Tekst zawiera wulgaryzmy i jest przeznaczony dla osób dorosłych
„Arbetlozer Marsh”
- Kurwa mać! Jebani żydzi. – zaklął Andrzej.
Dzisiaj miał być miły dzień. Wieczór z kumplami w knajpie. Świętowanie zdanej sesji, pierwszej zamkniętej w terminie. Wszystko to utonęło w mrokach przeszłości, zanim stało się teraźniejszością. Andrzej trzymał w ręku pismo, wręczone przed chwilą przez kierownika. Zwykły kawałek papieru pozbawił go źródła utrzymania i wrzucił w szeregi bezrobotnych. Od kliku miesięcy, od czasu kiedy Zakłady Elektroniczne w Krakowie stały się częścią międzynarodowego koncernu, mówiło się w fabryce o tak zwanej optymalizacji poziomu zatrudnienia. W końcu stała się faktem. Spośród sześciuset pracowników stu pięćdziesięciu właśnie otrzymało wypowiedzenia.
Andrzej nie czekał do końca zmiany. Wrócił do mieszkania. Było puste. Trzej współlokatorzy nie wrócili jeszcze z pracy. Szczęściarze… Andrzej wszedł do swojego pokoju. Usiadł na łóżku. Oparł plecy o ścianę.
- Co mam teraz zrobić? – zapytał sam siebie – Musieli mnie kurwa zwolnić…
Z kieszeni spodni wyciągnął paczkę papierosów. Zapalił jednego z nadzieją, iż nikotyna uciszy budzący się w nim lęk… Nie pomogło. W myślach zaczął liczyć ile ma jeszcze pieniędzy. Ile będzie mu potrzebne na czynsz, jedzenie i inne koszty życia. Lęk narastał coraz bardziej. Andrzej poszedł do kuchni. Po chwili wrócił trzymając w rękach kilka puszek piwa. Ponownie usiadł na łóżku. Wypił pierwszą puszkę. Drugą… Nie pomogło. Trzecią. Czwartą… Ilość promili we krwi rosła, ale problemy wciąż unosiły się na powierzchni jego świadomości. Wypił kolejną puszkę piwa. Ogarniało go uczucie, jakby spadał w przepaść, przepastną pustkę. Nie miał czego się złapać, nie było nawet dna, w które można by z hukiem uderzyć i zakończyć upadek, od którego można by się odbić. Już raz tak się czuł. Pięć lat temu zmarła jego matka. Przypomniał sobie teraz jej wsparcie, rady, opiekę. Także spory, kłótnie, problemy i nieporozumienia. Jednak ona była z nim. Teraz jest sam. Jego oczy robiły się coraz bardziej wilgotne. Po paru chwilach łzy przestały się mieścić i pierwsze krople spłynęły po policzkach. Andrzej przetarł twarz ręką. Zamknął oczy. Położył się i odpłynął w krainę Morfeusza. Może tam będzie lepiej…
Komórka Andrzeja zaczęła grać melodię „Ody do radości”. Otworzył oczy. Zanim przebudził się na tyle, aby odebrać telefon, komórka przestała dzwonić. Jednak ktoś podjął kolejna próbę skontaktowania się z nim. Pokój ponownie wypełniła muzyka Mozarta.
- Część. – przywitał się Andrzej zaspanym głosem.
- Gdzie się podziewasz i dlaczego Cie tutaj nie ma? – odezwał się głos Darka, kolegi ze studiów.
- Sorry… Ale nie mam ochoty dzisiaj na imprezę.
- Czy Ty aby kurwa nie jesteś chory? – zapytał Darek.
- Nie… Straciłem prace…
- To rzeczywiście chujowe… Ale nie przejmuj się, na pewno znajdziesz nową… Wpadnij do „Irlandzkiego”… Zabawisz się… Poczujesz się lepiej…
- Dobra będę za pół godziny…
- To mi się podoba. Do zobaczenia za pół godziny.
- Cześć.
Andrzej w czasie rozmowy zupełnie wyzwolił się z objęć boga snu. Podniósł się z lóżka i ruszył w miasto.
- Witaj! Usiądź z nami, zapomnij o troskach. Dzisiaj my stawiamy. – przywitał kolegę Darek.
- Nie trzeba… Przynajmniej na razie mam za co pić. – odparł Andrzej, zajmując miejsce obok Darka.
- Pozwól, że przynajmniej w ten sposób Ci pomożemy. – rzekł Grzesiek.
- Od tego w końcu ma się kumpli. – dodał Marek.
- Postaram się was puścić dzisiaj z torbami. – powiedział Andrzej.
- To mi się kurwa podoba. – ucieszył się Darek – Proponuje pierwszy toast… Za zdaną sesje.
Czwórka kolegów wzniosła swoje kufle do góry. Chwilę później część ich zawartości krążyła w krwiobiegu biesiadników.
- Proponuje następny toast… Żeby wszystkich Żydów trafił szlag! Jak za Hitlera. – powiedział Andrzej.
- Dlaczego? – zapytał Marek
- Bo są pojebani… Chciwi… Chcą nabijać sobie portfele naszym kosztem. – odparł Andrzej.
- Skąd takie wnioski? – pytał dalej Marek.
- Uważnie obserwuje świat…
Andrzej pociągnął kolejny łyk piwa.
- Pracę też przez nich straciłem… Kilka miesięcy temu nasze Zakłady kupił koncern ze Stanów Zjednoczonych. Oczywiście właścicielem jest Żyd. Zakład miał być modernizowany… Ale to jest przykrywka. Oni chcą nas zniszczyć. Najpierw wymyślili sobie optymalizacje zatrudnienia, czyli wypieprzyli sto pięćdziesiąt osób na bruk. W tym mnie.
- Zgadzam się z Andrzejem. – rzekł Grzesiek – Dlatego trzeba głosować na taką partie jak Liga Narodowa. Oni rozumieją jakim zagrożeniem dla narodu są Żydzi czy masoni.
- Właśnie na nich głosowałem. – powiedział Andrzej.
- Ja też. – odparł Grzesiek.
Stuknęli się kuflami. Po czym pociągnęli spory łyk złocistego napoju. Darek i Marek nie przyłączyli się do toastu.
Impreza trwała jeszcze kilka godzin. Andrzej nasycił swój organizm sporą ilością alkoholu. Nigdy nie wylewał go za kołnierz, szczególnie gdy miał powody… Utopić wszystkie problemy. Zapomnieć. Zalać lęk piwem, wódką, czymkolwiek co ma alkohol w składzie. Pić ile się da. W końcu koledzy płacą.
Nie pamiętał jak wrócił do domu. W ogóle nie pamiętał co działo się poprzedniej nocy. Był w knajpie, a teraz obudził się w swoim łóżku. Wiszący na ścianie zegar wskazywał godzinę jedenastą. W powietrzu unosił się ostry, nieprzyjemny zapach. Andrzej spojrzał na podłogę. Źródłem zapachu okazała się żółtawa plama wymiocin znajdująca się obok łóżka.
- Trzeba to kurwa posprzątać. – powiedział do siebie.
Po kilku minutach Andrzej wstał. Ból głowy pulsował w rytm bicia serca. Poszedł do kuchni, nawodnić Gobi w jego gardle. Bóg jest okrutny, za tę odrobinę przyjemności, tortura kaca.
Andrzej wyposażony w mop i wiadro wody wrócił do pokoju. Z pomocą wspomnianych sprzętów usunął z podłogi paskudny ślad wczorajszej zabawy. Po czym znalazł się z powrotem na łóżku. Leżąc toczył bój z nieprzyjemnymi skutkami nocnej degustacji przyprawianych chmielem trunków. Dlaczego każda ciała uciecha musi od razu wymagać ukrzyżowania? Po alkoholu jest kac, seks grozi niechcianą ciążą, a narkotyki nawet śmiercią. Przecież człowiek to nie tylko dusza… Dobrze, że Bóg w swym miłosierdziu dał nam jeszcze zmartwychwstanie. W końcu usnął.
Zegar ustawił swoje wskazówki na cyfrach oznaczających godzinę piętnastą czterdzieści. Andrzej otworzył oczy. Jego organizm przypomniał sobie o potrzebie wchłonięcia codziennej porcji białek, węglowodanów, tłuszczów i innych spożywczych substancji. Poszedł do kuchni zjeść śniadanie na obiad. Pierwszy tego dnia posiłek nie był zbytnio zdrowy. Kawałek smażonej kiełbasy. Najważniejsze, że Andrzej zaspokoił swój głód.
Kolejne parę godzin spędził przed ekranem komputera. W Internecie poszukiwał dla siebie nowej nadziei. Ślizgał się po tytułach ofert pracy szukając czegoś dla siebie. Ciągle zadawał sobie pytania, czemu akurat nie jest handlowcem, księgowym, ślusarzem albo spawaczem… Czytał kolejne ogłoszenia. Oczy zaczęły go boleć, łzawić. Przerwał poszukiwania. Wyszedł z mieszkania.
Przez następną godzinę dryfował po okolicy. Jego blok znajdował się na osiedlu Podwawelskim. Było ono położone blisko prawego brzegu Wisły, na wysokości Klasztoru na Skałce. Golgota św. Stanisława, miejsca spoczynku zasłużonych… Ale co to obchodziło Andrzeja? Przed nim była niepewność, otchłań przyszłości. Kiedy znajdzie pracę? Czy w ogóle to się uda? Znów poczuł lęk.
Szedł bulwarami wzdłuż brzegu Wisły. Obie ręce wcisnął głęboko w kieszenie. Mijał ludzi, nie patrząc na nich. Zanurzony w oceanie swoich myśli nie zauważył, że wszedł na ścieżkę rowerową. Pisk hamulców gwałtownie wyciągnął go na powierzchnie.
- Uważaj, bo Cię rozjadą.
Zabrzmiał głos gdzieś za plecami Andrzeja. Obrócił się. Właścicielką głosu okazał się Marlena. Andrzej studiował razem z nią. Stała teraz parę metrów od niego, ubrana w lekką letnia sukienkę. Czarne kręcone włosy opadały na jej odsłonięte ramiona. Uśmiechała się, całą sobą. Nie tylko ustami, twarzą, ale każdym elementem swojego ciała. Każdy mięsień brał w tym udział. Andrzej poczuł przyjemny dotyk jej duszy.
- Cześć. – przywitał się.
- O czym tak rozmyślasz? – zapytała.
- O problemach…niestety.
- Masz jakieś szczególne problemy czy tak ogólnie się dołujesz?
- Wczoraj dostałem wypowiedzenie…
- Współczuję... Ale nie załamał Cię pierwszy semestr matematyki to myślę, że i z tym sobie poradzisz.
- Chciałbym, żeby to była prawda.
- Mam dla Ciebie propozycję… Idę na koncert, może pójdziesz ze mną?
- Pracy mi to nie znajdzie.
- Na pewno nie, ale dołowanie też. A przy muzyce zapomnisz o problemach.
- Jakby to było takie proste... A gdzie to jest?
- Na Szerokiej, czyli całkiem niedaleko.
- Dobra… Z Tobą chętnie pójdę.
- Dzięki rozumiem, że to coś w rodzaju komplementu?
Andrzej odpowiedział uśmiechem. Dryf skończył się na błękitnej lagunie z dala od kontynentów zmartwień.
Po półgodzinnym spacerze przyprawianym pogawędką Marlena i Andrzej dotarli do ulicy Szerokiej. Ulica ta zobowiązana nazwą bardziej wyglądała na podłużny plac miejski niż zwykły ciąg drogowy. Jeden jej koniec od sześciuset lat zamykał budynek synagogi. Przed nim ustawiono scenę, z której magicy muzyki czarowali dźwiękami zebranych ludzi. Przedstawiciele różnych nacji, religii, kultur, Huntingtonowskich cywilizacji tworzyli wspólnotę, jedną widownie tego samego koncertu.
Andrzej przystanął. Rozejrzał się. Jarmułki, Menory, Gwiazda Dawida…
- To jest koncert żydowski!
- Tak, Festiwal Kultury Żydowskiej, koncert finałowy. – odparła Marlena.
- Ja…
Andrzej nie zdążył wyrazić swojego protestu. Dłoń Marleny chwyciła jego rękę. Ciągnięty przez koleżankę przeciskał się przez gęstwinę ciał poruszanych przez rytm muzyki. Obezwładniony zauroczeniem Marleną nie miał siły wyzwolić się z nieprzyjemnej sytuacji.
Marlena zatrzymała się obok wysokiego mężczyzny, o śniadej cerze. Na jego krótkich czarnych włosach spoczywała jarmułka.
- Poznajcie się… Andrzej to jest Benjamin.
- Cześć. – przywitał się Ben podając rękę Andrzejowi.
Andrzej uścisnął dłoń Żyda. Twarz Andrzeja przybrała taki wyraz, jakby właśnie zaczęła się partia pokera. Wewnątrz kotłowały się myśli. „Spieprzać stąd jak najszybciej. Przecież kurwa nie będę gadał z jebanym Żydem. Przez tych chuji straciłem pracę. Tylko co powiedzieć Marlenie?”
- Andrzej stracił wczoraj pracę. – Marlena wyjaśniła Benowi minę Andrzeja.
- Przykra sprawa… Znam to uczucie. Dwa lata temu też mnie zwolnili. Oficjalnie mówili, że to z powodu kryzysu, ale to bzdura, bo w rzeczywistości od dawna chcieli przenieść produkcję do Chin.
- To prawie jak u nas. – odezwał się Andrzej – Amerykański koncern, który nas przejął ma fabrykę w Malezji. Dlatego tutaj redukują zatrudnienie.
- Dwie ofiary globalizacji… Powinniście się razem napić. – uśmiechnęła się Marlena.
Pić z Żydem! Wizja ta wydała się dla Andrzeja równie oburzająca jak dla magnata posiłek ze wspólnej michy z bandą chłopów.
- Po koncercie będzie już chyba za późno. – odpowiedział Andrzej.
- Kończy się o północy… W jakieś knajpie miejsce znajdziemy. – rzekła Marlena.
- Jeśli mogę spytać… Gdzie pracowałeś? – zapytał Ben.
„Co Cię to kurwa Żydzie obchodzi?” Odpowiedział sobie Andrzej.
- W Zakładach Elektronicznych, jako operator maszyny… Poza tym studiuje na Polibudzie. – rzekł Andrzej.
- Zaocznie? – Andrzej kiwnął twierdząco – To tak jak ja, tyle że na innej uczelni. Ja teraz pracuje w centrum logistycznym „Rybitwy”. Kiepska lokalizacja, ale płacą nieźle. W wakacje jest zawsze więcej roboty, więc mogę zapytać szefa. Lubi mnie, więc może uda się coś załatwić, jeśli chcesz?
„Żyd będzie mi pomagał. Koniec świata! Pewnie chce mnie oszukać.” Niedowierzał intencjom Bena Andrzej.
- Jeśli to nie będzie problem… Z tym, że nie wiem czy na wakacje nie wyjadę do Anglii. Mam tam brata.
- No proszę, takie masz możliwości, a chciałeś rzucać się pod rower. – rzekła z uśmiechem Marlena.
Andrzej nie dodał już, iż ze swoim bratem nie rozmawiał od prawie dwóch lat. Próba kontaktu z nim byłaby jak seans spirytystyczny. Próba wskrzeszenia umarłych więzi. Dwa lata bez kontaktu. Andrzej nie pisał, nie dzwonił, on nie pisał, nie dzwonił. Tak jakoś wyszło. To, co ich łączyło odeszło w krainę cieni. Uschło, jak nie podlewana roślina.
- Grają piosenkę na Twoją część, Andrzej. – powiedziała Marlena.
- Arbetlozer Marsh, Marsz bezrobotnych. Napisał ją żydowski artysta z Krakowa. Taki przedwojenny protest-song. O wyzysku i tym podobnym… – wyjaśnił Ben.
Andrzej nie rozumiał żadnego ze słów piosenki. Rozumiał cały utwór. Czuł każdy akord, każdą nutę, każdy najkrótszy ton. Jakby ktoś otworzył jego duszę jak partyturę i grał z niej. Zamieniał uczucia w dźwięki. Słyszał swój żal, smutek i gniew. Tak, ktoś kiedyś czuł to samo co on!
Ciało Andrzeja w końcu uległo magii dźwięków. Jego nogi, ręce a za nimi cała reszta poruszała się w rytm muzyki. Tańczył z Marleną i Benem, do żydowskich melodii, klezmerskich, synagoga rock i hip-hopu. Tańczył w spontanicznie utworzonym kręgu, wieloetnicznym korowodzie połączonym muzyką. Śmiał się nie tylko twarzą, również duszą.
- Nadal myślisz o pracy? – zapytała Marlena w przerwie między utworami.
- Problemy są po to, żeby je rozwiązywać. – odparł Andrzej.
Marlena pocałowała go w policzek. Muśnięcie ust niebiańskiej istoty. „Czy trzeba stracić pracę, aby poczuć szczęście?” Pomyślał Andrzej.
Był już dobrze po godzinie trzeciej nad ranem, kiedy Andrzej dotarł do swojego mieszkania. Zmęczenie zadomowiło się już w każdym zakamarku jego ciała. Wszedł do pokoju. Położył się w ubraniu. Uszami wyobraźni słyszał troskliwy głos mamy.
- Nie kładź się w ubraniu! Masz na nim tyle zarazków.
Nie miał siły posłuchać upomnienia. Usnął.
Słońce wspinało się coraz wyżej nad horyzont. Plama światła utworzona przez wpadające oknem promienie przesuwała się coraz bliżej twarzy Andrzeja. W końcu uderzające bezpośrednio na powieki fotony obudziły go. Leżał jednak dalej. Przez głowę przewijał mu się film wspomnień wczorajszej nocy. Spotkanie Marleny, jej uśmiech, dotyk ust ciągle czuł na policzku. Koncert, Ben, oferta pomocy. Żydzi! Taniec, dawno tego nie robił. Nie było czasu lub sposobności. Z kumplami jest tylko alkohol. Tylko Ci Żydzi. Mimo to poszedłby tam jeszcze raz.
Popołudniu Andrzej spróbował skontaktować się z duchem. Słowo po słowie składał maila do starszego brata. Wczoraj nie wierzył, że to ma sens. Wątpił, iż ma jeszcze rodzinę. Dzisiaj łapał się sznureczków utkanych z nadziei. Może po nich uda się wydostać z pustki. Znów wdrapać się na ścieżkę normalnego życia.
Skończył pisać. Mail liczył kilkanaście zdań. Prośba o pomoc. Wysłał. W tym samym momencie na skrzynce pocztowej pojawił się elektroniczny list od Marleny. Otworzył go. Na twarzy pojawił się uśmiech. Wyciągnął telefon i wybrał numer.
- Cześć, Andrzej! – odezwała się Marlena.
- Cześć, dostałem Twojego maila. Od razu odpowiadam, że napisałem do brata. Może masz racje i coś z tego wyjdzie.
- Zawsze trzeba próbować. W końcu to Twój brat.
- Brat nie brat… Różnie z tym bywa.
- A jak samopoczucie dzisiaj?
- Lepiej niż wczoraj. Dzięki że wyciągłaś mnie na ten koncert. Impreza była spoko.
- Cieszę się że się podobało.
Nawet teraz Andrzej poczuł dotyk jej uśmiechu.
- To co mówił Ben. O pracy w centrum logistycznym to jest realne?
- Myślę, że tak. Ben jest raczej rzeczową osobą. Nie składa obietnic bez pokrycia.
- A skąd go znasz?
- To mój sąsiad.
- Aha. Może miałabyś ochotę spotkać się jutro na piwie?
- Chętnie… Gdzie i o której się spotkamy?
- Może być o 19 na Placu Nowym?
- Ok. Widzę że spodobały Ci się żydowskie klimaty.
- Powiedzmy… Po prostu są tam fajne knajpy.
Andrzej usprawiedliwiał wybór miejsca w dawnej żydowskiej dzielnicy bardziej przed sobą, niż Marleną.
- Do zobaczenia jutro. – pożegnała się Marlena.
- Do zobaczenia. – odparł Andrzej.
Resztę dnia Andrzej wertował księgę Internetu. Znów szukał ofert pracy. Przypominało to grzebanie w stogu siana wielkości całego świata w poszukiwania jednego ziarenka piasku. Przynajmniej tak czuł Andrzej odwiedzając kolejne portale, czytając kolejne ogłoszenia i nic. W końcu zapisał trzy oferty, mało ciekawe. Jedne z tych, które przyjmują zdesperowani bezrobotni, mając nadzieje, że szybko znajdą coś lepszego.
Po kolacji Andrzej wrócił do cyberprzestrzeni. Włóczył się teraz po niej. Niczego nie szukał. Tak po prostu zwiedzał. W wyszukiwarce wklepał dwa słowa - marsz bezrobotnych. Małe robaczki zbudowane z programistycznego kodu, stworzone by tworzyć mapy wszechświata Internetu, przedstawiły propozycje miejsc w których Andrzej może znaleźć to czego szuka. Andrzej wybrał jedną z nich. Znalazł się w muzycznej bibliotece. Po chwili głośniki komputera grały znajome dźwięki. Jakiś Żyd przed wojną czuł to samo co ja? Andrzej skonstatował w myślach ze zdziwieniem równym odkryciu pozaziemskiej cywilizacji.
Tego wieczora Andrzej słuchał wielu utworów. Tych co dzień wcześniej i innych. Eksplorował żydowską muzykę. Czuł podniecenie, takie jak dziecko, gdy robi złą rzecz. Taką, o której nie mogą dowiedzieć się rodzice. Ale rodziców nie było, tylko on sam ze sobą. Schizofrenik. Żydów nienawidził. Te melodie, dźwięki smakował słuchem jak szarlotkę babuni z bitą śmietaną, taką prawdziwą z naturalnej śmietany, nie z torebki. „Żydzi nie mogli tego stworzyć sami” Andrzej próbował przywrócić równowagę umysłu.
Poniedziałkowe przedpołudnie Andrzej spędził w Zakładach Elektronicznych. Załatwiał formalności związane ze swoim odejściem. „Skandal! Zwalniają człowieka i jeszcze ciągają go za jakimiś pierdolonymi papierkami!” Oburzał się Andrzej. Na zadawane pytanie odpowiadał pojedynczymi słowami, nie pytany nie odzywał się wcale. Wędrował korytarzami jak pies ulicami, którego pobił wcześniej jego Pan. W jego duszy panował żal z domieszką wściekłości. Wyszedł stamtąd jak po zabiegu bez znieczulenia, który miał nie boleć, a omal nie doprowadził go do utraty przytomności. Oszukany, zadowolony, że to już koniec i z nadzieją, że nigdy już tam nie wróci.
Słońce minęło zenit i obniżało swój lot na horyzontem, kiedy Andrzej usiadł przed komputerem. Spojrzał na listę ściągniętych wiadomości. Jest! Brat okazał się bratem. Odpisał na maila. Obiecał znaleźć mu pracę od połowy lipca. Dno w końcu się znalazło i nie było z betonu, raczej wyścielone trawnikiem. Teraz trzeba się odbić, wznieść ponad pustkę lęku.
Andrzej dostał jeszcze maile od Bena i Grześka. Wiadomość od Bena dorzuciła oliwy do ognia radości Andrzeja. Centrum Logistyczne planuje rozbudowę oraz zatrudnienie kilkudziesięciu nowych pracowników. Ben postara się, żeby Andrzej był jednym z nich, jeśli oczywiście ten będzie sobie tego życzył. Mail Grześka był zaproszeniem na spotkanie koła Ligi Narodowej. Andrzej poczuł zgrzyt, jakby między trybiki jego umysłu wleciał piasek. Iść? Trzy dni temu nie miałby wątpliwości. Żydów trzeba zwalczać. Czy jednak na pewno są tacy źli? Co powie Marlena? – Cholera! – rzekł do siebie – Przecież jeden Ben i kilka piosenek tego nie zmieni. - Odpisał, że chętnie się na zebraniu pojawi.
Marlena na spotkanie przybyła punktualnie. Andrzej na Placu Nowym był kilka minut wcześniej. Stał u wylotu ulicy Meisselsa. W ręku trzymał czerwona różę. Nigdy wcześniej nie kupował kwiatów, ale teraz uważał, że powinien, że to jest sposób wyrażenia tego co czuje. Marlena uśmiechnęła się. Pocałowała go w policzek.
- Czy koleżankom zawsze dajesz kwiaty? – zapytała
- Koleżankom nigdy… Ale…
- Może zamiast na piwo, chodźmy na spacer. Porozmawiamy. – zaproponowała Marlena.
Spacerowali wzdłuż Wisły, przeszli do Salwatora i z powrotem. Słowo po słowie, otwierali się przed sobą. Powiedziała mu kim jest, Andrzej opowiedział jej swoją historię… Jeszcze „ona” i „on” może niedługo „my”?. Gdy się rozstawali na niebie od paru godzin panował księżyc wraz ze swą armia gwiazd.
Andrzej wracał do domu. W jego umyśle ostatnie niedobitki antysemityzmu toczyły jeszcze bój o przetrwanie. Jednak kiełkujące od sobotniego wieczoru nowe poglądy były już silniejsze, wypuszczały coraz to nowe pędy. Teraz już one dominowały w sposobie myślenia Andrzeja. Zrezygnował z udziału w spotkaniu Ligi Narodowej… Zakochał się w Żydówce!
Andrzej dotarł już do swojego osiedla. Od drzwi bloku dzieliło go jeszcze trochę ponad sto metrów. Minął trzech „dżentelmenów” siedzących na ławce, degustujących „wino”. Nagle poczuł uścisk ręki na swoim ramieniu. Odwrócił się. Przed nim stał niższy od niego, ale za to trzy razy szerszy mężczyzna, ubrany w czarna koszulkę, na której był miecz wpisany w okrąg. Symbol Ligi Narodowej. Za nim stało jeszcze dwóch podobnie wyglądających, tylko trochę wyższych przedstawicieli młodzieżówki Ligi.
- Ty jesteś kurwa Żyd. – odezwał się, opary alkoholu omal nie upiły Andrzeja.
- Nie jestem kurwa żadnym jebanym Żydem. – odparł Andrzej.
- Nie kłam kurwa Żydku. – powiedział drugi z napastników – Widziałem cię jak skakałeś na tym jebanym żydowskim chujowisku.
- Nie byłem tam.
Świadomość Andrzeja zalewał strach. Próbował wyrwać się. Nic z tego. Wyhodowana na sterydach ręka trzymała zbyt mocno.
- Wpierdolmy mu kurwa, tak kontrolnie, żeby już kurwa więcej nie kłamał. – powiedział trzeci stając za Andrzejem.
- Masz rację… Trzymaj go Lechu. – rzekł najniższy z trójki napastników.
- Ale ja nie jestem Żydem! Jutro idę na spotkanie Ligi Narodowej. Za…
Andrzej nie zdążył dokończyć. Stojący za nim Lech złapał go, a pieść jednego z pozostałej dwójki w miejsce jego nosa zrobiła krwawą plamę.
- Zamknij się kurwa jebany Żydzie. – powiedział drugi poprawiając dzieło kolegi.
Andrzej poczuł w ustach słodko-metaliczny smak. „Za co?” Zapytał się.
Napastnicy za cel obrali sobie teraz brzuch. Ból ogromny i ciężki jak głaz, powalił Andrzeja na ziemie. Napastnicy zaczęli kopać. On już tego nie czuł. Przed sobą miał ciemność. Po chwili zobaczył z góry, swoje nieruchome ciało leżące na chodniku i odchodzących zabójców.
- Za co? – zapytał raz jeszcze.
KONIEC
Arbetlozer Marsh [opowiadanie obyczajowe]
1
Ostatnio zmieniony śr 09 wrz 2009, 22:38 przez bsch, łącznie zmieniany 2 razy.