Ostatni weekend z życia dupka

1
Pierwsza wersja tego opowiadania powstała dwa lata temu. Teraz, po gruntownym przepisaniu, ze starego tekstu został tylko pomysł, wszystko inne jest nowe. Możecie się już wyzłośliwiać ;)

(Aha, kombinowanie przy czasach jest zamierzone, żeby nie było)



Ostatni weekend z życia dupka



Słońce chyli się ku zachodowi.

Kończy się kolejny czerwcowy dzień.

Jadę siedemdziesiątką przez Kraków. Ciepły wiatr wpada przez otwarte okno.

Znów oglądam każdy detal wnętrza bravki. Mój pierwszy samochód już niedługo nie będzie mój. Dziesięć lat służył moim rodzicom, trzy lata mnie. Ale jego czas się kończy, niedługo kupię nowy samochód. Czuję się trochę, jakbym tracił przyjaciela.

Zdejmuję rękę z kierownicy, żeby po raz ostatni poczuć krzywizny deski rozdzielczej. Uśmiecham się. Przypominam sobie, jak jechałem tym autem po raz pierwszy, na tylnej kanapie.

Z odtwarzacza sączy się uspokajająca muzyka. Godziny adaptera kasetowego też są już policzone, następne auto będzie miało odpowiedni zestaw audio.

Ruch jest niewielki, jak na Kraków. Jadę sam na swoim pasie. Kojący głos Sade wypełnia wnętrze wozu.

Zastanawiam się nad sobą. Jako wyznawcy filozofii "don't worry, be happy" nie zdarza mi się to zbyt często. Egzystencjalne przemyślenia są jednak zbyt dołujące, więc myśli związane z przemijaniem i podobnymi pierdołami szybko zostają zepchnięte na boczny tor.

Sade kończy śpiewać i wchodzi następna piosenka. Tym razem Basia. „Forgive and foget”. Ciężki blues, nieodpowiedni do panującej w aucie atmosfery. Sięgam po odtwarzacz. Chcę zmienić piosenkę, jednak gdy natrafiam na „Lucky Guy”, mój wzrok przykuwa pewien szczegół na drodze.



Czerwone światło.

Staję na hamulcu. Koła się blokują.

Kątem oka widzę nadjeżdżający z lewej duży, czarny samochód. Z prawej jedzie autobus miejski. Wiem, że nie wyhamuję.

W ostatniej chwili przed skrzyżowaniem skręcam w prawo.

Prawa tylnia opona pęka.

Samochodem zarzuca na chodnik.

Widzę przerażoną twarz kobiety pchającej przed sobą wózek spacerowy.

Słyszę głuchy odgłos uderzenia.

Auto staje kilkanaście metrów dalej, po drugiej stronie skrzyżowania, na latarni.

Żałuję, że żyję.



“…Some people don't seem real at all

Unafraid of any mountain

Sure that the gods won't let him fall

Should he fall, he will always get up again…

… I wish I was that lucky guy…”







“… Don't start to fumble it up

Just go for it...”



Słodki głos Kim Wilde wybudza mnie ze snu. Wyspany przeciągam się w ogromnym łóżku, wsłuchując się w energiczny rytm „Second time”, a w nierozbudzonej jeszcze głowie wciąż pływają wspomnienia z zeszłotygodniowego koncertu boskiej Kim. Z wolna wstaję i równie niespiesznie udaję się do łazienki. Muzyka podąża za mną – drogi system audio w mieszkaniu jednak się przydaje. Biorę się za mycie zębów, przy goleniu podśpiewuję piosenkę razem z Kim. To cud, że nie zacinam się przy tym.

“Just go!”, śpiewam w myślach i kończę codzienne, rytualne doprowadzanie się do porządku. Wracam z łazienki do sypialni, po czym przechodzę to garderoby. Dwadzieścia minut zajmuje mi samo dobranie odpowiednich spodni i koszuli. Jak mi się kiedyś udawało zebrać na zajęcia w kwadrans? Nieważne. Po dokonaniu samooceny wyglądu („czy aby na pewno wyglądam jak człowiek?”) udaję się do kuchni. Połknę jakieś śniadanie, ewentualnie wypiję herbatę i – obowiązkowo – wchłonę dzienną dawkę dobrych na wszystko witamin. Po drodze do kuchni przechadzam się powoli wzdłuż okien mieszkania i podziwiam widok, który z ostatniego piętra apartamentowca jest dość malowniczy o tej porze roku. Zanim dane mi będzie zająć się jedzeniem, przeglądam pocztę. Listonosz już był, gazetka poranna jest, można wreszcie oddać się konsumpcji.

Niedbałym gestem rzucam gazetę na kuchenny stolik, nalewam sobie soku pomarańczowego i, gdy już mam zasiąść do kilku pozostałych z kolacji dnia poprzedniego kanapek, kątem oka zauważam migającą diodkę na telefonie. Automatyczna sekretarka nie ma u mnie łatwego życia. Niechętnie wstaję, wciskam klawisz odsłuchu, na powrót zasiadam przy stoliku i, czytając poranną prasę, słucham swoich niedoszłych rozmówców. W sumie jestem bardziej niż pewny, że znam personalia autorki większości tych nagrań. Mimo to słucham.

„Masz… 7… nowych wiadomości”, pauzując odegrała sekretarka. „No tak – pomyślałem – 7 razy Kamila nie miała co robić w nocy, tylko mnie dręczyć”. Ku mojemu zaskoczeniu pierwsza wiadomość była od Mrówy, mojego znajomego.

- No cześć Emti, fajnie ci wczoraj poszło, wygraliśmy kupę kasy, więc spokojnie możesz sobie kupić nowe buty dla swojego autka. Zapracowało. Odezwę się w przyszłym miesiącu.

Pijawka. Nie dość, że ja odwalam całą robotę ścigając się po nocach to jeszcze on łaskawie pozwala mi kupić nowe opony. No, ale cóż, w końcu to on ustawia te wszystkie nocne przebieżki, ja je tylko sprzątam.

Odsłuchuję następną wiadomość. Tym razem nie ma już niespodzianek, to Kamila

„Mateusz odezwij się, dzwonię do ciebie i nie odbierasz, co się dzieje?”, sygnał.

„Mateusz to już nie jest zabawne, zadzwoń proszę!”, sygnał.

„(Płacze)” sygnał.

„(grobowa cisza)”, sygnał.

„Odbierz… Proszę cię…”, sygnał.

„Zrozum, ja chcę tylko porozmawiać! Odbierz, błagam...", sygnał.



- Sorry kochanie, ale nie żartowałem – głośno myślę – jeśli mówię grobowym głosem, że to już koniec, to znaczy, że naprawdę jest to koniec. Sad but true.

Kamila nachodziła mnie od tygodnia, nie potrafiąc przyjąć do wiadomości, że nie chcę się z nią już widzieć. Fakt, dość ostro zakończyłem znajomość, ale to jeszcze nie powód, żeby błagać mnie na kolanach.

Łykam witaminy i świat od razu robi się piękniejszy. Uśmiechnięty dopijam sok, łapię klucze do auta, dokumenty, potem komórkę i, jak co dzień, zjeżdżam do parkingu podziemnego do swojej drugiej, po dobrej zabawie, miłości. Oglądam chromowany kluczyk Esprita i od razu lepiej robi mi się na duszy.

Drzwi rozsuwają się i widzę mój piękny, jak zwykle wóz, na reprezentacyjnym miejscu, pośrodku pustego, podziemnego parkingu. O tej porze wszyscy ludzie pracy już wybyli, tylko ja jeszcze nie ruszyłem w miasto.

Otwieram drzwi, zajmuję miejsce i, zapiąwszy pasy, odpalam radio. Kim wita mnie za kierownicą, z głośników lecą pierwsze takty „Can’t Get Enough of Your Love”. Zapuszczam silnik i odjeżdżam w kierunku wyjazdu. Otwarłszy pilotem drzwi garażowe po raz kolejny wyjeżdżam na podbój świata.

Nawet nie ma korków, więc szybko śmigam do centrum Krakowa, sprzeniewierzyć trochę pieniędzy w którejś galerii handlowej. W końcu dzień wcześniej dostałem smsa od Ryja i reszty o spotkaniu klasowym w Osiemdziesiątce w piątek wieczór, znaczy dziś. Zakupy są więc nieodzowne, nie mogę pokazać się w czymś przechodzonym.

Z głośników płyną kolejne zwrotki piosenki, co nastraja do jeszcze szybszej jazdy. Podśpiewując jadę zygzakiem pomiędzy wolniejszymi samochodami, w końcu ma się te trzysta koni za plecami. Mierzę innych uczestników ruchu wyniosłym wzrokiem. Blokują mnie, zawalidrogi pieprzone.

Parkuję samochód i wchodzę do galerii. Zaglądam do zaprzyjaźnionego, ociekającego blichtrem sklepu. Widzę jakieś panienki z gatunku „gorące osiemnastki”, gapiące się na mnie jak na kawał mięsa i uśmiechające się dwuznacznie. Staję, więc za nimi, w oczekiwaniu na ekspedientkę, która akurat użera się z jakimś gościem. Koleś kłóci się o uznanie reklamacji na buty. To już nie lepiej kupić nowe?

Panienki stoją tuż przede mną i zagadują coś. Produkują się chyba kwadrans. Miny, spojrzenia, półsłówka, takie tam. Czy ja wyglądam jak manekin na wystawie?

Lustruję je wzrokiem, wyjmuję portfel i płacę za swoje zakupy, po czym rzucam w kierunku lafirynd:

- Sorry kochane, ale nie jestem zainteresowany. Poszukajcie sobie kogoś w fast-foodzie naprzeciwko. Jeśli wam się poszczęści, ktoś postawi wam hamburgera.

Zanim zdążą zebrać szczęki z podłogi mnie już tam dawno nie będzie. Co one sobie w myślą, że ja dresiarz bez ambicji jestem?

Z bagażnikiem pełnym nowych ciuchów wracam do apartamentu. Napotykam kolejny problem: jak upchnąć nowe ciuchy do garderoby, kiedy już jest całkiem zapchana? No nic, rozkładam je tymczasowo na łóżku, Widząc, że jest dopiero 13:30, idę na krótką sesję do największej łazienki, na posiedzenie w jacuzzi. Potem dietetyczny obiad w formie sałatki warzywnej i jogurtu, popołudniowe witaminki i piwko na trawienie. No, teraz to mi się dopiero błogo zrobi!

Po półgodzinnej drzemce przed telewizorem zbieram się do wyjścia na spotkanie, jak zwykle na ostatnią chwilę. Sprint do samochodu, i o 18:15 jestem już w centrum miasta, kierując się do Osiemdziesiątki.

W środku szybko znajduję swoich znajomych. Nie jest to trudne, mieszkałem z czwórką z nich na studiach, i mimo to, że nie widzieliśmy się od roku, poznałbym ich wszędzie. Strzała nie zmieniła się wcale, dalej wyglądała tak samo ponętnie jak zawsze. Ryj chyba znowu przytył, Guziec trochę bardziej wyłysiał, a Kicek jeszcze bardziej wychudł.

Ryj akurat wraca z baru z piwami i to on wita mnie jako pierwszy.

- Cześć Emti, kopę lat! A ty co, przepadłeś czy jak? Nie gadaliśmy chyba od roku…

- No jakoś tak. Byłem… zajęty - odpowiadam tonem nie zdradzającym zainteresowania.

- Taa, zajęty. Już widzę, jak ty mogłeś być zajęty.

- To, że nie pracuję nie znaczy, że nie mam nic do roboty.

Docieramy do stolika, witam się z resztą. Siedzimy przy piwie i wymieniamy wiadomości o tym, co się u nas przez ostatni rok wydarzyło. Błyszczę w towarzystwie opowiadając o swoim mieszkaniu i samochodzie, ale reszta jakoś tak dziwnie na mnie patrzy i przechodzi od razu do innych tematów. Gbury.

Około 21 wychodzę do WC łyknąć witaminki. Wracam do stolika, przepijam piwem i od razu lepiej mi się rozmawia. Wtedy pojawia się najbardziej nieoczekiwana postać tego wieczoru: Kamila. Mierzy mnie błagalnym wzrokiem, w oczach ma łzy. Reszta przerywa rozmowę i gapi się na nas.

- Michał – zaczęła – ja nie wierzę, że to koniec, tak nie może być, nie możemy się teraz rozstać, ja naprawdę… naprawdę...

Zaczyna szlochać, co było do przewidzenia. Tylko szlochającej desperatki mi potrzeba.

- Kamila, której części naszej rozmowy nie zrozumiałaś? Powiedziałem ci w tamten czwartek, że to nasze ostatnie spotkanie i że nie zamierzam mieć z tobą nic więcej wspólnego. Powiedzcie, czy ja mówię po chińsku, włosku, portugalsku? Wydaje mi się, że po polsku. Zatem, jeśli znasz swój ojczysty język, mówię: spadaj i nie pokazuj mi się więcej na oczy.

Odwracam się z powrotem do stolika i piwa, a ona zaczyna płakać i drzeć się na cały klub.

- Jesteś podłym, bezczelnym chamem! Perfidną świnią! Pieprzonym impotentem!

Wstaję. Zamaszystym ruchem wymierzam jej policzek. Grożę palcem wskazującym.

- Nie. Mieszaj. W. To. Mojego. Interesu!

Ona głośno przełyka łzy. Trzymając się za obolałą twarz patrzy mi prosto w oczy.

- Zejdź mi z oczu - rozkazuję.

Kamila odwraca wzrok, z płaczem wybiega z klubu. Na odchodnym wrzeszczy coś w stylu „Jeszcze kiedyś pożałujesz”. Głupio się czuję, bo wszyscy się na mnie jakoś dziwnie gapią. Nie wyłączając z tego moich znajomych.

- No co? – pytam swoich – to był modelowy przykład spławienia frajerki.

- Emti... – Strzała nieśmiało zaczyna rozmowę – co to miało do cholery znaczyć?

- Natrętna jest – ucinam – a ja natrętów nie toleruję. Jak mówię, że to koniec, to koniec.

- Widywaliście się? – Pyta Guziec.

- Ee, nie. Jedną noc ze sobą byliśmy. Do niczego była. Nie chcę tego ciągnąć dalej, ale ona się uparła.

Moi znajomi wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia i wszyscy naraz wstają.

- Wiesz, my już pójdziemy – stwierdza Ryj.

- Nie skończyliście piwa – zauważam.

- Nie szkodzi… - przez zaciśnięte zęby odpowiada Strzała.

- Jak nie macie za co to chętnie postawię wam następne.

- Obejdzie się – ucięła Strzała i wszyscy wyszli.

Po chwili stwierdzam, że nie mam zamiaru ślęczeć w Osiemdziesiątce w samotności, zbieram się więc do domu. Dopijam zwietrzałe piwo i opuszczam lokal, rzucając gapiącym się gościom pogardliwe spojrzenia.

W drodze do samochodu zaczyna kręcić mi się w głowie. Dochodzę do auta i opieram się o drzwi. Kątem oka widzę, jak ktoś do mnie podchodzi. To Strzała. Wygląda na wkurzoną.

- Jak cię tyle lat znam, tak bym się nie spodziewała, że jesteś takim skończonym dupkiem! - Atakuje.

- Jakim znowu dupkiem? – odwracam się tyłem do auta i przodem do niej, ale jest mi coraz trudniej utrzymać równowagę.

- I ty masz jeszcze czelność się pytać? Takiego pokazu chamstwa nie widziałam w życiu! Nawet po Pawianie bym się czegoś takiego nie spodziewała! - wspomina naszego kolegę ze szkoły.

- Nie porównuj mnie z tym lanserem bez matury… o żeszsz cholera…

Nie potrafię ustać. Osuwam się na zabłocony chodnik.



Budzę się, jak się okazuje, jakąś godzinę później, na pogotowiu. Nie do końca rozumiem sytuację. Strzała stoi przy leżance, na której spoczywam.

Do zabiegowego wchodzi lekarz, bada mnie i stwierdza:

- Musi pan zostać na noc na obserwacji – przynajmniej tyle rozumiem, bo zamiast mózgu mam chyba siano. Kręci mi się w głowie.

- Nie ma mowy! Ja chcę do siebie! Żadnych szpitali! Już raz spędziłem w szpitalu kilkanaście dni, patrząc na powolną śmierć dwójki ludzi. Nigdy więcej! - bronię się.

- Może pani przemówi mu do rozsądku – zwrócił się do Strzały.

- Spróbuję, może nas pan zostawić na chwilę samych?

- Dobrze – konował przytakuje i wychodzi.

- Emti słuchaj, nie wiem, ile pamiętasz z dzisiejszego wieczora, ale zemdlałeś, a oni nie zdążyli zrobić ci badań. Lepiej będzie jak zostaniesz tu do jutra. - Wyrokuje stojąca nade mną dziewczyna

- Nigdy! Zabierz mnie do domu! – W błagalnym geście łapię ją za spodnie – Proszę!

- … No dobrze - łamie się - przez wzgląd na to jaki kiedyś byłeś… ale tylko dlatego.

Opadam z sił. Jakimś cudem dotaczam się do stojącego przed budynkiem pogotowia Esprita, którym, jak się okazało, Strzała dowiozła mnie na miejsce zamiast czekać na karetkę.

Zajmuję miejsce pasażera, zaczynam kontemplować malowniczość pochodzących od ulicznych latarni rozbłysków światła. Strzała nie odzywa się przez dłuższy czas, ale w końcu decyduje się przemówić.

- Co się z tobą stało? Jak mogłeś tak się zmienić przez rok?

- O czym ty gadasz? - pytam - Przez ostatni… rok czuję się wprost rewelacyjnie…

- Jak możesz czuć się rewelacyjnie, zachowując się w ten sposób? Co na to twoi rodzice?

- Pokłóciłem się… z ojcem… chyba gdzieś około zeszłych wszystkich świętych… - przypominam sobie, co nie jest proste. Zamiast pamięci mam papkę.

- O co?

- Nie wiem… to znaczy… ojciec chciał, żebym się za robotę wziął… a nie tylko trwonił wygrane pieniądze… a mi jest dobrze tak, jak jest.

- I nie pogodziliście się nawet przez Boże Narodzenie i Wielkanoc?

- Nie widzieliśmy się… - odpowiadam, gapiąc się w falujące wody Wisły.

- Nie widziałeś rodziców na święta? To co robiłeś?

- Jak to co? Przesiedziałem w jacuzzi! Z resztą... nie potrzebuję ich! Nikogo nie potrzebuję!

Odzyskuję świadomość w progu mieszkania. Strzała otwiera drzwi. Prowadzi mnie po omacku przez ciemne pokoje. Zadowolony z siebie, klaśnięciem włączam światła, szczerząc wybielone dwa miesiące wcześniej zęby. Ona zdejmuje kurtkę i sadza mnie na kanapie.

- Strzała, zanim pójdziesz, możesz coś dla mnie zrobić? – proszę ją robiąc maślane oczy.

- Nie wychodzę, nie zostawię cię samego w takim stanie.

- A to dobrze, bardzo dobrze, w takim razie… możesz coś dla mnie zrobić?

- Co? - pyta.

- Na blacie w kuchni leżą moje witaminy, możesz je przynieść?

- No dobra, ale ty się nie ruszaj z kanapy

- Nawet na centymetr! - podlizuję się.

Gdy tylko znika z horyzontu ja przemieszczam się na fotel przed telewizor i pilotem włączam wieżę, w końcu muszę jeszcze przed spaniem usłyszeć głos boskiej Kim. Leci akurat „Rockin’ around the Christmas Tree”, świąteczna piosenka, ale mi to nie przeszkadza - jest sierpień, do świąt przecież niedaleko!

- Emti, czy to to kazałeś mi przynieść z kuchni? – Strzała, stojąc w progu, z przerażeniem wymalowanym na twarzy wskazuje trzymaną w ręku białą fiolkę.

- Tak to, daj mi, daj mi…! - poganiam.

- Emti, tu pisze, że to są leki psychotropowe! Czyś ty do reszty oszalał?

- Ale jak się super po nich czuję! Najlepsze witaminki świata!

Przerażona siada obok mnie i pyta:

- Powiedz mi, ale szczerze, dlaczego to bierzesz?

- Bo to sprawia, że super się czuję i nie pozwala mi się dręczyć! Świetna rzecz!

- … Od kiedy to bierzesz? - pyta, lustrując etykietę.

- Odkąd doktorek mi to przepisał, po tym jak stare witaminy były za słabe…

- … czyli od kiedy?

- Od roku jakiegoś… chyba. - odpowiadam niepewnie.

- Brałeś to dzisiaj?

- Ze trzy razy.

Strzała, coraz bardziej przerażona, pyta dalej:

- O której?

- No jak wstałem o dziesiątej, potem po obiedzie… i w Osiemdziesiątce koło dziewiątej wieczór.

- Piłeś piwo i brałeś psychotropy?! Czyś ty, człowieku, na łeb upadł?!

- Piwo wzmacnia działanie tych witamin… i to jak! A jaki się dobry humor po tym ma! - Znów szczerzę zęby.

- Michał, przestań, na litość, nazywać te leki witaminami! Nie widzisz co one z tobą robią? Żyjesz w jakimś wydumanym świecie, żywcem wydartym z lat osiemdziesiątych! Trwonisz pieniądze na duperele, ranisz ludzi! I na dodatek niszczysz siebie!

- Pierdolisz głupoty... - nie wytrzymuję.



Kładę się. Sen jest dobry na wszystko.

Następnego dnia budzę w tym samym fotelu, w którym odpłynąłem bez ostrzeżenia dzień wcześniej. Strzała śpi na kanapie obok, z fiolką w ręce. Staczam się z fotela żeby odebrać jej witaminki, ale źle mierzę odległość i jak długi lecę na podłogę, lądując tuż obok kanapy.

- Emti, co ty robisz? – pyta mnie półprzytomna, obudzona moim upadkiem Strzała.

- A nic takiego… - nie wiem gdzie podziać wzrok.

- Chodzi ci o te leki tak? - pyta ze stanowczą miną.

- Yyy…

- Tak myślałam

Więcej nie mówiąc wstaje i wychodzi na taras. Pozbawiony sił wlekę się za nią.

- To – Strzała wskazuje fiolkę – nie ma racji bytu.

To mówiąc, wyrzuca tabletki za barierkę. Cichy trzask rozpryskujących się ampułek dochodzi na piętnaste piętro.

- … Dlaczego to zrobiłaś? - pytam, nie wierząc w to, co właśnie zobaczyłem.

- Dla twojego dobra. Jeszcze mi za to podziękujesz

Zrezygnowany i oszołomiony wracam na fotel. Staram się skupić na czymś, ale nie mogę. Strzała siada tuż obok, na podłodze.

- A teraz powiedz mi, dlaczego brałeś te leki… dlaczego w ogóle jakiś lekarz ci je przepisał.

Na samą myśl o wytłumaczeniu tego łzy napływają mi do oczu. Po chwili nie mogę wypowiedzieć nawet słowa, głos więźnie mi w gardle. Strzała wstaje i obejmuje mnie przyjaźnie, ale niewiele to daje…

- Szpital… - wystękuję.

- Jaki szpital? - pyta.

- Wypadek… moja wina…

- Posłuchaj: to na pewno było spore przeżycie, ale chyba pogodziłeś się z rodziną tej kobiety prawda? Jej mąż ci wybaczył, więc nie zadręczaj się.

- On mi wybaczył… ale ja sobie nigdy… nigdy…

- Posłuchaj, ja pójdę zrobić herbaty, dobrze nam to obojgu zrobi. A ty postaraj się uspokoić.

Uspokajam się. Całą sobotę spędzamy na kanapie. Milczymy. Milczenie to najlepsza obrona.

Mija sobota.



„View from a bridge, can't take anymore

View from a bridge, can't take anymore”



Głos Kim obudził mnie jak co dzień. Jednak to miał być zdecydowanie inny dzień niż wszystkie. Byłem spokojniejszy, nie myślałem już tak szybko i chaotycznie. Pojawiła się natomiast niechęć do siebie za to, co robiłem przez ostatni rok…

Relaksowałem się w wannie. Planowałem pojechać do rodziców pod wieczór i wyprostować nasze relacje. Około szesnastej zadzwonił telefon. Leżałem w wannie więc nie mogłem odebrać, zaskoczyła więc automatyczna sekretarka

„Tu rezydencja Emtiego, jeśli jesteś warta zostaw wiadomość”, sygnał.

- Tu Kamila. Nie mam już siły. Potraktowałeś mnie jak najgorszą szmatę. Może sama sobie zasłużyłam, bo chciałam się z tobą wiązać. Ale to już nieważne. Już nie. Nie wiem kiedy to odsłuchasz, ale kiedy tak się stanie, będę już w rdzewiejącym wraku na dnie Wisły…

Te słowa mnie trafiły mnie jak piorun. Wybiegłem z wanny z najszczerszą nadzieją, że dolecę do telefonu na czas.

- … Mam tylko nadzieję, że kiedyś odkryjesz w sobie sumienie i gorzko zapłaczesz nad tym, co mi zrobiłeś…

Pech chciał, ze akurat wtedy doleciałem do telefonu

- Kamila, czekaj! Nie odkładaj! Cholera! - darłem się do słuchawki.

Ubrałem się w to, co akurat było pod ręką i wybiegłem na korytarz. Winda była na dole, więc siedemnaście pięter dzielących mnie od parkingu przebyłem po schodach. Wskoczyłem do wozu i z piskiem opon odjechałem w kierunku wyjazdu. Domyśliłem się, że najprawdopodobniejszym miejscem, w którym Kamila będzie próbowała się zabić, będzie most grunwaldzki. Tam się poznaliśmy.

Numer alarmowy oczywiście nakazywał oczekiwanie na wolną linię. Jedyne co mi przychodziło do głowy, to błagać o pomoc mieszkającego w centrum Ryja.

- Odbierz Ryj, błagam! – mówiłem do siebie, lawirując pomiędzy samochodami, trzymając komórkę wciśniętą między ramię a ucho. Jednak nie odbierał.

Wybrałem numer jeszcze raz. Minąłem rondo Matecznego. Tym razem po długim sygnale odebrał, choć nie powiedział ani słowa.

- Dzięki Bogu, jednak odebrałeś. Słuchaj, wiem, że byłem skończonym dupkiem i słowa mnie nie wytłumaczą, ale teraz nie ma na to czasu. Kamila, ta dziewczyna, która była przedwczoraj w Osiemdziesiątce, chce się przeze mnie utopić! Chyba planuje spaść samochodem z mostu grunwaldzkiego! Jeśli możesz, wsiądź w samochód i pomóż mi jakoś!

Nastąpiła długa, pełna napięcia cisza, ale w końcu zapytał:

- Jak mam ci pomóc?

- Jedź w kierunku mostu grunwaldzkiego od Dietla, ja też tam jadę. Jak już tam będziesz, poszukaj żółtego, rdzewiejącego garbusa o numerach KM 10-cośtam. To będzie ona. Zatrzymaj ją, choćbyś miał ją staranować!

- Jadę…

Zbliżałem się do ronda grunwaldzkiego, gdy zauważyłem jej samochód. Jechała zewnętrznym pasem i akurat skręcała na most grunwaldzki. Dodałem gazu, silnik zaryczał i zaraz byłem obok niej. Machałem, ale mnie nie widziała. Albo nie chciała widzieć. W końcu zdecydowałem się wepchnąć między nią a chodnik, żeby uniemożliwić jej wypadnięcie z mostu. Kim śpiewała "View From a Bridge".

Kamila skręciła kierownicę w prawo. Zepchnęła mnie na chodnik, ludzie uciekali w popłochu. Kątem oka zobaczyłem jak Ryj zajeżdża jej drogę i zatrzymuje jej samochód.

Ja nie miałem tyle szczęścia.

Barierka na moście nie była przygotowana na nadejście tak dużego obiektu, jak mój samochód i poddała się przy pierwszym uderzeniu. Mój Esprit, przy akompaniamencie samobójczej piosenki i ryku własnego silnika, spotkał się z tonią królewskiej rzeki Wisły. Auto szybko nabierało wody, a ciężkie drzwi nie chciały za nic w świecie wypuścić mnie na zewnątrz.



I tak, tonąc w żółtym, sportowym samochodzie, znów dopadły mnie egzystencjalne myśli. Ile razy bym ich nie odganiał, zawsze wracają, jak pieprzony bumerang. Do ostatniej chwili je odpychałem. Niczym Scarlett O'Hara, zawsze miałem czas, by "pomyśleć o tym jutro".

Bo zawsze jest na to czas. Prawda?
All you need is a clear horizon...

2
Podobało mi się. Jak czytałem.



Dupek był dupkowty wtedy,kiedy miał być, czytało się dobrze. Jest dużo drobnych zgrzytów stylistycznych, ale wszystko da się poprawić. Oprócz rzeczy na których opiera się.

1. Psychotropy, a właściwie pewna ich odmiana, leki przeciwdepresyjne. Warto przeczytać jak działają.

2. Warto dowiedzieć się, jak wygląda obecnie terapia psychiatryczna, jakie farmaceutyki są stosowane.

3. Warto też wiedzieć jak szybko po odstawieniu przestają działać.

4. Warto wiedzieć jakie grożą konsekwencje z tytułu art. 155 K.k. (nieumyślne spowodowanie śmierci) - od 3 mies do 5 lat pozbawienia wolności. O utracie prawa jazdy nie wspomnę.



Tak więc czyta się nieźle. Po krótkim przemyśleniu, niestety, staje się dużo słabsze, przestaje się trzymać kupy, zaczyna być naiwne.



Wybacz krótką notkę, czas... Jak znajdę chwilę zajmę się sprawami stylistycznymi. O ilektoś mnie nie ubiegnie :)

[ Dodano: Pon 22 Cze, 2009 ]
Ech...



Oprócz rzeczy na których opiera się [fabuła].

3
Prawdę prawisz. Pisząc pierwszą wersję tego opowiadania nie poparłem procesu twórczego odpowiednim "research'em", diabli raczą wiedzieć czemu. Za to teraz, pisząc je od nowa, popełniłem ten sam błąd, skupiając się na warsztacie, nie na założeniach. A że założenia pachną naiwnością... trudno. Będzie nauczka przy następnych opowiadaniach.

Przynajmniej dupek był dupkowaty, na tym mi najbardziej zależało :P

[ Dodano: Pon 22 Cze, 2009 ]
"Prawdę prawisz" - no to teraz się polszczyzną popisałem... :P
All you need is a clear horizon...

Re: Ostatni weekend z życia dupka

4
Biodro pisze:
I tak, tonąc w żółtym, sportowym samochodzie, znów dopadły mnie egzystencjalne myśli.


ja wiem, że myśli tonęły razem z bohaterem, jednak konstrukcja zdania jest zasadniczo niepoprawna.



i rzeczywiście, czyta się przyjemnie, ale zostało parę rzeczy do dopracowania.

5
No to zabieram się do roboty. Daaaawno już Ci to obiecałem i zapomniało mi się.

No to jazda. O ogółach już pisałem, zatem przejdźmy do szczegółów.
Zdejmuję rękę z kierownicy, żeby po raz ostatni poczuć krzywizny deski rozdzielczej.

Poprawne zdanie i jednocześnie tak nierzeczywiste. Rozumiem facetów, którzy gładzą lakier, upajają się zapachem tapicerki, szlifują chromy na swoich wypasionych bryczkach. Na parkingu przed domem. Natomiast nie jestem w stanie sobie wyobrazić gościa, jadącego 70 km/h po Krakowie (gdzie ;) ), który nachyla się nad kierownicę i gładzi deskę rozdzielczą. To zbyt głupie nawet na nadętego dupka, którego dość obrazowo opisujesz w dalszej części tekstu.
Jadę sam na swoim pasie
Pamiętaj pisarzu młody, zawsze... wylewaj takie zaimki do... No,po prostu unikaj zaimków swój, swoja itd. Zmień zdanie tak, żeby nie był potrzebny. Np. Pruję sam, na lewym (prawym) pasie, Bayerfull przygrywa piękną piosenkę. Jadę Kapelanką do świątyni konsumpcji i dobrego smaku - do ukochanego Tesco. :)
Zastanawiam się nad sobą. Jako wyznawcy filozofii "don't worry, be happy" nie zdarza mi się to zbyt często. Egzystencjalne przemyślenia są jednak zbyt dołujące, więc myśli związane z przemijaniem i podobnymi pierdołami szybko zostają zepchnięte na boczny tor.

Fragment zapychacz. Jedyna istotna informacja, to ta, że mamy do czynienia z wyznawcą filozofii "don't worry, be happy". Reszta to bełkot: zastanawiam się [nad sobą (sic!)] ale zaraz przestaję. Przemyśl to.
Sade kończy śpiewać i wchodzi następna piosenka.
Kolokwializm. Poza tym gdzie wchodzi i którędy... Do zmiany.
Ciężki blues, nieodpowiedni do panującej w aucie atmosfery.
Nie rozumiem o co chodzi. Co to jest ciężki blues i jak ma się do atmosfery w aucie ( jakiej atmosfery - zadumy i egzystencjalnych rozważań?). To pewnie jakiś skrót myślowy, ale ja go nie rozszyfrowałem.
Staję na hamulcu.
Rozumiem, że to jakaś hiperbola, ale przesadzona. Zaparłem się, wbiłem nogę, wgniotłem pedał w butwiejącą podłogę - może. Ale stanąłem na hamulcu? Nie podoba mi się.
Prawa tylnia opona pęka.
Może lewa tylna - Przy ostrym skręcie w prawo, prawa tylna opona dość słabo przylega do ziemi. I nie ma w słowniku słowa tylnia (przynajmniej w moim).
Samochodem zarzuca na chodnik
Skrót myślowy. Samochodem zarzuca i wpada na chodnik. Wynika z definicji: zarzucać - ześlizgnąć się tylnymi kołami w bok przy gwałtownym skręcie, przyśpieszeniu lub hamowaniu
nierozbudzonej jeszcze głowie
A to mi dziwnie brzmi, ale trudno jest mi zwerbalizować konkretny zarzut.
Z wolna wstaję i równie niespiesznie udaję się do łazienki.
Niepotrzebne słowo. Ten sam efekt uzyskasz bez używania go.
Wracam z łazienki do sypialni, po czym przechodzę to garderoby.
To też do kosza, przecież wiemy, że był w łazience.

Po dokonaniu samooceny wyglądu („czy aby na pewno wyglądam jak człowiek?”) udaję się do kuchni.
Przesada. Nawiasy obecnie nie są dobrze postrzegane w tekstach literackich. Nie mówiąc o nawiasach i cudzysłowie zastosowanych łącznie.
Połknę jakieś śniadanie, ewentualnie wypiję herbatę i – obowiązkowo – wchłonę dzienną dawkę dobrych na wszystko witamin.
Tak nie można - żonglerka czasami jest zła :) Fuj. Wyróżnij myśl bohatera, odseparuj ją od reszty, a wtedy taki zabieg będzie dopuszczalny.
Po drodze do kuchni przechadzam się powoli wzdłuż okien mieszkania i podziwiam widok, który z ostatniego piętra apartamentowca jest dość malowniczy o tej porze roku.
Nieelegancka składnia. Rozbij to na dwa zdania. 1. Przechadzanie się wzdłuż okien, 2. Malowniczość widoku z ostatniego piętra apartamentowca.
Zanim dane mi będzie zająć się jedzeniem, przeglądam pocztę.
Nadmierna komplikacja. "Nim zajmę się jedzeniem", albo "Zanim siądę do jedzenia", choć obie propozycje są dalekie od doskonałości. Wszystko przez narrację w czasie teraźniejszym. "Przeglądam pocztę i zabieram się do jedzenia" byłoby o niebo lepsze - unikasz zaplątania się w czasach.
oddać się konsumpcji
Kto tak myśli? Nieciekawie mi to brzmi.
Niedbałym gestem rzucam gazetę na kuchenny stolik, nalewam sobie soku pomarańczowego i, gdy już mam zasiąść do kilku pozostałych z kolacji dnia poprzedniego kanapek, kątem oka zauważam migającą diodkę na telefonie.
Podobnie jak poprzednio. Zdanie do rozbicia na dwa. Próbujesz upchnąć zbyt wiele informacji w jednym.
„Masz… 7… nowych wiadomości”
Liczby zapisuj słownie - oprócz daty rocznej.

Niestety, dzisiaj to już wszystko, bo mi się oczy zaczynają kleić. Ale jutro postaram się dokończyć.

6
Tak się tylko wetnę w tak zwanym międzyczasie, oczekując na ciąg dalszy.
jadącego 70 km/h po Krakowie (gdzie ;) )
Rondo Dywizjonu 308 - Wiślicka freeway :D

Poza tym widzę, że błąd na błędzie i co drugie zdanie do poprawki. Uwsteczniam się zamiast iść do przodu. Aż strach myśleć co będzie dalej.
All you need is a clear horizon...

7
W uwstecznienie raczej nie wierzę. Zwróć uwagę na kaliber Twoich błędów - nie są potworne. Przypomnij sobie o czym napisałem poprzednio - przeczytałem bez większych zgrzytów. To znaczy, że nie jest źle. A liczba błędów? Zwracam uwagę nawet na rzeczy, które "nie podobają mi się", a to niekoniecznie oznaczać musi błąd - jestem drobiazgowy i upierdliwy - ot, co.

Więc zamiast gadać o cofaniu się w rozwoju, siadaj do roboty i pisz, mając na uwadze rady czytelników, ale przede wszystkim zaprzęgnij wyobraźnię, bo widać, że ją masz, a styl przyjdzie z czasem. Czekam na kolejny twór od Ciebie, w szczególności gdy akcja będzie się toczyć w Krakowie, bo lubię takie rzeczy. :)

8
Ok, jak to pisało na zderzaku jednego malucha, "nie trąb! robim co możem! mocy przybywaj!" :)
Biorę się w takim razie za robotę i dzięki za wskazówki, na pewno się przydadzą.
Tylko jeszcze mimochodem pogratuluję zostania wery. I tyle na ten temat bo dostanę po łbie za załatwianie takich rzeczy tutaj (nie po oczach...!)
All you need is a clear horizon...

9
Biodro pisze:Staję na hamulcu. Koła się blokują.
Chciałem powiedzieć, że zabrzmiało to trochę dwojako. Po pierwsze: chłopak dosłownie podnosi tyłek i staje na hamulcu. Druga wersja jest taka, że samochód najzwyczajniej się zatrzymuje, ale ta kłóci się z kilkoma następnymi zdaniami. Problem tkwi w oddzieleniu czynności, która jest w toku od czynności dokonanej.
Biodro pisze:Wracam z łazienki do sypialni, po czym przechodzę to garderoby.
To zdanie trzeba by wykastrować :D
Biodro pisze:(...)gdy już mam zasiąść do kilku pozostałych z kolacji dnia poprzedniego kanapek, kątem oka zauważam migającą diodkę na telefonie. Automatyczna sekretarka nie ma u mnie łatwego życia. Niechętnie wstaję, wciskam klawisz odsłuchu(...)
Pomnę, że chłopak nie zdążył jednak usiąść.
Biodro pisze:Pijawka. Nie dość, że ja odwalam całą robotę ścigając się po nocach to jeszcze on łaskawie pozwala mi kupić nowe opony. No, ale cóż, w końcu to on ustawia te wszystkie nocne przebieżki, ja je tylko sprzątam.
Sens drugiego zdania pozostaje dla mnie niewyjaśniony. Bohater się ściga - to fakt. Ale co jest z tym sprzątaniem?
Biodro pisze:Podśpiewując jadę zygzakiem pomiędzy wolniejszymi samochodami, w końcu ma się te trzysta koni za plecami
Lokalizacja koni mechanicznych jest inna. Nie obiło ci o uszy popularne hasło "ileś tam koni pod maską..."?

Biodro pisze:No nic, rozkładam je tymczasowo na łóżku, Widząc, że jest dopiero 13:30, idę na krótką sesję do największej łazienki, na posiedzenie w jacuzzi.
Ta część brzmi okropnie!
Biodro pisze:Po półgodzinnej drzemce przed telewizorem zbieram się do wyjścia na spotkanie, jak zwykle na ostatnią chwilę.
Odłożyłem coś na ostatnią chwilę. Ale wychodzę na spotkanie w ostatniej chwili...
Biodro pisze:Chyba planuje spaść samochodem z mostu grunwaldzkiego
To też nie jest zachęcające zdanie.
Bo zawsze jest na to czas. Prawda?
No właśnie. Czy aby na pewno?

Przeczytałem to opowiadanie jednym tchem. Wydaje się być przejrzyste. Minus to warsztat, który z całą pewnością jesteś w stanie udoskonalić.

10
Zgadzam się ze wszystkim, poza tym fragmentem:
Lokalizacja koni mechanicznych jest inna. Nie obiło ci o uszy popularne hasło "ileś tam koni pod maską..."?
Chodziło mi o to, że Esprit, , będący Lotusem i samochodem idealnie przystosowanym do potrzeb dupka takiego jak Emti, posiada silnik zamontowany z tyłu, przed tylną osią. Stąd te "trzysta koni za plecami", ponieważ dokładnie tam są, tuż za fotelami kierowcy i pasażera (pomijając osłonę komory silnika). Chyba że według was, pomimo wytłumaczenia, sformułowanie to wciąż zgrzyta, wtedy faktycznie przyznam rację.
Cieszę się, że przynajmniej sam proces czytania przebiegł płynnie i bez przeszkód :)
I coś mi się zdaje, że odłożę eksperymentowanie z czasami na jakiś czas.
All you need is a clear horizon...

11
Nie wiedziałem o jaki samochód chodzi, ale stwierdzenie "za plecami" od razu spowodowało u mnie reakcję "Aha, pewnie chodziło o wypasioną brykę z silnikiem z tyłu".
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron