1 Hell Wigste Brauerai
Kłodzko w roku 1854. W tamtych czasach nosiło nazwę Cladscum. Miasto było to wspaniałe; pełne kupców, kramarzy, biedaków i bogatych mieszczuchów.
Po rynku – głównym ośrodku bogatych – spacerowały dziesiątki stłoczonych panien w cudownych sukniach, młodzików o twarzach gładkich niczym skorupa jajka i starszych jegomości w cylindrach na głowach i gustownych płaszczykach. Plac ów przypominał brukowany prostokąt, otoczony wspaniałymi kamienicami, niekiedy ozdobionymi figurami na przykład niedźwiedzia czy jelenia. Przed budynkami miejsce zajmowały kramy, budy handlarzy, lady chlebowe i obuwnicze. Zewsząd słychać było okrzyki.
- Świeże jabłka! – krzyczała dziewczyna o policzkach równie rumianych, jak sprzedawane owoce;
- Buty! Skórzane buty! Rzemyki! – chłopiec o włosach koloru słomy, dźwigający drewnianą skrzynkę wyrobów swojego ojca, wołał śpiewnym głosem.
Młodzi paniczowie, którym już nie przystało biegać za piłką, bacznie przyglądali się urodziwym pannom z wachlarzami w delikatnych rękach. Wszędzie panował ścisk i hałas.
Na środku gwarnego placu stał ratusz. Ogromna budowla z kamienia i cegły. Nad budynkiem górowała wieża z dzwonnicą i zegarem, zaś parter zajmowały kramy piekarzy, sukienników i szewców. Ratusz był pięknie ozdobiony, jednak elementem najbardziej przyciągającym wzrok był herb miasta, znajdujący się nad rzeźbionym balkonem – wspaniały ukoronowany lew z dwoma ogonami. Obok ratusza znajdowała się fontanna, przedstawiająca kute w kamieniu królewskie zwierzę, z którego korony tryskała woda. Na rynek prowadził brukowany most z figurami, uwieńczony dwiema bramami. Nieopodal znajdowała się gotycka katedra o barokowym wnętrzu.
Jednakże każdy, kto przyjrzał się bliżej tym wszystkim cudom, mógłby rzec, że są tylko marną przykrywką jego prawdziwej natury.
Bowiem mało kto pamiętał o biedzie, wyzierającej z praktycznie każdego zaplecza sklepów, barów i gospód. Biedni, brudni ludzie w podartych ubraniach pracowali w tych budynkach, nocami sypiając w piwnicach i przedsionkach. Eleganccy mieszkańcy stronili od nich, gdyż ani zapach, ani widok owych ludzi do przyjemnych nie należał.
Na to właśnie miasto spoglądał Karol Klahr, (prawnuk sławnego na całą Kłodzką Kotlinę Michała Klahra, który przyczynił się do tak pięknego wyglądu miasta), wyglądający przez okno kamienicy z niedźwiedziem na frontowej ścianie, której był właścicielem, odkąd jago dziadek opuścił ten świat.
Mężczyzna był w wieku około trzydziestu pięciu lat. Miał przystojną twarz przedwcześnie pokrytą zmarszczkami i czarne włosy, które wyraźnie domagały się fryzjera. Jednak ten mały defekt w jego wyglądzie tylko dodawał mu nonszalancji. Był człowiekiem spokojnym, zrównoważonym i od kilku lat nieco melancholijnym, lecz pod wpływem złości mógł dokonywać strasznych rzeczy. Tak było i tym razem…
Tego dnia już od rana był zirytowany; radni miejscy planowali zburzenie bram, prowadzących na gotycki most. Karol, jako człowiek, którego zdanie zawsze brano pod uwagę, nie mógł na to pozwolić, gdyż był przewodniczącym towarzystwa opiekującego się figurami i budowlami w mieście. Funkcja ta została mu przekazana przez ojca i był z niej bardzo dumny, jako człowiek bardzo wrażliwy na sztukę.
Klahr siedział w przytulnym pokoju, oklejonym czerwoną tapetą w misterne wzory, przy hebanowym, masywnym biurku. Czoło opierał na ręce, a jego twarz miała wyraz największej złości i niedowierzania. Drzwi do pokoju lekko się uchyliły, ukazując drobną, zgrabną postać o ładnej twarzy i miękkich, falowanych włosach. Młoda dziewczyna ubrana była w czarny strój służki, a w rękach trzymała tacę z gorącą, parującą herbatą. Bez słowa postawiła tacę na stoliku przy oknie i przez chwilę wpatrywała się w wysoką dzwonnicę. Struchlała, gdy za sobą usłyszała dźwięk przesuwanego krzesła. Odwróciła się na pięcie wpatrując się ze strachem w swojego pracodawcę, który przybrał srogi wyraz twarzy.
- Berto, ile razy mam ci powtarzać, żebyś mi nie przeszkadzała?! – Krzyknął łapiąc dziewczynę za rękę.
- Ale ja... – Zaczęła Bertha, ale palce Karola boleśnie wpiły się w jej drobne ramię.
- Panie Klahr... Ja tylko przyniosłam herbatę... – Wyszeptała krzywiąc się z bólu.
- Jeszcze śmiesz się tłumaczyć?! Wynocha z tego pokoju! – Klahr wyraźnie stracił nad sobą
panowanie. Szarpnął mocno dziewczyną tak, że wpadła na przeciwległą ścianę z cichym piskiem. Niefortunnie uderzyła policzkiem o chropowatą ścianę, kalecząc głęboko twarz. Z trudem zebrała się z podłogi, otrzepując sukienkę i tłumiąc łzy.
- Na co czekasz?! – Wrzasnął Karol. Przez myśl przemknęło mu, że zmienił się ostatnimi czasy. Ciągłe zamieszanie z burmistrzem, dewastacja jednego z pomników, ciągły gwar, dochodzący zza okna i ona… Nie, nie możesz o niej teraz myśleć! To było dawno. skarcił się. Wszystko przyprawiało go o rozstrój nerwowy. Ale Bertha przecież weszła do jego biura mimo zakazu! Nie mógł tego zrozumieć. Pokonał chaotyczne myśli i postąpił krok w kierunku wystraszonej dziewczyny, która szybko wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Mężczyzna podszedł do okna i oparł czoło o zimną szybę. Już kompletnie nie rozumiał swojego zachowania. Popatrzył na zawalone papierami biurko ze wstrętem. Na dzisiaj koniec. Muszę wiedzieć, kiedy przystopować, powiedział sobie w duchu, idąc w stronę drzwi i po drodze zabierając płaszcz. Zbiegł po schodach wypadając na chłodne, jesienne powietrze. Przeszedł szybkim krokiem przez Ringplatz w kierunku tawerny Hell wigste Brauerai1 po drodze kłaniając się ze znużeniem poszczególnym członkom „wesołej ferajny” urzędu miasta, której z całego serca nienawidził. Gdy był blisko „raju piwoszy” jak często mawiano o tawernie już z daleka słyszał wesołe śmiechy i rozmowy. Westchnął. Może tutaj w końcu odpocznie? Przeszedł jeszcze parę kroków i pchnął ciężkie drewniane odrzwia. Znalazł się w zadymionym, rozbrzmiewającym muzyką pomieszczeniu, wypełnionym drewnianymi ławami i długimi stołami. Podszedł do szynkwasu i zamówił wielki kufel piwa Friebe’a2, najlepszego browarnika w okolicy. Z westchnieniem zajął wolne miejsce blisko zaplecza i obserwował obecnych tam ludzi. Kucharze i pomocnicy uwijali się przy piecach węglowych. Dalej chudy, suchy jak śliwka człowieczek przeliczał beczki z piwem przy świetle mdłej lampy naftowej. Nagle na zaplecze wszedł wysoki mężczyzna o czarnych włosach związanych w kucyk i zimnych, nienawistnych oczach.
Głowę trzymał dumnie podniesioną, jego ubiór wskazywał na zamożność. Nagle wszyscy zaczęli żwawiej pracować. W pewnym momencie oczy Karola i owego jegomościa spotkały się. Mężczyzna siedzący przy stole niemal poczuł ogromny chłód i nieczułość, bijące od człowieka, który niewątpliwie był właścicielem Hell wigste Brauerai. Pomyślał, że nie ma on skrupułów i bez zastanowienia zadaje ból. Nieoczekiwanie Klahr stwierdził, że czarnowłosy mężczyzna idzie w jego stronę. Spiął się nieco, gdy tamten stanął obok stolika i z dziwną zawziętością wpatrywał się w zloty płyn w swym szklanym kuflu.
- Kogo my tu widzimy… Nasz miłośnik sztuki. – Powiedział ozięble mężczyzna
- Witaj Friedrichu - odparł krótko Karol nadal nie zaszczycając właściciela spojrzeniem. Friedrich Meuthner3 nie należał do jego ulubionych osobistości. Wręcz przeciwnie, obaj panowie szczerze się nienawidzili, gdyż właściciel tawerny był jednym z członków „wesołej ferajny” i robił wszystko, aby przeforsować nakaz zburzenia bram w urzędzie miasta.
- Jak ci idzie ratowanie tych zbędnych elementów architektury? – teraz Friedrich już otwarcie z niego kpił. Wiedział, jak bardzo Karol ceni sobie wysiłki swojego ojca w restaurowaniu bram4 i wykorzystywał to, gdy tylko nadarzała się okazja.
- Jestem na jak najlepszej drodze do sukcesu- wycedził przez zęby Karol, nadal żywo zainteresowany swoim zimnym piwem.
- Doprawdy? Wyraz rozpaczy na twej twarzy mówi mi co innego. – Radny miejski uśmiechnął się złośliwie. - Nie rozpłacz się tutaj tylko. To porządny lokal.
Klahr wstał i energicznie postawił kufel na stole. Może nawet zbyt energicznie, bo jego zawartość roztrysnęła się we wszystkie strony. Kilkoma krokami pokonał odległość, dzielącą go od drzwi i wyszedł bez pożegnania.
Rześkie, nocne powietrze otuliło mu twarz, gdy szedł brukowanym placem w stronę domu. Odwrócił się i wydało mu się, że w oknie widział jakąś szczupłą postać, ale po chwili zniknęła i uznał ją za odbłysk ulicznej lampy gazowej.
2 Niespodzianki
Nawet nie zauważył, kiedy znalazł się u drzwi swego domu i ściągał mokry od mżawki płaszcz. Przeszedł przez ponury, pokaźny hol, obwieszony portretami przodków i wszedł do swego biura. Uśmiechnął się lekko na widok mahoniowego biurka. Omiótł pokój spojrzeniem; piękne, zabytkowe meble, dzieła sztuki w wielkich, złoconych ramach i puszysty dywan, na którym wylegiwał się jego ciemnoszary kot o pomarańczowych oczach.
Wolnym krokiem udał się w kierunku swojego ulubionego, miękkiego i masywnego fotela przy małym stoliku(na którym swoją drogą wciąż stała taca z herbatą podaną przez Martę) i popatrzył na chmurne, deszczowe niebo, podpierając głowę rękami. Wszystko zaczęło wymykać mu się spod kontroli. Wrzasnął z bezsilnej złości i strącił tacę z herbatą jednym, szybkim ruchem, a filiżanki i biały, porcelanowy imbryczek rozbiły się na podłodze; brązowozłoty napój zabrudził drogi dywan. Dysząc ciężko przetarł dłonią poorane przedwczesnymi zmarszczkami czoło, tak, jakby chciał je wyprasować. Targały nim sprzeczne emocje, a w dodatku znowu zaczął rozmawiać z własnym sumieniem. Dlaczego nic nie idzie tak jak trzeba? Dlaczego nie mogę przerwać ludzkiego cierpienia? Dlaczego nie mogę wyjść do ulubionej tawerny nie napotykając jakiegoś idioty? Takie i inne myśli kłębiły się w jego duszy, przyprawiając o mdłości i ból głowy. Wstał z fotela, omijając szczątki stłuczonego przez siebie zestawu do herbaty i powlókł się do sypialni z wisielczą miną. Opadł ciężko na ogromne łoże w kolorze wiśni, które tak dawno nie widziało kobiety, którą kochał Klahr…
Dominika była piękną, czarnowłosą córką zastępcy burmistrza. Miała cerę jasną, niczym porcelana , rumiane policzki i oczy koloru niezapominajek; drobną figurę i delikatne dłonie. Tak odmienna od wszystkich panien Cladscum, inteligentna i czarująca, a nie pusta i wiecznie myśląca o plotkach i nowych błyskotkach, bucikach i sukienkach. Kilka miesięcy temu opuściła Karola wraz z nienarodzonym synkiem, którego w sobie nosiła i zasnęła na pobliskim cmentarzu w cieniu posępnej gotyckiej katedry. To wtedy mężczyzna zamknął się w sobie i zaczął prowadzić konwersacje ze swoimi myślami, które teraz tak bardzo utrudniały mu życie. Jakie piękne byłoby moje życie, gdyby ona tu była, westchnął, spoglądając na maleńki portrecik Dominiki, stojący na szafce nocnej w misternej miedzianej ramce. Dziewczyna uśmiechała się leciutko do patrzącego, jakby przyglądając się jego niedoli i chcąc go jakoś pocieszyć. Zamknął oczy i zasnął z widokiem swej ukochanej pod powiekami.
*
Berta Berger stała u drzwi gabinetu swego pana i przyglądała się z niepokojem zachowaniu Karola Klahra. Pomyślała, że z dnia na dzień mężczyzna staje się coraz bardziej dziwny. Naprawdę lubiła tego melancholijnego miłośnika sztuki i nie chciała aby cierpiał. Jednak nic nie mogła zrobić. To by tylko pogorszyło sprawę. Z rezygnacją pokręciła głową i wróciła do swych zajęć. Nie wiedziała, ile może zdziałać...
*
Klahr obudził się z wielkim, bezlitosnym bólem głowy. Przez chwilę leżał, zastanawiając się która też może być godzina. Spojrzał na ciemne okno i powoli wstał z łóżka. Dotknął szybę palcami, przyglądając się oświetlonej setkami lamp gazowych wieży. Kolejna zachcianka „wesołej ferajny” pomyślał ze złością. Nagle jego uwagę przykuł dość niecodzienny widok. Z Hell wigste Brauerai wybiegła zakapturzona postać, niepewnie oglądająca się za siebie. Karol nawet nie czekał i szybko ubrał płaszcz, zbiegając po schodach. Wypadł na zimne podwórze i kiwnął na woźnicę. Powóz jechał przez Schwedeldorferstrasse, tłukąc kołami po kostce brukowej. Klahr wychylił się przez okienko i bacznie obserwował postać, która biegła około 20 metrów przed powozem. Zastanawiał się dlaczego u licha zmierza w stronę katedry. Gdy dojechał do cmentarza za kościołem mimowolnie odwrócił wzrok. To miejsce zawsze kojarzyło mu się z Dominiką.
Zapłacił woźnicy i zwinnie zeskoczył ze schodków dyliżansu. Postąpił parę kroków i poczuł, że po jego policzku spływa gorąca łza. Pluł sobie w brodę za te chwile słabości. Rozejrzał się dookoła nie ukrywając narastającego niepokoju; wieża katedry rzucała posępny cień na całe miejsce. Gdzieś w oddali było słychać głosy modlących się mnichów, a figury cmentarne skojarzyły się mu z upiorami, czyhającymi na jego znękaną duszę. Gdy już miał zamiar zawrócić zobaczył, że ścigana przez niego postać klęczy przed jednym z największych nagrobków. Klahr doskonale znał ten grób, gdyż jego pradziadek był pochowany nieopodal. „To grób żony browarnika Friebe” przypomniał sobie słowa ojca. Wiedział też, że ów nagrobek jest ozdobiony gwiazdą Dawida. W grobie, czy raczej krypcie spoczywała Elisa Friebie, która podobno była Żydówką; przy nagrobku zawsze usypany był niewielki stosik czerwonych róż, który powiększała dziewczynka o jasnych włosach. Tyle zapamiętał z wizyt na cmentarzu, które odbył w dzieciństwie.
Klahr przeszedł jeszcze kilka kroków i niechcący nadepnął na suchą gałązkę. Postać drgnęła i uciekła, znikając w ciemności. Karol zauważył, jak wślizguje się na zaplecze rzeźni „Stephan” , położonej nieopodal cmentarza. Zmarszczył lekko krzaczaste brwi i postanowił wrócić do domu.
*
Karol wszedł do swojego obszernego salonu, nalał czerwonego wina do kieliszka, usiadł na pięknej sofie i zapalił drogie cygaro. Mdłe światło lamp gazowych oświetlało pomieszczenie umeblowane w stylu Ludwika XIV. Gdzieś z daleka słychać było odgłosy chlupiącej wody, to Marta niszczyła swe delikatne ręce, piorąc jego ubrania, ze względu na to, że reszta służby została powołana do domu burmistrza. Klahr nienawidził tego człowieka z całego serca.
Dym z cygara przesłonił pokój, nadając mu szarawy odcień, a ćmy w świetle lamp zdawały się być ogromnymi potworami, czyhającymi na życie zbłąkanej duszy bogatego dziedzica. Gdy zegar na wieży wybił pierwszą, Jezuici w katedrze wzmocnili okrzyk swej modlitwy tak, że cichy pomruk głosów niósł się aż do rynku. Karol zachwycił się tą nocą, jej cudownym spokojem; jednocześnie zastanawiał się jaką tajemnicę może skrywać „Stephan” i poczciwy właściciel tej cieszącej się w Cladscum uznaniem rzeźni.
Mężczyzna dolał sobie wina do kieliszka. To świat wariuje. Nie ja. Pomyślał i spojrzał na ciemną ścianę, pokrytą drogą tapetą, przywiezioną z Indii, na której wisiał portret ojca Karola w ogromnych ramach.
-Ty nie miałeś tyle zmartwień.- Powiedział do obrazu. - Twoje zdrowie! Rzekł wyciągając kieliszek w stronę płótna i wypił jego zawartość, po chwili dolewając sobie trunku i zapalając kolejne drogie cygaro.
*
Gdy Bertha weszła rankiem do saloniku, zastała swego pana chrapiącego w najlepsze. Zastanawiała się dlaczego taki człowiek, jak Karol Klahr spał na kanapie w salonie. Na pięknym, piekielnie drogim dywanie widniała plama po alkoholu i szczątki szkła. Dziewczyna już miała zacząć sprzątać, gdy usłyszała ciche pukanie, dochodzące z holu. Pobiegła w tamtą stronę i otworzyła ciężkie, drewniane drzwi. Stał przed nią starszy jegomość w pelerynie podróżnej, gustownym cylindrze i walizką w ręku. Miał siwe włosy, mądry, lekko zadumany wyraz twarzy, okulary na nosie i miły uśmiech.
- Czym mogę służyć? – Spytała grzecznie kobieta, patrząc wyczekująco na nieznajomego.
- Doszły mnie słuchy, że mieszka tu Karol Klahr. – Powiedział życzliwym tonem, uśmiechając się do służki.
- Tak. Nie myli się pan. W czymś pomóc? – Dziewczyna wydawała się już mocno zniecierpliwiona tymi uprzejmościami. Czekało ją dużo pracy i nie miała czasu na zbędne ceregiele.
- Chciałbym omówić z nim kilka spraw. – Odparł staruszek, nadal uśmiechając się dobrodusznie. Marta przesunęła się nieco i powiedziała coś w stylu „zapraszam do środka”, po czym zaprowadziła przybysza do pokoju gościnnego, gdzie szybko nalała herbaty i zaraz po tym pobiegła do salonu, aby obudzić Karola. Obawiała się kolejnego napadu złości, ale na szczęście Klahr był zbyt zaspany, aby krzyczeć. W dodatku cierpiał na ból głowy, spowodowany zbyt dużą ilością alkoholu i dziwnymi
postaciami, biegającymi po rynku w środku nocy. Powoli zebrał się z kanapy, przeczesał ręką przydługie włosy i udał się w kierunku pokoju gościnnego. Gdy stanął w drzwiach ku swemu zdumieniu stwierdził, że przy stoliku siedzi nikt inny, jak profesor Johannes Derenter.
stary wykładowca gimnazjum męskiego, gdzie niegdyś uczył się Karol. Zawsze był bardzo przywiązany do swych najpilniejszych uczniów, w dodatku Johannes bardzo zaangażował się w konserwacje dziel sztuki na terenie Cladscum i udzielał listownie wielu cennych rad dla Karola.
Zdziwienie Klahra było tak wielkie, że na chwilę zapomniał o dobrych manierach.
- Witam cię, mój drogi! – krzyknął Derenter, wstając z fotela i podając rękę Karolowi, który nadal przyglądał mu się w osłupieniu.
*
Bertha ze zdziwieniem przysłuchiwała się rozmowie dwóch panów, nalewając herbatę z porcelanowego imbryczka. Nic nie rozumiała z paplaniny profesora. Mówił coś o kulcie Wilgefortis, kobiecie z brodą. O ofiarach, składanych z ludzi. Bertha przeraziła się tymi słowami i popatrzyła na Karola. Klahr siedział podpierając głowę ręką i z lekkim znużeniem przyglądał się Derenterowi. Dziewczyna spojrzała na niego niepewnie. Nie rozumiała jak mógł słuchać takich głupot. Ale w końcu od roku nie był w kościele, pomyślała z rezygnacją. Rozmowa wydawała się dość nużąca zarówno dla starszego człowieka, jak i dla młodego miłośnika sztuki.
Lecz wszystko zmieniło się, gdy Mateusz wspomniał imię Dominiki...
*
Klahr poczuł w gardle ogromną gulę, przypominającą piłeczkę golfową, która za nic w świecie nie chciała przesunąć się w dół. Nie mógł zrozumieć jak można wypowiadać imię tej cudownej kobiety w jego obecności. Zacisnął dłonie na obrusie, aż zbielały mu kostki. Siłą powstrzymywał się od płaczu, wpatrując się we własne stopy.
- Dominika nie żyje... – wychrypiał, a kula jakby trochę zelżała. Przygniotła go okropna prawda tych słów. Jego urocza małżonka spoczywała na tym samym cmentarzu, na którym był zeszłej nocy. Nienawidził tego miejsca. Spojrzał na Johannesa, a kilka kosmyków jego dosyć przydługich włosów opadło mu na twarz. Profesor wydawał się naprawdę zasmucony.
- Przykro mi... Wiem, że słowa nic nie znaczą...
Karol był tego świadomy.
Skąd u licha on się tutaj wziął? Jak śmie wymawiać jej imię?! Nikt nie może tego robić! Nikt! Wybuchnął gwałtownym szlochem, ściskając i tak już dostatecznie zmaltretowany obrus. Derenter wiedział co zrobić. Cicho wstał od stołu i z zatroskanym wyrazem twarzy wyszedł z pokoju gościnnego, zostawiając młodego dziedzica fortuny w czterech ścianach, okrytych gustownymi tapetami.
*
Dominika, drobna istotka o kruczoczarnych włosach, dużych, niebieskich oczach i wiśniowych ustach, siedziała na bujanym fotelu przed kominkiem, opierając rękę na swym wydatnym brzuchu. Nie wyglądała zbyt dobrze; była blada i miała dosyć wyraźne sińce pod oczami. Zakaszlała w chusteczkę i z niepokojem spojrzała na plamy krwi, które zaraz po tym pojawiły się na kawałku materiału. Położyła dłoń na rozpalonym czole i wymusiła uśmiech, słysząc kroki w holu. Do pokoju wszedł Karol Klar, trzydziestopięcioletni młodzieniec o czarnych, wiecznie przydługich włosach, który ze zrezygnowaniem rzucił płaszcz na czerwoną sofę.
- Dlaczego wszystko musi być takie ciężkie? – Zapytał podchodząc do swej uroczej żony i całując ją w policzek.
- Masz gorączkę! – Wykrzyknął ze zdumieniem, przyglądając jej się z niepokojem.
- Wydaje ci się... – Odparła uśmiechając się lekko, gdy mężczyzna usiadł u jej stóp i oparł głowę na jej kolanach, niczym mały chłopiec, a po jej policzku spłynęła łza.
Dominika zanuciła cichutko piosenkę, gładząc zmęczonego Klahra po włosach.
*
Karol obudził się tak gwałtownie, jak gdyby ktoś krzyknął mu w ucho. Wygramolił się z łóżka i podszedł do okna. Czynił tak każdej nocy, od kiedy ujrzał zakapturzoną postać, spacerującą nocą po rynku i już miał odejść od zimnej szyby, gdy jego uwagę przykuł ruch w okolicach Hell wigste Brauerai. Nie musiał czekać. Od razu zbiegł po schodach, po drodze ubierając płaszcz. Cicho przeszedł obok pokoju profesora, wsłuchując się w lekkie chrapanie. Pchnął ciężkie drzwi i wypadł na chłodne, nocne powietrze, czekając chwilkę w cieniu bramy, zwieńczonej figurą niedźwiedzia i w końcu ujrzał to, czego chciał. Przez brukowany rynek biegł człowiek w czarnym płaszczu i kapturze na głowie. Klahr dał mu trochę czasu, aby zobaczyć w którą stronę biegnie i puścił się pędem w tamtym kierunku. Tak, jak podejrzewał postać zmierzała do katedry.
- I tu cię mam... - Mruknął do siebie. Usłyszał skrzypnięcie bramy kościoła i spojrzał na gargulce, które przyglądały mu się posępnie, szczerząc swe zębiska. Uśmiechnął się lekko myśląc zachowujesz się jak idiota i wszedł do katedry.
Poczuł się tak, jakby znalazł w innym świecie; mdłe promienie księżyca oświetlały główną nawę i ołtarz, barokowe rzeźby rzucały ciemne cienie, sprawiając, że wnętrze wyglądało jak grobowiec, a nie dom boży. Cherubiny na konfesjonałach przypominały małe diabliki, a dostojne anioły górowały nad nim, niczym demony z podciętymi skrzydłami, załamujące ręce w lamencie do swego pana. Kimkolwiek był: Bogiem, czy szatanem. Ogromne figury świętych wyciągały w jego stronę swe szponiaste ręce. Obudziły się w nim bolesne wspomnienia…
Usłyszał glos Dominiki, śpiewającej którąś z kościelnych pieśni. Zobaczył siebie i tysiące innych ludzi, czytających modlitewniki.
Złapał się za głowę z wyrazem bólu na twarzy. Nie chcę tego widzieć… Ona nie żyje. Przestań o tym myśleć! Kompletnie nie wiedząc co robi przeszedł boczną nawą w kierunku ołtarza, zataczając się, jak człowiek odurzony alkoholem. Widok, który zobaczył wstrząsnął nim do głębi.
Postać klęczała u stóp ołtarza, owinięta czarnym płaszczem, który rozesłał się wokół niej na ziemi, a jej zgarbioną sylwetką wstrząsały łkania. Karol szybkim krokiem podszedł do osoby i niczym lunatyk ukląkł przy niej. Teraz wiedział, że niewątpliwie jest to dziewczyna. Nie miała topornej, męskiej sylwetki, wręcz przeciwnie. Była drobna i ledwie zauważalna pod szatą. Spod płaszcza wyłoniła się delikatna ręka. Była poorana bliznami, a krew ściekała ze świeżych ran. Kaptur, niczym stara zasłona odsłonił jasne włosy, delikatnie opadające na plecy i okalające buzię.
O mój Boże
Sama twarz była tak samo delikatna jak sylwetka; prawie biała, z kilkoma sińcami i rozcięciami. Na uwydatnionych kościach policzkowych pozostały mokre ślady słonych łez; jednak najpiękniejsze były oczy… Kryła się w nich melancholia, dzikość, smutek. Wszystkie uczucia mieszały się, patrząc na świat tymi pięknymi, zielonymi oknami duszy oryginalnej urody istoty.
Ona jest… Cudowna. Karol zaniemówił z wrażenia widząc oblicze nieznajomej. Nigdy w życiu nie widział równie pięknej kobiety. Na jej wargach pląsał się jakiś nieokreślony uśmiech, który wydawał się na zmianę szatańskim i niewinnym, pogrążonym w smutku. Mimo, iż była zapłakana wyglądała dumnie. Zadrżała gwałtownie i szybko wstała z podłogi, zrywając się do biegu i pędząc w kierunku wrót katedry. Płaszcz ciągnął się za nią, niczym czarny tren śmierci.
- Zaczekaj! Zatrzymaj się! – Krzyknął Karol, podrywając się z posadzki, ale krzyczał już tylko do ciszy i zapachu kadzidła w powietrzu.
*
Następnego dnia Derenter postanowił odwiedzić starych znajomych z Cladscum i przy okazji porozmawiać z Karolem na świeżym powietrzu. Pomyślał, że być może wtedy młody artysta będzie w lepszym humorze.
Gdy profesor zszedł rano na śniadanie zastał Klahra siedzącego przy długim, jadalnym stole, wpatrującego się tępo w talerz z wędliną. Miał wyraźne sińce pod oczami i niecierpliwie kręcił młynka kciukami.
Około godziny dwunastej obaj panowie wyszli z kamienicy pod niedźwiedziem i Derenter machnął ręką na najbliższy dyliżans. Jechali w milczeniu przez Frankensteiner Strasie i Wartha Strasse aż w końcu Johannes uśmiechnął się lekko, widząc przed sobą okazały pałacyk przy Schlossweg Strasse z gustownymi meblami ogrodowymi na zewnątrz i rumianymi jabłkami spadającymi z dorodnych jabłoni na kamienistą dróżkę, prowadzącą do głównych drzwi. Wysiadł z powozu, zostawił Klahra na ławce przy alei i zastukał kołatką.
Początkowo odpowiedziała mu cisza, ale po chwili usłyszał leciutkie kroki w holu i drzwi otworzyło osiemnastoletnie dziewczę z czerwoną wstążką w czarnych włosach.
Miała różowe policzki i cudowne, duże, roześmiane oczy. Profesor pomyślał, że dobrze zrobił, zostawiając Karola na ławce; dziewczyna za bardzo przypominała Dominikę. Wyciągnęła rękę zapraszającym gestem, uprzejmie mówiąc „dzień dobry”. Staruszek obejrzał się za siebie, patrząc na młodego chłopaka siedzącego pod drzewem, zabójczo podobnego do panny, która otworzyła mu drzwi i przekroczył próg, rozglądając się dookoła. Nie zauważył, że uśmiech zniknął z ust dziewczyny, która z niepokojem spojrzała na swojego brata, a potem na Karola siedzącego pod drzewem.
Cladscum.doc [fragment]
1
Ostatnio zmieniony sob 05 wrz 2009, 16:33 przez ciemnozielona, łącznie zmieniany 1 raz.