeczywiście. Tam dalej nawet tubylec się wyleguje. O drogę go spytamy.
- Ja drogę znam. On nas tylko podrzuci.
Nikodem zaciągnął mocno płaszcz na ramiona. Oczywiście bardziej by zaakcentować swoją pewność siebie i kontrolę nad sytuacją, niż z przyczyn tak błahych i prostych jak na przykład wygoda.

- Ocknij się chłopie! Mamy interes!
Czabor podniósł nieco głowę i z niemniejszym wysiłkiem podniósł też lewą powiekę. Sytuacja jeszcze nie była nadto alarmowa, by fatygować tę drugą…
- Czego?
- Jak wszyscy wy tacy gościnni, to już się nie dziwie, czemu cywilizacja tu nie gości.
Nikodem spojrzał na twarzyczkę Leona przez przymrużone oczy. Ujrzał na niej skruchę. No może nie była to „de facto” skrucha, ale grymas wymuszony zdeptaniem stopy, zaliczył on jako satysfakcjonujący.
- Wybacz, mojemu kompanowi. Pierwszy raz w wasze lasy się kieruje i to pewnie od tych natrętnych owadów, co je otaczają, sam natrętny się robi i swoim „ostrym” dowcipem kąsa.
Czabor mlasnął, ziewnął, podrapał się po szyi. Bezpretensjonalnie odpadł od niej kawałek wędzonej szynki. Swędzenie ulżyło. A ci dwaj jak widać naprawdę mieli do niego interes. Nadal nad nim stali i nudzili gadaniną. Bez otwarcia prawej powieki by się nie obeszło. Otworzył prawą powiekę, choć ochoty na to nie miał i tylko o pozbyciu się gości teraz myślał.
- Na Swaroga, czy musi tak świecić po oczach?
Rażony światłem w rozleniwione źrenice, przesłonił się ręką. Jednak przegoni ich na jedno oko.
- Dzień przecież. Wstyd to tak siedzieć, parszywieć z lenistwa.
- Ja tu parszywieje, bo cierpię. Idźcie precz dobrzy ludzie.
- Potrzeba nam...
- Gnijcie się!
- Skoro tak…
Nikodem westchnął lekko i usiadł obok na trawie, wyjmując mały skórzany bukłaczek. Dał znak ręką Leonowi żeby się dosiadł, po czym pociągnął małego łyczka.
- Chcesz trochę? Mocarne trunki Awarowie ważą.
- Jakżebym mógł ci odmówić przyjacielu.
Leon pojmując o co chodzi, choć nie lubił gorzałki, wziął solidnego hausta. Na takiego przynajmniej miał wyglądać. Nie jest jasne czy Czabor usłyszał, czy poczuł. Pewne jest zaś, że wykrył obecność cieczy bardzo przez niego pożądanej.
- Przyjaciele, poratujcie. Tylko zęby wymoczę.
- Mało mamy.
- Bądźcie że ludźmi!
- Mało mamy…
Popatrzył teraz na nich uważniej niż przed dwiema minutami.
Może by im tak zabrać białą i w nogi, do wody? Wyrwać im to nie problem, bo wątłe te ludki do mnie. Poszamoczą się w tych swoich pludrach i płaszczach tylko.
Wstał więc i nie zdradzając niczego otrzepał zad z trawy. Obejrzał się jeszcze raz po owych personach i już miał się rzucić na bukłaczek, kiedy zobaczył przypięte pod płaszczem miecze. Zamruczał cicho pod nosem:
- Dupa.
Wtedy nagle, zapomniany przez wszystkich spławik wydał charakterystyczne „plum!” Czabor chwycił za wędkę i ostrożnie zbierając żyłkę, wyciągnął na powierzchnię małego okonia.
- Psiakrew!
- Pierwsza dziś ryba? – Spytał Nikodem, nie okazując nadto rozbawienia, które jednak udzieliło się leżącemu na plecach i powoli wpadającemu w drgawki Leonowi.
- Miałem więcej. Wypuszczam z zasady. – Wyartykułował przez zaciśnięte zęby Czabor. Wziął biedną rybę, położył na ziemi i przydepnął swoją brudną skórznią. Szybkim pociągnięciem żyłki wydobył kościany haczyk wraz z połową rybiej głowy. Nikodem z zaciekawieniem przyglądał się wędkarzowi. Prócz ledwo rysującego się uśmiechu, nadal nie zdradzał wesołości, wręcz odwrotnie niż płożący się na podobieństwo dyni Leon.
- Wyrwałem szybko. Nie cierpiała.
- Rozumiem, rozumiem.
Kupcy obserwowali jak oprawca przez chwilę pastwi się nad wnętrznościami swojej ofiary, a potem odkłada wybebeszoną w wiadrze. Czabor uraczył ich tylko gniewnym spojrzeniem i po tym jak znów zarzucił wędkę, po raz kolejny rozłożył się na trawie. Leżał tak może czas jakiś, kiedy nieoczekiwanie podnosząc nogę powiedział:
- Jedenaście.


Tratwa z jej trojgiem pasażerów sunęła po wodzie. Zbudowana z dwóch połączonych drewnianymi belkami dłubanek, była solidna, ładowna, ale przede wszystkim szybka. W kraju gdzie wszystko porastał las, mieszkańcy zwrócili się ku rzekom i nimi spławiali towary, bydło i siebie samych. W kraju, w którym dzikie konie biegały po świętych gajach, nikt nie myślał o ich siodłaniu. Każdy za to miał swoją dłubankę.
- Szkoda trochę, że musieliśmy zostawić Rufusa. Teraz będziemy sami to nosić.
Leon narzekając, wskazał na niemałą górkę ceramiki po środku tratwy.
- Gniewosz dobrze się nim zaopiekuje. Bądźcie spokojni. Swoją drogą mogliście mi dobrzy ludzie od razu powiedzieć, że płynąć chcecie. Za ten specjał – tu Czabor pomachał bukłaczkiem z gorzałką – to bym was i do Bałtów przeprawił.


Dom żupana Jarosława nie różnił się niczym spośród innych domów osady. Był może tylko nieco większy. W połowie osadzony w ziemi, w połowie nad nią, z dachem wspartym na belkach i ścianach z plecionki. Zimy wciąż były na północy surowe, więc niewielu budowało swoje domy nad ziemią. Lepiej było się w niej chronić, niż później marznąć. W środku zaś wielka była krzątanina. Córki Jarosława nosiły jedzenie z ogniska i kładły je na ławę przed domem, gdzie zebrało się niemało sąsiadów. Wszyscy głośno rozmawiali i śpiewali. Opowiadali historie to o żmiju, to o Welesie to o innych bogach i bohaterach, a czasem po prostu obgadywali sąsiada. Miód i piwo lało się w gardła. Jarosław siedział pośrodku wielkiego stołu w białej koszuli i odcinał nożem kawał świńskiego udźca, podając go swojemu jedynemu synowi. Bo choć miał on dosyć zdrowe libido, to natura darzyła go jedynie córkami. Tylko ten pięcioletni osesek mu się trafił i co tu nie kłamać, był oczkiem w głowie tatusia. Teraz zaś przyszła mu na świat piąta już córka i właśnie z tej okazji wszyscy solidnie się chmielili.

Biesiadujący pili nadal, gdy przed domostwo zawitali dwaj nowi goście. Chociemir był kuzynem Jarosława. Wielki brzuch zwisał mu pod rzymską tuniką. Nieraz to już wytykano mu, że jak dziewka wygląda. Mimo to Chociemir nosił się po rzymsku, widocznie podziwiając lud znad Tybru. Obok niego szła wsparta na ramieniu, z workiem konopnym na głowie wiedźma Niedomira.
- Sława temu domu!
- Sława tobie kuzynie! – Jarosław wstał od stołu i czym prędzej uściskał krewnego, uważając co prawda by mu tuniki tłustymi łapami nie uświnić.
- Już mam głoda, jak tylko się na ten stół patrzę! Żona twoja naprawdę jeść dać umie, nie to co moja... – Poklepał się po brzuchu Chociemir.
- Wszebora nawet palcem nie ruszyła. Wszystko córy moje zrobiły, a ona leży tylko i stęka.
- Ona stęka! Ona rodzi! A on chleje i jeno płodzi! – Doszedł uszu Jarosława chrypliwy głos spod worka. Niedomira się śmiała i prawie tracąc równowagę wsparła się na ścianie domostwa.
- Siadaj przy stole wiedźmo i zapchaj czymś gębę. Jeszcze nam powróżysz, ale musimy się bardziej znieczulić na ciebie.
Niedomira zdjęła worek z głowy i półprzymrużonymi oczami wypatrzyła na stole gorzałkę. Na przemian śmiejąc się i krzycząc „Łado! Łado!” podryfowała w jej stronę. Minęła się po drodze z synem Jarosława, który szedł przywitać się z gościem.
- Sława ci wuju!
Chociemir uśmiechnął się i poklepał młodego po głowie.
- Rośnie ci ten Chłopek jak na zakwasie. Kiedy będą postrzyżyny?
- Za rok wuju! – Wyrwał się do odpowiedzi przed ojca.
- Za rok.
Gruby kuzyn rozczochrał jeszcze raz długie blond włosy chłopaka.
- Idź do Niedomiry, niech ci powróży.
Kiedy młody odbiegał, Chociemir wziął na bok Jarosława.
- Godzi się to tak syna już chować przed postrzyżynami? Duchy to złe na niego naśle. Tradycja to tradycja, nie idź jej naprzeciw kuzynie. Martwię się o ciebie.
- Tego by jeszcze brakowało, bym tej jędzy syna jedynego dawał! Córki mi tylko rodzi, to niech je sobie trzyma. Dałbym jej go, a by mu jeszcze odpadł.
- Nie jej wina. Roda przebłagaj o synów następnych.
- Jej! Prędzej ją teraz zagnie łoś w lesie niż ja! Nie będę babińca powiększał.

Długo to trwało zanim wszyscy goście się porozchodzili. Ostatnia przy stole została Niedomira i wcinała zimne już mięsa. Córki gospodarza czekały jeszcze, kiedy wiedźma pójdzie, aby sprzątnąć z ławy, ale same zmęczone poszły wreszcie spać do zagrody. Chociemir zaś siedział w domu kuzyna. Dość daleko miał do siebie, a wiedział, że posłania mu nie odmówią. Rozmawiał cały czas z Jarosławem. To o polityce, to o głupotach. O tym czy warto za Awarami chodzić, czy kagana dalej słuchać, czy nie zniewolą ich tak jak braci po słowie w Panonii. Oczywiście polewali sobie przy tym, co by zdania lepiej płynęły. Jarosław jako mniejszy posturą, padł szybciej od miodu i zaczął przeraźliwie chrapać. Kuzyn szturchnął go raz, drugi, trzeci, ale nic nie pomagało. Wziął więc skóry na których leżał i przeniósł się do drugiej izby, w sposób który najtrafniej można określić „lotem trzmiela”. Tam leżała, patrząc na ogień w palenisku żona gospodarza. Ściskała w ramionach małe zawiniątko, z którego wystawała łysa jeszcze główka.
- Sława tobie Chociemirze. – Powiedziała nie odwracając wzroku od ognia.
- Cześć ci Wszeboro. Mąż twój, mlask, mlask, chrapie. To tutaj legnę.
- Nie powinieneś. Nogi ci pourywa, jak cię ze mną zobaczy
Kuzyn uśmiechnął się i splunął zebraną flegmą na klepisko.
- Jak mnie urywać będzie, to i łosiom się dostanie. Łosie jak ślimaki będą wyglądać! Ślimaki!
- Aleś się upił! Jakie łosie? – Kobieta spojrzała pierwszy raz na gościa.
- Musiałem ja pić, żeby mąż twój mniej wypił. Troszczyć się o kuzyna muszę, tak jak pewnie ty się o niego troszczysz.
- A niech zdechnie pies pijany!
Chociemir rozłożył skóry blisko ognia i położył się nadal mlaskając. Wszebora odłożyła dziecko i przysunęła się do niego. Smród alkoholu był co prawda niesamowity, ale przemogła się i wyszeptała mu do ucha:
- Zabij go.
Grubas niczym rażony piorunem podniósł łeb i jedyne co z siebie wykrztusił to niezbyt inteligentne:
- He?
- Zabij go.
- Oszalałaś kobieto.
- On odebrał mi syna! Przeciw bogom! Przeciw wszystkiemu! Nie szanuje mnie, gardzi mną, bije mnie! Popatrz.
Wszebora podciągnęła koszulę. Na jej piersiach widać było blizny. Na jej dość solidnych piersiach…
- Miałaś rację. Nie powinienem tu przychodzić.
- Ale przyszedłeś. To bogowie cię przysłali…
- Przestań chędożyć tępa babo!
- Zabij go, wołam po raz ostatni! Wiem, że marzy ci się być żupanem. Wiem, że chcesz przed kaganem stanąć i z nim na wojny chodzić. Wiem, że marzy ci się władza tyranów znad Tybru. Ja będę wdową po nim. Ja będę na wiecu głosem po zmarłym. Ja powiem, kogo mają wybrać! Ja!
Chociemir spojrzał na żonę kuzyna z jednego oka. Był pijany od miodu, ale dopiero co miał się napoić pochlebstwami.
- Będziesz nam królował. Skończysz z tymi wiecami, z błaznami. Skończą się kłótnie, bo będziemy mieć jedną myśl. Twoją myśl! Rzymską myśl! Słowo nasze dotrze tam, gdzie ludy inne mieszkają. Mowa nasza między morzami się będzie nieść, a w niej twoje imię!
- Ale zabić Jarosława, to jak brata zabić. To też przeciw bogom. Zrobimy tak, ja cię porwę i…
- Zabić go musisz! Bogom tylko sprawę przyspieszysz. Oni w Nawiach decydować będą, jak go karać. Chłopka mi zabrał! Syn mój przeklęty przez niego! O ja biedna!
Wszebora rozpłakała się, a kuzyn, chociaż z niechęcią, objął ją i próbował pocieszyć. Dał się uwieść.

Wielki czarny cień zawisł nad jarosławowym synem. Powoli wyciągnął maluchowi jego mały kozik zza pasa. Pan domu nadal chrapał, leżąc na plecach z szeroko otwartą gębą. Cień przykląkł i przy nim. Westchnął mocno. Ostrze małego nożyka błyskało w ciemności. Zatkał jedną ręką usta swojego kuzyna, a potem szybkim ruchem rozciął mu brzuch. Krew spokojnie wypłynęła z rany, wsiąkając najpierw w koszulę, potem w skóry. Chrapanie ucichło. Była tylko noc i ogień trzaskający w palenisku.


- Ale tu bałagan. Ten przyjaciel twój chyba nieźle się bawił ostatniego wieczora.
Nikodem podszedł do ławy, na której nadal leżała nieprzytomna Niedomira. Zrzucił z pleców wór z towarami i potrząsnął wiedźmą.
- Zbudź się Niedomiro, poznajesz ty mnie?
Kobieta chrząknęła, drapiąc się jednocześnie między nogami.
- Nikodem? Hahaha! Ogierze ty mój! Gdyby nie ta migrena, już bym cię dosiadła!
- Ładnie to nas kraj ten kacem wita. – Rzekł śmiejąc się – Gdzie Jarosław?
- A w chacie siedzi. Popili się jeszcze na noc pewno, bo nie wyszedł do tej pory. Chodź, sprawdzimy co u nich.
Wszyscy trzej weszli do środka. Ciemno było w izbie, a szczeliny w ścianach pozasłaniane. Nagle wiedźma usłyszała dwa głuche pacnięcia. Leon i Nikodem opadli na ziemię. Nie zdążyła nawet wrzasnąć, kiedy rzucił się na nią Chociemir. Błyskawicznie zakneblował ją i związał. Na koniec założył konopny worek na głowę i kopnął w róg izby, prosto pod zioła suszące się na półkach.
- Z tymi dwoma co robimy? Mieliśmy tylko wiedźmę do spółki z Chłopkiem skarżyć.
- Ich też się w to wmiesza. Przecież od razu widać, że to czorty.

Na podwórzu słychać było gwar niesamowity. Hałasy jeszcze większe niż poprzedniego wieczora. W domu zaś chłodno było i ciemno. Jarosław spoczywał na skórach i zdawało się jakby spokojnie spał. Nikodem i Leon nadal nieprzytomnie leżeli skrępowani na klepisku. Tylko wiedźma szamotała się z głową w worku, no i Chłopek siedział i chlipał związany przy ojcu. Wreszcie Niedomira wypluła knebel z ust i odezwała się do małego.
- Chłopek! Weź tu podpełzaj, mam coś dla ciebie. – Wiedźmie z worka, który nadal miała na głowie, wypadł nóż – Przetnij te sznury.
Młody momentalnie przestał płakać i zrobił jak mu kazała, choć zajęło to trochę czasu. Kiedy obydwoje już się oswobodzili, zaczęli cucić Leona i Nikodema.
- Co się…?
- Wdepnęliście w niezłe bagienko panowie. Jak zaraz stąd nie znikniemy, to przyszykują nam eleganckie gałązki. Będziesz na nich ładnie powiewał Nikosiu.
- Co?
- Jajco. Widzisz te zielska nad półką? Przydaj się do czegoś i przynieś mi trochę. Znajdź tam rojownika, trochę lubczyku i piołun. Ale już!
Nikodem podbiegł do półki i pozrywał wszystko co koło niej wisiało. Wiedźma w tym czasie otrzepała worek i siadła z rozwartymi nogami na klepisku. Wzięła zioła od kupca i wyjmując te zbędniejsze, wrzuciła resztę do środka. Porządnie i mocno zamieszała, a na końcu napluła na to wszystko. Cała izba, może z wyjątkiem Jarosława, z uwagą obserwowała co Niedomira wyciąga na powrót z wora, a był to granat dymny z XX wieku.
- Co to za pieroństwo?
- A bo ja ci wiem? Ma nam pomóc. Worek nigdy nie zawodzi.
- Pokaż mi to. – Leon chwycił granat do ręki, obejrzał z każdej strony – Tu jest jakieś kółeczko...


Przed domem zebrała się cała osada. Wszyscy przekrzykiwali się nawzajem, wszystkie spojrzenia skierowane były na Wszeborę i Chociemira. Oboje siedzieli przy końcu stołu i nie odzywając się czekali. Świeżo upieczona wdowa ocierała łzy rękoma, a grubas obejmował ją i tulił do ramienia.
- Czy wreszcie powiecie nam, co tu się stało? – Zdenerwowany zgiełkiem zawołał rybak Wojsław.
Wszebora wstała, otarła mokry policzek i powiedziała:
- Przyszły te dwa diabły! Ci dwaj kupcy, przyjaciele mojego męża! Przyszli i opętali Chłopka! Na bogów, cóż on złego uczynił!
- To Chłopek zabił żupana? Kupcy?
- To nie są kupcy, tylko duchy wrogie. Radziłem Jarosławowi, żeby syna przed postrzyżynami nie brał! Nie posłuchał mnie i Morę na dom sprowadził! – Odezwał się Chociemir.
- Ja za siebie, za Wojsława, syna Jaromira będę mówił. Nie pasuje mi to. A co jeśli to wy Jarosława położyliście i na niewinnych winę rzucacie?
Towarzystwo ucichło i czekało odpowiedzi.
- Była też tam i wiedźma…
- Niedomira? Ona by zająca nie skrzywdziła! Łżecie jak psy! Spadku jarosławowego wam się zachciewa!
- Jak możecie mnie oskarżać! Mnie wdowę! Ślepi jesteście jak cierpienia mojego nie widzicie! – Wydarła się na całe gardło Wszebora i kiedy skończyła padła omdlała na trawę. Naraz skoczyło ku niej kilku i zaczęli wołać:
- Prawdę mówi! Męża kochała, a swaćba nie licho!
- A mnie to wcale nie uspokaja. – Powiedział Wojsław i zaraz odezwały się głosy, że porozmawiać z Niedomirą trzeba, bo ją najbardziej z oskarżonych szanowano.
- Urokiem ona was obrzuci, nie warto. Ona to wprowadziła te czarty do domu. Spalmy chatę z nimi w środku!
- Oszalałeś! Kuzyn tam twój przecież leży! Jemu trzeba stosu i strawę potem urządzić. Inaczej przeciw obyczajom czynisz, a widzisz jak się to kończy.
- A mnie się wydaje, że jednak o żupaństwo tu się rozchodzi… - Nie odpuszczał Wojsław.
- Ucichłbyś rybaku! O tym mówić będziemy jak się opole zjedzie i jak Wszebora ozdrowieje. Ona wdowa po żupanie, to nowego wskaże.
- Wiadomo kogo wskaże!
- Wojsław zamknij pysk!
W tej chwili dało się słyszeć z chaty dziwne puknięcie. Biały dym zaczął wylatywać ze szczelin domostwa. Kiedy drzwi się rozwarły ogarnął on całe podwórze.
- Widzicie?! Mówiłem wam! Duchy to są nieczyste!
Wszyscy na zewnątrz zwalili się na kolana i zaczęli błagać Welesa, żeby ich nie zabierał do siebie w tym momencie.


Kiedy ostatnie obłoki dymu rozeszły się z żupanowego gospodarstwa, kupcy, Niedomira i Chłopek płynęli już dłubanką w górę rzeki. Nikodem zamyślony machał wiosłem. Leon zgrzytał zębami z wściekłości, a młody płakał topiąc swój wzrok w rzece. Tylko wiedźma dłubała w nosie, nie przejmując się bardzo tym wszystkim co zaszło.
- Nic nam nie zrobią ci Sklawenowie tak? Absolutnie nic!
- Nie mogłem tego przewidzieć Leonie, przepraszam.
- Dupa! Połowa towaru poszła za darmo. Dobrze, że u smolarza zostawiliśmy resztę.
- Macie chłopca, sprzedacie go i się wam zwróci. – Niedomira zaskoczyła wszystkich, a najbardziej Chłopka, którego oczy się zrobiły jak dwa księżyce.
- Ale tego nie możemy zrobić…
- A to dlaczego Nikodemie? Wiedźma dobrze mówi.
- Nie możemy, bo to syn mojego przyjaciela. Nie sprzedamy go i koniec dyskusji.
Kupiec oddał wiosło Leonowi i przysunął się do dziecka. Chłopek cały czas drżał, ale już nie płakał. Wytarł twarz w chustę, którą dał mu Nikodem i wysilił się na uśmiech.
- Jak masz na imię chłopcze?
- Nie mam imienia. Mówią na mnie Chłopek, ale nie postrzyżono mnie jeszcze.
- Nie możesz nie mieć imienia, jak chcesz by cię zwano? Chłopek? Możemy zrobić ci postrzyżyny.
- Nie możecie. Postrzyc go może tylko ojciec, albo żerca. – Odezwała się wiedźma, siedząca na skraju łodzi i machająca nogami po wodzie.
- To dajmy mu na imię, byleby je miał. Niech będzie Gracchus, miałem dziadka Gracchusa. Bardzo mądry człowiek.
- No to od dzisiaj Chłopek Gracchusem został! - Podsumowała Niedomira, grzebiąc w swoim konopnym worku i nadal mocząc nogi w wodzie. Tym razem wyciągnęła kawałek kołacza i chciwie zanurzyła w nim swoje poczerniałe zęby.
- Wiedźmo? – Zaczął Leon – Jak ty ten worek zaklinasz, że z niego co tylko chcesz wypada?
- Nie wiem, nie wiem. Ja przecież tylko wiedźmą jestem, tylko wiedźmą…
The Dude abides.

2
Jest to, jak rozumiem, początek czegoś dłuższego. I cóż... gdybyś napisał dalszą część, to pewnie bym do niej zajrzała, chociaż tekst nieco mnie zmęczył.
Fabularnie ok. Jakoś super nie wciągnął, ale też nie zniechęcił. Postać wiedźmy mi się spodobała. ;)
Cała izba, może z wyjątkiem Jarosława, z uwagą obserwowała co Niedomira wyciąga na powrót z wora, a był to granat dymny z XX wieku.
Padłam :D (chociaż ja bym to rozdzieliła na dwa zdania - to tak swoją drogą).

Sam początek nieco mnie odrzucił - rozmowa Nikodema z Leonem nie jest jakaś porywająca, a w pierwszej wypowiedzi Leona w ogóle jakoś się pogubiłam :P . Dalej jednak wszystko idzie fajnie aż do rozmowy Chociemira i Wszebory... Takie szybkie "przekabacenie" Chociemira, żeby zabił kuzyna, bo mu kobita (zdolna zdradzić w taki sposób męża!) obiecuje jakąś tam pozycję wydaje mi się średnio wiarygodne. Może już lepiej byłoby zostawić takie niedomówienie, niż załatwiać sprawę "po łebkach"?
No i zdanie na koniec:
Dał się uwieść.
Jak dla mnie brzmi kiepsko i trochę zabija sens pisania kolejnego akapitu - bo już wiemy, że Chociemir zarżnie kuzyna.
Ale to chyba tyle z zastrzeżeń fabularnych...
A, jeszcze jedno. Nie jestem specem w tej dziedzinie, ale nie wydaje mi się, żeby rozcięcie małym nożykiem człowiekowi brzucha powodowało, że bez jęku, nie budząc się, w kilka sekund zemrze. Podkreślam - nie jestem lekarzem, ani biologiem - jednak z tego co wiem, to po pierwsze rany brzucha są potwornie bolesne, a po drugie tak szybko (w sensie w kilka sekund) się od nich nie umiera...

Jeśli chodzi o język i styl, to najbardziej drażniło mnie takie "pomieszanie". Z jednej strony niektóre zdania archaizujesz, a inne brzmią zupełnie nowocześnie. Żeby to rozróżnienie było jeszcze pomiądzy narracją, a dialogami... Ale niestety nawet narrator nie może się zdecydować, jakim "slangiem" operować. Np:
Jak klasyczne zatrucie etanolem. Czabor rozmyślał, czym ów ból mógłby zlikwidować. Kiedyś Baran opowiadał mu, jak to uderzając ustawicznie o ziemię przypadłość tę wyleczył, jednak Czabor na swój sposób nigdy medycynie alternatywnej nie ufał.
Z jednej strony inwersja, z drugiej słownictwo stanowczo nie pasujące do tamtego okresu. Może taki po prostu miałeś koncept, ale cóż... Do mnie to nie przemawia.

Trochę jakiś błędów chyba wyłapałam, ale nie utrudniały lektury. Czasem trafiały się, jak na mój gust, zgrzyty słowne, np:
Nagle wiedźma usłyszała dwa głuche pacnięcia.
Słowo pogrubione mi jakoś nie brzmi (kojarzy mi się z uderzeniem mogącym rozpłaszczyć muchę na ścianie, a nie powalić człowieka), ale to już może czepialstwo.

Podsumowując.
Błędy jako takie może nie jakieś rażące, ale sporo "wstawek" wybijających z klimatu. Niektóre elementy fabuły też do poprawki. Mimo wszystko, jak dla mnie, dobra robota :)
Chętnie przeczytałabym ciąg dalszy.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

3
No cóż, co do zarzutów, po prostu nie miałem nikogo kto mógłby mi przejrzeć ten tekst i wrzuciłem tak na gorąco. Pewnie trochę baboli w nim pływa...

Yyy, no rozcięcie brzucha raczej boli, ale uznajmy że Jarosław był "na śmierć znieczulony" ;)
The Dude abides.

4
Nazz pisze:No cóż, co do zarzutów, po prostu nie miałem nikogo kto mógłby mi przejrzeć ten tekst i wrzuciłem tak na gorąco. Pewnie trochę baboli w nim pływa...
Nazz, nie martw się - będzie na co głosować w konkursie miesiąca. Odnośnie przeglądania tekstu - zauważ, że większość z nas robi to na własną rękę, gdyż trudno znaleźć kogoś, kto chętnie dorwałby się do prozy wychodzącej spod naszej ręki. Ludzie (bliscy, przyjaciele) uważają, że trochę szkoda na to czasu - mogą go przecież poświęcić na krótki kurs do baru na jedną kolejkę :P

5
Nazz pisze:ale uznajmy że Jarosław był "na śmierć znieczulony"
Ok... Nie znam się na tym, więc uwierzę w Twoją wersję ;)
mountain_artist pisze:Odnośnie przeglądania tekstu - zauważ, że większość z nas robi to na własną rękę, gdyż trudno znaleźć kogoś, kto chętnie dorwałby się do prozy wychodzącej spod naszej ręki.
Fakt... Bywa niełatwo, chociaż ja sobie wypracowałam wśród przyjaciół grupkę "fanów", która bezlitośnie znęca się nad wszystkim, co napiszę (bywa że nawet nad tym, czego im pokazać nie chcę :P ). I od niedawna zaczynam to doceniać ;)
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”