Były sobie marzenia

1
Oto fragment powieści, którą zacząłem lata temu. Ten rozdział jest bodajże starszy niż te forum i nie wiem, czy będzie on do końca pasował do całości mojego (pseudo)dzieła. Miłego czytania...

Były sobie marzenia


Słońce budziło się po kolejnej nocy nad Iliedą. Leniwie wspinało się coraz wyżej by swoimi promieniami oświetlić jak największą przestrzeń lasu. Jeden ze strumieni światła przedostał się przez dziurę w słomianym dachu szałasu i padł na twarz Tai-ko. Obudzony przewrócił się na bok, odwracając się tyłem do słońca. Już od bardzo dawna tak dobrze mu się nie leżało jak dziś. Nie miał ochoty wstawać i rozpoczynać kolejnego ciężkiego dnia w puszczy. Nie chciał znowu uganiać się po całym lesie za zwierzyną, łatać dziur w dachu, rąbać drewna i na wszystkie inne rzeczy, które do tej pory wypełniały jego życie.
- Nie, nie dzisiaj. Dzisiaj Mistrz nareszcie…
Zerwał się na równe nogi. Ostatnia myśl przypomniała mu, dlaczego ten dzień jest dla niego wyjątkowy. Mistrz! Przetarł oczy i rozejrzał się po coraz jaśniejszym i niezbyt przestronnym wnętrzu szałasu. Na drewnianych ścianach wisiało mnóstwo półek, uginających się pod ciężarem garnków, mis i innych naczyń wypełnionych przeróżnymi miksturami. Wszystko było tak poupychane i porozmieszczane by do absolutnego minimum ograniczyć wolne miejsce. Prowizoryczne posłanie Mistrza było puste.
- Cholera! Zaspałem…- powiedział sam do siebie, kiedy wszystkie zmysły zaczęły już pracować na w miarę normalnym poziomie. Zrobił krok w kierunku dużego pniaka, pełniącego rolę stolika, na którym swoje miejsce miała misa z wodą, gdy potknął się o własnoręcznie wypleciony koszyk, z łoskotem padając na posadzkę.
- Nie ma co, fajnie się zaczyna…- pomyślał leżąc na ziemi w duchu przeklinając kosz, przez który omal co nie stracił życia. Szybko wstał, przemył twarz i zaczął się ubierać. Narzucił to, co zwykle, czyli własnoręcznie uszyte spodnie i bluzę z bliżej nieokreślonego materiału i nie do końca określonej barwy, niegdyś białej a obecnie przypominającej kolor runa leśnego. Nałożył jeszcze szmaciane buty, pogładził swoje średniej długości ciemnobrązowe włosy i wyszedł z chatki popychając drzwi zrobione z kory jakiegoś przeraźliwie starego drzewa.
Na zewnątrz mimo wczesnej pory było ciepło a w dodatku wiał przyjemny, letni wiaterek. Tai-ko wziął głęboki wdech rozkoszując się świeżym i niczym niezmąconym zapachem lasu. Rozejrzał się dookoła pustelni, ogrodzonej od puszczy prowizorycznym ostrokołem, wypatrując charakterystycznej sylwetki Mistrza. Nie dostrzegł go jednak ani przy nieco mniejszym od szałasu składziku ani przy kilku małych stosach drewna. Rzucił okiem jeszcze na skraj lasu gdzie znajdował się niedbale wykonany wychodek, ale przez niedomknięte drzwiczki dojrzał, że nikogo w środku nie ma. Udał się więc za szałas gdzie u podnóża niewielkiego pagórka swoje miejsce miał ogród, prawdziwe oczko w głowie Mistrza i jedno ze źródeł pożywienia jakie mieli. Tam zauważył odwróconego plecami niziutkiego, łysego człowieczka, dumającego nad grządką kapusty.
- Dzień dobry Mistrzu – zwrócił się do swojego mentora stając tuż za nim – Wybacz, że zaspałem i nie mogłem…
- Nie szkodzi Tai-ko – przerwał mu staruszek nadal wpatrując się w kapustę jakby była ona niecodziennie spotykanym zjawiskiem, – Jeśli od czasu do czasu sam zrobię poranny obchód pustelni i wyczyszczę wychodek to nic się nie stanie. – W jego głosie nie wyczuwało się ani odrobinki gniewu czy jakichkolwiek innych złych uczuć, które zazwyczaj okazuje nauczyciel, gdy jego uczeń nie zrobi czegoś jak należy, mimo że tłumaczy mu się to tysiące razy.
- Cieszę się, że Mistrz się nie gniewa. Długo nie mogłem zasnąć…
-Wiem. Słyszałem jak wychodziłeś w nocy na spacer. Wątpię żeby ktokolwiek zasnął od razu wiedząc, że czeka go być może najważniejszy dzień w życiu – odwrócił się. Miał długą, rzadką, siwą brodę sięgającą do pasa i oczy emanujące olbrzymią dobrocią. Spojrzenie Mistrza było tak ciepłe, że Tai-ko całkowicie zapomniał o niemiłym przebudzeniu.
- Mistrzu, czy teraz…
- Mój drogi…- młodzieniec był już przyzwyczajony do tego, że Mistrz dość często przerywa mu w pół słowa, odgadując jego myśli – Przed śniadaniem? – Po czym ruszył w stronę składziku. Zawiedziony Tai-ko podążył za nim a kiedy się zrównali zwrócił się do niego:
- Mistrzu! Zaraz coś ci ugotuje, tylko…
- Ja już jadłem! Chodzi mi o ciebie. Na pusty żołądek nie powinno się słuchać tego, co mam ci do powiedzenia – a ponieważ byli już na miejscu, po ostatnich słowach pchnął składzikowe drzwi, które upadły roztrzaskując się o ziemię.
- Orva! – zaklął po elficku Mistrz – To było do przewidzenia, że długo nie wytrzymają. Będziemy musieli zrobić nowe. – Wszedł do środka mamrocząc pod nosem coś o złośliwości rzeczy martwych. Po chwili wrócił trzymając w rękach drewnianą misę – Tym razem wyjątkowo to ja zrobiłem ci śniadanie – podał swojemu uczniowi misę – Zupa z bakłażana i gyżu. Trochę wystygła, ale to nic. Smacznego!
Tai-ko niepewnym wzrokiem popatrzył na zawartość naczynia. Miał już spore doświadczenie z różnymi kulinarnymi wynalazkami Mistrza, z czego większość z nich kategorycznie nie miała prawa nazywać się jedzeniem, dlatego wolał już zjeść upolowaną przez siebie zwierzynę niż te pseudopotrawy z ogródka, powodujące najczęściej dłuższy pobyt w wychodku. Najgorsze jednak było to, że staruszek uważał się za kucharza doskonałego, co było bardzo dalekie od prawdy. Tai-ko stał więc z naczyniem w ręku i co chwila zerkał to na Mistrza to na zupopodobną ciecz.
- Czy Mistrz to wcześniej próbował?
- Oczywiście! To jest po prostu pyszne!
Tej odpowiedzi młodzieniec obawiał się najbardziej. Nie chcąc jednak denerwować Mistrza zaczął pić. Szybko doszedł do wniosku, że smak z pewnością bardziej pasowałby do błota niż do zupy. W końcu, z najwyższym trudem przełknął ostatni łyk, wykrzywił twarz w okropnym grymasie i cisnął miskę jak najdalej od swoich ust. Powstrzymał jeszcze odruch wymiotny, nieodłączny przy każdej potrawie sporządzonej przez Mistrza i odetchnął z ulgą. Staruszek cały czas przyglądał mu się z uśmiechem na twarzy.
- No to jesteśmy po śniadanku.
- Czy teraz…
- Jeszcze nie! – ton głosu Mistrza wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie przyjmie on żadnych sprzeciwów – Najpierw udasz się nad jeziorko i nazrywasz mi trochę mięty. Musze sobie zrobić napar, bo doskonale wiesz, że gardło nie służy mi tak jak kiedyś. – po ostatnich słowach wymownie kaszlnął i podrapał się po krtani.
Chcąc nie chcąc Tai-ko wrócił do szałasu, wziął swój bogato zdobiony sztylet, będący jedyną pamiątką po rodzicach oraz łuk i kołczan strzał (tak na wszelki wypadek), które narzucił sobie na plecy. Szedł już do lasu, gdy Mistrz usiadł na trawie przygotowując się do medytacji. Przystanął.
- Mistrzu, czy jak wrócę i zrobię tobie napar to…
- Powiem wszystko, co ci obiecałem – dokończył za niego staruszek, po czym zamknął oczy i zaczął mamrotać coś niezrozumiałego, ucinając tym samym rozmowę.
Kiedy Tai-ko upewnił się, że Mistrz duchem jest już w innym miejscu, poszedł wydeptaną ścieżką prowadzącą do jeziorka. Otworzył własnoręcznie skleconą bramkę w ostrokole otaczającym pustelnię i ruszył coraz głębiej w las. Nie lubił medytacji gdyż nie potrafił jej zrozumieć mimo wielu godzin spędzonych na żmudnych naukach Mistrza, który bezskutecznie próbował nauczyć go, tej niezbyt przecież łatwej sztuki. Po kilku chwilach wkroczył na polanę, na której lśniła się krystalicznie czysta tafla jeziorka. Ten widok zawsze go uspokajał, jednocześnie przywołując strzępy wspomnień z dzieciństwa. Zamknął oczy.
Jedyne, co pamiętał naprawdę dobrze to śpiew młodej kobiety. Słyszał go w głowie każdej nocy, za każdym razem, gdy zamykał oczy, także teraz. Nie wiedział, kto to śpiewa, ale miał nadzieję, że to jego matka. Słyszał ciepły głos i melodie, wolną i smutną melodię. Wszystko to nieustannie powracało nękając go w snach. Zawsze takich samych, w których czuje, że biegnie, że musi biec, bo inaczej stanie się coś złego. I zawsze, kiedy wydaje mu się, że dobiega do celu wszystko cichnie a on sam budzi się zlany potem znów nie otrzymawszy odpowiedzi na pytania, które nurtują go przez całe życie.
Otworzył oczy. Stał nad brzegiem jeziorka spoglądając w swe odbicie. Wpatrywała się w niego twarz osiemnastolatka o piwnych oczach i nieco ciemniejszej cerze niż ta, którą posiadał Mistrz. Zapomniał o poleceniu, jakie dał mu mentor, usiadł, a łuk położył obok. Uwielbiał przebywać w tym miejscu. Mistrz rzadko tu przychodził gdyż panicznie bał się większej ilości wody. Często, więc był tu sam i przez nikogo nie niepokojony uciekał w świat marzeń, również w nocy, gdy nie mógł zasnąć, siadał tu, co nie zawsze było bezpieczne ze względu na dzikie zwierzęta, i rozmyślał. A miał o czym. Przede wszystkim o swoich rodzicach, których nie dane mu było poznać. Odkąd pamiętał opiekował się nim Mistrz, który za wszelką cenę unikał rozmów na temat pochodzenia Tai-ko. Tak, więc żył on nie znając swojego pochodzenia ani okoliczności w jakich trafił pod opiekę Mistrza.
Kiedyś nie wytrzymał i zagroził staruszkowi, że jeśli ten nie wyjawi mu tego wszystkiego to odejdzie i sam zacznie na własną rękę szukać odpowiedzi. Tylko ten jeden raz pokłócił się z nim, tylko ten jeden raz widział go naprawdę wściekłego. Wolałby wymazać to wspomnienie, ale im bardziej próbował zapomnieć tym bardziej wydawało mu się ono wyraźniejsze. Wszystko, co się wtedy wydarzyło diametralnie zmieniło życie ich obojga. Skończyło się tym, że musieli opuścić wioskę i zamieszkać w lesie. Sami zbudowali szałas, sami urządzili ogród, (czego Tai-ko czasami żałował), wszystko zaczęli od nowa. Była jednak jedna rzecz, która spowodowała, że nie opuścił wtedy Mistrza. Po wszystkim powiedział mu, bowiem, że wyjawi wszystkie informacje, co do jego przeszłości i pochodzenia.
- Ale dopiero jak skończysz 18 lat – powiedział mu tego pamiętnego wieczoru – Myślę, że będziesz już na tyle dojrzały by zrozumieć to co najważniejsze. Będziesz jednak przykładał się do wszystkich moich nauk bardziej niż do tej pory. Gdy poznasz prawdę sam stwierdzisz, co robić dalej. Ja uszanuję każdą twoją decyzję. Masz tu ten sztylet. Należał do twoich rodziców a teraz jest twój. Na razie tyle. Nie wracajmy już do tego. Przynajmniej do twoich urodzin…Po prostu czekaj.
I czekał. Cztery lata minęły dość szybko. Przez ten czas zmężniał, przywykł do nowych, trudniejszych warunków życia i do nowego miejsca oddalonego o wiele mil od ludzkich siedzib. Sumiennie wykonywał wszystkie polecenia Mistrza, w każde ćwiczenie wkładał całą swoją energię, szybko przyswajał coraz to nowe umiejętności, których był uczony (z wyjątkiem medytacji). Mimo że nie zawsze było łatwo, nie poddawał się. Codziennie rano budził się z myślą, że każdy dzień przybliża go do poznania prawdy. Mistrz nigdy nie powiedział mu, że jego rodzice nie żyją, więc nadzieja na to, że ich kiedyś spotka, dodawała mu sił. Starał się nie prowokować Mistrza i unikał niewygodnego tematu. Zamiast bezskutecznie próbować wyciągnąć od niego jakieś informacje wolał w wolnych chwilach siadać nad jeziorem i marzyć. Wyobrażał sobie swoich rodziców, swój dom… wszystko to, co pragnął mieć.
Tysiące razy siadał w tym samym miejscu i tysiące razy to samo marzenie podtrzymywało go na duchu. Widział w nim mamę i tatę jako królewską parę, władców jakiegoś potężnego państwa, niekoniecznie na Iliedzie, być może nawet na Kontynencie. Widział olbrzymi pałac, w którym złoto i diamenty wypełniały niemal każdy zakamarek, w którym bogactwo i wygody były wręcz nieprzyzwoite. Widział siebie jako następcę tronu. Widział swego ojca, który mówi mu, że oddano go pod opiekę największemu mędrcowi na świecie by ten go wyszkolił i przyszykował do objęcia władzy. Widział króla dumnego, że jego syn pomyślnie przeszedł szkolenie. Widział siebie szczęśliwego. A dziś to wszystko wydawało mu się jeszcze wyraźniejsze niż dotychczas. Niemal mógł tego dotknąć.
Głośny szelest za plecami sprowadził go na ziemię. Wyrwany z własnego świata marzeń odwrócił się, instynktownie chwytając za łuk i napinając na cięciwę jedną ze strzał. Wycelował w domniemane źródło hałasu lecz gdy tylko spostrzegł co nim było, ręka niebezpiecznie mu zadrżała. Nie celował bowiem w żadne dzikie zwierzę, które spodziewał się tu zastać. Celował w człowieka. Obcego człowieka. Na ścieżce, którą zaledwie kilka chwil wcześniej młodzieniec wkroczył na polanę, zataczał się nieznajomy mężczyzna. Był zarośnięty, brudny a znajdujące się na nim ubranie wkroczyło już w stan rozkładu. Starał się biec, lecz ledwie powłóczył nogami, nieustannie jednak brnął do przodu z opuszczoną głową, nie będąc w stanie jej podnieść. Odległość między nim a Tai-ko malała powoli, gdyż każdy krok odbierał przybyszowi i tak już nikłe zapasy sił. W końcu nieznajomy zatrzymał się na trzy kroki przed wycelowaną w jego korpus strzałą i podniósł wzrok. Młodzieńca przeszedł dreszcz. Patrzyli na siebie przez krótką chwilę, przez parę krótkich sekund, jednak osiemnastolatkowi wydawało się, że trwała ona kilka godzin. Przybysz ujrzawszy twarz chłopaka stojącego tuż przed nim, zdołał jedynie westchnąć, nim padł na twarz z wyczerpania, tuż u jego stóp. Zdezorientowany Tai-ko odrzucił łuk na bok. Kimkolwiek był ów wyczerpany człowiek, jakakolwiek była jego historia należało mu przecież pomóc. Na wpół przestraszony, na wpół zaintrygowany chwycił biedaka, przewracając go na plecy. Jednak oczy nieznanego mu człowieka były już gdzie indziej, zapatrzone gdzieś w dal, widzące obrazy odległe, umiejscowione w tajemniczej przeszłości konającego a niewidzące teraźniejszości. Niemal całkowicie zmatowiałe źrenice spoglądały w nieokreśloną przestrzeń, widząc to, czego nikt inny nie mógł dostrzec.
Tai-ko przeraził stan przybysza. Tak poobijanego, wyczerpanego i zniszczonego człowieka nie widział nigdy. Panika wkradła się w jego młode serce, nie miał pojęcia jak mu pomóc, jak uratować. Chciał już pobiec po Mistrza, gdy nieznajomy skupił w sobie swe ostatnie już pokłady życia i swym ostatnim, wręcz nadludzkim wysiłkiem chwycił go za przegub. Chłopaka zaskoczyła siła, z jaką ten żelazny uchwyt zacisnął się na jego ręce, lecz nie trwało to długo, zaledwie dwa mrugnięcia okiem. Palce stopniowo rozszerzały się, uchwyt zelżał, aż w końcu dłoń, z której ulatywało życie, bezwiednie opadła na trawę. Tai-ko, w którym przeplatające się strach i zdumienie ustępowały miejsca litości, nachylił się nad twarzą umierającego, nad jego ustami, gdzie jeszcze tliły się ostatnie iskry gasnącego życia. Wraz z ostatnim tchnieniem, poczutym na policzku, do jego uszu dotarł ostatni, niemal niedosłyszalny szept.
- Oddałem…widziałem…powiedz…Ner…o…
Chłopak usiadł bezsilnie nad świeżym trupem. Co czuł? Z pewnością on sam nie był w stanie tego wyrazić, określić tego, jak wielkie wrażanie to na nim zrobiło. Po raz pierwszy był tak blisko śmierci, po raz pierwszy ktoś skonał przy nim, wydał ostatnie tchnienie, będąc chwilę temu jeszcze człowiekiem, a teraz jedynie martwym ciałem. Śmierć nie była mu co prawda obca, bowiem jeszcze mieszkając w wiosce dość często uczestniczył w pogrzebach swych sąsiadów, przerażała go jednak bliskość, z którą tak nagle pojawiła się w tym miejscu. Czując zimny pot na skroni spróbował uspokoić się, zamykając oczy i starając się wyciszyć umysł i myśli, tak jak uczył go Mistrz. Bezskutecznie. Dręczony ciekawością otworzył oczy i uważnie przyjrzał się ciału. Zdawało się, że nawet po śmierci ten człowiek cierpi. Twarz poorana licznymi bliznami i ranami jakby prosiła o upragniony spokój, o upragniony wypoczynek, którego nie zaznała za życia. Tai-ko jednym ruchem ręki zamknął zmarłemu powieki, zasłaniając tym samym pozbawione barwy i zdolności widzenia źrenice. Teraz dopiero dostrzegł, że zniszczona koszula była doszczętnie przesiąknięta krwią, mniej lub bardziej zaschniętą. Kim był ten człowiek? Co go tu sprowadziło? Jak długo musiał błądzić po lasach i dzikich puszczach Azylei, że doprowadził się aż do takiego stanu? Dlaczego był sam? Skąd na jego ciele tyle krwi? I czy to tylko jego krew? W ciągu kilku sekund w głowie Tai-ko zrodziły się dziesiątki pytań, odpowiedzi – żadnej. Odkąd zamieszkał z Mistrzem w lesie tylko dwukrotnie zdarzyło się by ktoś nieopatrznie zakłócił ich spokój. Raz była to para wyklętych kochanków, których połączyła zakazana miłość, i prze którą musieli uciekać ze swych domów by szukać swego miejsca gdzieś w wielkim świecie. Czy odnaleźli je, tego nie wiedział. Po trzech dniach ruszyli dalej i słuch po nich zaginął. Za drugim razem był to Paarski myśliwy, który w pogoni za zwierzyną zapuścił się za daleko. Również on długo nie zabawił u nich, i również jego dalsze losy pozostały im nieznane. No i teraz ten człowiek, który skonał na jego oczach.
- Ciekawe czy Mistrz…
Przebłysk. Przecież nieznajomy przyszedł ścieżką prowadzącą bezpośrednio do pustelni. Musiał więc spotkać Mistrza. Dlaczego więc staruszek nie zatrzymał go lub nie pognał za nim? W tej układance zaczynało brakować coraz więcej elementów. Targany złymi przeczuciami chwycił łuk, przewiesił go przez ramię, po czym szybko ruszył ścieżką do pustelni. Już po kilku krokach zaczął biec. Napięcie rosło z każdym oddechem, z każdym krokiem, z każdym miniętym drzewem. Wielokrotnie przemierzał te ścieżkę, którą zawsze zmierzał do szałasu, do Mistrza. Lecz w tej chwili prowadziła do czegoś innego. Do prawdy. W głębi serca, nadzieja szeptała mu, że każdy kolejny krok przybliża go do spełnienia marzeń…kiedyś tak odległych, a teraz coraz bardziej realnych.
Nagle zatrzymał się i chwilę stał jak wryty nie ufając własnym zmysłom. Z okoli szałasu dochodziły przeróżne, mieszając się ze sobą krzyki. Powolutku i nad wyraz ostrożnie ruszył naprzód. Im bardziej zbliżał się do celu tym wyraźniej słyszał różne pokrzykiwania i przekleństwa. Pełen złych obaw oraz coraz bardziej rosnącego niepokoju, zszedł ze ścieżki i schowany za krzakami zaczął skradać się na skraj lasu. Dotarłszy do ostatniego krzaka ostrożnie rozchylił gałęzie by zobaczyć co się dzieje przed szałasem i co jest przyczyną tych hałasów. Momentalnie serce podskoczyło mu do gardła a on sam o mało co nie krzyknął. Scena rozgrywająca się na jego oczach istotnie do najprzyjemniejszych nie należała.
Wszędzie kręcili się uzbrojeni po zęby żołnierze. Co chwila ktoś wchodził do składziku by zaraz wyjść, wynosząc przy okazji wszystko co się da. Niewielka grupka krzątała się przy drewnie przeznaczonym na opał jednocześnie rozwalając starannie ułożone przez Tai-ko stosy. Jednak jego wzrok spoczął na Mistrzu. Klęczał on kilkanaście metrów od kryjówki osiemnastolatka, niemal w tym samym miejscu, w którym zostawił go, gdy ten medytował, przytrzymywany za ramiona przez dwóch rosłych osobników, którzy musieli przyklęknąć bo Mistrz istotnie wzrostem nie grzeszył. Wokół nich leżały trzy ciała pechowych żołnierzy, którzy przed śmiercią popełnili fatalny błąd jakim bez wątpienia było zlekceważenie wzrostu staruszka. Jednak nawet mentor Tai-ko musiał ulec znacznie przeważającym siłą wroga. Prawie całą swą żółtawą szatę miał splamioną krwią i dziwną, czarną cieczą. Naprzeciwko Mistrza, a lewym profilem do osiemnastolatka, stał dumnie wyprostowany wojownik w pancerzu o zielonkawym odcieniu. Tai-ko dokładnie przypatrzył się napastnikom i ich nienaturalnie bladej, wręcz białej skórze. Przeszedł go dreszcz, gdy w końcu uświadomił sobie kim są owi przybysze. Moony!
Słyszał wiele opowieści o tej niezwykle paskudnej rasie a większość z nich pochodziła jeszcze z czasów kiedy mieszkał w wiosce. Przeraźliwie nienaturalna blada cera, czarne usta i paznokcie oraz, według pogłosek, czarna krew.
- Co oni tu robią? Ich obecność nie wróży niczego dobrego... – dalszy napływ myśli Tai-ko przerwał pełen nienawiści głos moona w zielonkawym pancerzu, którego słyszał dość dokładnie:
- Muszę przyznać ludziu, że twoje pięści to śmiercionośna broń.
- Dla prawdziwego wojownika wszystko jest niebezpieczną bronią, którą można pokonać wrogów – staruszek pozostawał niewzruszony jakby to wszystko go nie interesowało.
Moon uderzył go w twarz po czym splunął z obrzydzeniem. Wściekły Tai-ko zacisnął dłoń na rękojeści sztyletu, gotów w każdej chwili wyskoczyć ze swojej kryjówki by zrobić z niego użytek. Twarz Mistrza wciąż wyrażała tą samą obojętność mimo zaczerwienienia na prawym policzku.
- Nie pochlebiaj sobie ludziu! Nie masz prawa mówić do mnie w taki sposób!
Znów wymierzył silny cios Mistrzowi, tym razem w drugi policzek. Starcowi znów nie drgnął żaden mięsień na twarzy a jedynie z oczu, dało się wyczytać tłumiony gniew. Moon zaczął natomiast wrzeszczeć na swoich podwładnych, ponaglając ich mniej lub bardziej wyszukiwanymi wyzwiskami rzucanymi zarówno w swoim plugawym języku jak i we Wspólnej Mowie. Żołnierze bez szemrania wykonywali jego rozkazy a wynikało to nie z szacunku do dowódcy lecz ze zwykłego strachu. Zielona Zbroja, jak w myślach nazwał go Tai-ko, był nie tylko kimś bardzo ważnym ale i wyjątkowo okrutnym, skoro nawet członkowie jego własnej rasy czuli przed nim lęk.
- Dobra ludziu – ponownie zwrócił się do Mistrza, tym razem z nieukrywaną pogardą – A teraz odpowiesz na parę pytań.
- Skąd ta pewność, że będę znał odpowiedzi?
Kolejne uderzenie było znacznie silniejsze od tych wcześniejszych.
- Nie pyskuj! – już zamachnął się by oddać następny cios gdy podszedł do niego jeden z żołnierzy.
- W środku być dwa posłanie! – krótko zakomunikował swojemu przełożonemu wskazując na szałas. Zielona Zbroja popatrzył gniewnie na staruszka, energicznym ruchem dobył miecza i ostrzem dotknął szyi Mistrza. Złota rękojeść i lśniąca klinga na pewno były dziełem elfickich rąk. Wątpliwe było jednak by twórca lub poprzedni posiadacz tej wspaniałej broni dobrowolnie oddał ją obecnemu właścicielowi.
- Czyje jest drugie posłanie? – syknął dowódca.
- Należało do mojej żony. – skłamał Mistrz.
- Gdzie ona jest?
- Zmarła parę tygodni temu. Musieliście widzieć w lesie jej grób…
- Wydawać mi się, że aby ono kłamywać. – wtrącił się żołnierz. Zielona Zbroja bez ostrzeżenie wymierzył mu potężny lewy sierpowy, łamiąc podwładnemu nos.
- Myślisz, że nie wiem trolli pomiocie!? Pytałem cię o zdanie Utub? A ty! – tu znów zwrócił się do staruszka – Kłamiesz! Wyczuwam wielkie kłamstwa! Coś ukrywasz! Lub kogoś… - Mistrz drgnął – Ach tak! Był u ciebie nasz zbieg! To jego kryjesz! Ale ja go znajdę a wtedy wypruję z was flaki i zrobię sobie z nich naszyjnik! Taki sam jaki on nam wykradł!
- Zapewne on nigdy nie był twój ale dobrze - ton słów Mistrza był zabójczo spokojny i stanowczy -Oddam go wam jeśli natychmiast stąd odejdziecie.
Zapadła niezręczna cisza. Żołnierze przerwali wykonywanie rozkazów, Utub przestał jęczeć z bólu a Zielona Zbroja popatrzył na starca jak na wariata. Całkowicie zdezorientowanemu Tai-ko nasunęło się tylko jedno, aczkolwiek niezwykle dosadne pytanie:
- Co?
Cofnął się pamięcią o kilka chwil, kiedy to po raz pierwszy zobaczył bezimiennego przybysza. Przed oczyma ujrzał umierającego człowieka, który niejedno widział i niejedno przeżył. I te oczy! Nie mylił się, przybysz musiał natknąć się na Mistrza i tak też się stało. Zdążył zostawić jakiś naszyjnik i ruszył dalej, ostatnią już ścieżką kończącą jego życie. Teraz Tai-ko pojął – przybysz uciekał przed ta zgrają moonów, którzy musieli bardzo długo go tropić.
- Więc to był złodziej, który uciekał przed tymi kreaturami?! Wspaniale… – te przepełnione rozczarowaniem myśli osiemnastolatka zagłuszył Zielona Zbroja, który jako pierwszy ze zgromadzonych przed szałasem przerwał irytującą milczenie.
- A co? Czyżby było coś innego co chcesz przede mną ukryć? Coś cenniejszego od złotego naszyjnika, którego znaczenia najwyraźniej nie pojmujesz? Mów gdzie naszyjnik i ten parszywy uciekinier? Othaznyrg gu!
- Nie rozumiem twojego języka ale wierzę, że ci na nim bardzo zależy. – Mistrz starał się wymusić uśmiech ale nie za bardzo mu to wychodziło. Mimo iż na obliczu staruszka panował spokój, Tai-ko zalała fala niepewności, ponieważ doskonale zdawał sobie sprawę, że jest on udawany, i że w tej bitwie charakterów jego mentor natrafił na groźnego przeciwnika, który wydawał się dość zdeterminowany by osiągnąć swój cel. – Cóż, trzeba było od razu mówić, o co ci się rozchodziło i kulturalnie poprosić, to uniknęłoby się tego nieporozumienia. – tu znacząco popatrzył na trzy ciała leżące tuż obok niego by następnie spojrzeć Zielonej Zbroi prosto w oczy. Starał się mówić najspokojniej jak tylko potrafił w tej nadzwyczaj nieprzyjemnej sytuacji – To jedynie biżuteria. Weź go jeśli chcesz ale nie rób niczego pochopnie…
- Gdzie on jest? – dowódca tracił cierpliwość. Ostrze miecza przecięło skórę na szyi staruszka. Popłynęła cieniutka stróżka krwi, mimo to Mistrz wciąż starał się zachować spokój – Wer gorgt ig?
- Znajdziesz go w…
W tym momencie przerwał mu tryumfalny okrzyk dobiegający z szałasu. Po sekundzie ze środka wybiegła postać całkowicie spowita czarnym płaszczem, tak że nie sposób było dojrzeć jej twarzy, trzymając coś w rękach, skrytych przez ciemne rękawice. Postać podbiegła do Zielonej Zbroi i z drżeniem rąk wręczyła mu swoje znalezisko, krzycząc przy tym okropnie piskliwym głosikiem:
- Mam! Generale znalazłem! To na pewno to! Ja znalazłem!
Dowódca opuścił miecz, na chwile zapominając o przedstawicielu ludzkiej rasy, chciwie chwycił zawiniątko, rzucił na bok szmaty jakimi było ono owinięte i dokładnie obejrzał przedmiot, który ukazał się jego oczom. Tai-ko ze swojej kryjówki dostrzegł szyderczy uśmiech jaki zagościł na białym obliczu generała ale samego naszyjnika nie ujrzał ponieważ moon zdążył zacisnąć dłoń, w której go trzymał nim osiemnastolatek dokładnie mu się przypatrzył.
- …w szałasie – Mistrz dokończył przerwane zdanie, zdając sobie jednak sprawę, że jest to już całkowicie zbędne.
- Tak, tak! Generale, ja znalazłem! Naszyjnik i te papiery! Ja!
Dopiero teraz zarówno Tai-ko jak i Mistrz popatrzyli na drugą dłoń tajemniczego osobnika w płaszczu. Znajdowały się w niej papiery zapełnione niezwykle starannym pismem.
- To moje osobiste notatki, opisy poszczególnych ziół i tym podobne…coś w rodzaju pamiętnika. – Mistrz powiedział to ze śmiertelnym wręcz spokojem jednak wewnątrz kipiał gniewem, o czym doskonale wiedział jego uczeń, który kilka razy chciał jedynie przekartkować owe zapiski, co zawsze miało ten sam skutek – kategoryczny sprzeciw Mistrza i dodatkowe zajęcia przez tydzień. Te kartki papieru, stanowiące swoisty dziennik staruszka, były przez niego skrupulatnie uzupełniane i pilnowane. Tai-ko nie bez powodów podejrzewał, że może być w nim zapisane również coś o jego przeszłości, jednak Mistrz zaprzeczał i wielokrotnie wygłaszał swój wykład na temat prywatnych rzeczy. Tyle razy próbował go znaleźć ale staruszek zawsze znajdował dobrą kryjówkę. A jednak to coś w płaszczu nie miało z tym większych problemów. Jak to możliwe? Po raz kolejny spojrzał na swojego nauczyciela. Tyle tajemnic, tyle pytań, tyle wątpliwości przez te wszystkie lata. Miał mu dzisiaj wszystko wyjaśnić. I wyjaśni! Choćby musiał ich wszystkich pozabijać, to na Boga, wyjawi mu to! Obiecał mu…
Moon będący generałem obojętnie rzucił okiem na zapiski Mistrza.
-To akurat nie jest potrzebne. – uśmiech nie znikał z twarzy Zielonej Zbroi – Dobrze się spisałeś norsip. Nie ominie cię nagroda. Oto ona.
Wymierzył swemu podwładnemu o piskliwym głosie potężnego kopniaka w krocze. Postać w czarnym płaszczu wypuściwszy z dłoni wszystkie kartki, runęła na ziemię przeraźliwie zawodząc i łapiąc się za kopnięte miejsce. Generał potraktował ciężkim butem jeszcze twarz leżącego, który po tym ciosie przewrócił się na brzuch i zamarł bez ruchu tracąc przytomność. Moon wybuchnął głośnym śmiechem zadowolony ze swojej „hojności”. W ślad za nim poszli żołnierze, którzy rechocząc nabijali się z pobitego a paru, rozzuchwalonych zachowaniem dowódcy opluło nieprzytomnego. Tai-ko popatrzył ze współczuciem na poszkodowanego odnosząc wrażenie, że nie pasuje on do tej zgrai. Tymczasem generał podszedł do Mistrza.
- Hehe, możesz ludziu mówić o wielkim szczęściu – pogarda i poczucie wyższości najwyraźniej na stałe zagościły w jego głosie – Mam dziś dobry dzień a i humor mi dopisuje. Puśćcie go! – dwóch dryblasów przestało przetrzymywać staruszka i cofnęło się krok wstecz. Mistrz z trudem wstał. Teraz w pełnej krasie było widać różnicę wzrostu pomiędzy nim a generałem. Człowiek ledwie sięgał mu do mostka choć moon był wzrostu średnio wysokiego mężczyzny – Ponieważ jak już wspomniałem jestem w humorze doświadczysz mojej…zaraz, jak wy ludziowie to nazywacie…A, już pamiętam. Niezwykłej…łaski. – ostatnie słowo ledwo przeszło przez gardło moona, który powiedział je z wyraźnym obrzydzeniem.
- Cóż, panie generale, będę niezwykle wdzięczny.
- Nie wątpię ludziu. Śmierć będzie wyjątkowo szybka i bezbolesna.
Nim Mistrz zdążył cokolwiek powiedzieć, nim ktokolwiek zdołał mrugnąć okiem i nim do Tai-ko dotarło znaczenie słów generała, było już po wszystkim. Moon wykonał tylko jeden, szybki i niebywale precyzyjny ruch ręką dzierżącej miecz. Trysnęła krew a pozbawione głowy bezwładne ciało staruszka osunęło się na ziemię. Sama głowa poturlała się prosto pod stopy swego kata, twarzą zwróconą jednak ku zaroślom i ukrytego w nich młodzieńca. Niegdyś przepełnione dobrocią i niebywałą chęcią życia oczy były teraz martwe. Wpatrzone w leśną gęstwinę jakby po raz ostatni chciały jeszcze spojrzeć na swojego ucznia, na świeżo upieczonego osiemnastolatka, który miał dzisiaj dostać prezent cenniejszy niż jakiekolwiek materialne bogactwa tego świata. Prawdę. Jednak Mistrz już nigdy nie ujrzy ucznia, nigdy nie wyjawi mu pilnie strzeżonej przez ostatnie lata tajemnicy. Dla staruszka ziemskie życie dobiegło końca.
Tai-ko nie słyszał eksplozji okrutnego śmiechu generała ani wtórującego mu rechotu jego podwładnych. Dla niego zniknął dźwięk, czas się zatrzymał a marzenia legły w gruzach. Wymarzeni rodzice rozpłynęli się w ciemnościach a wspaniały pałac runął jak domek z kart. Poczuł się jakby ktoś kopnął go w brzuch a następnie zdeptał jego marzenia. Zdeptał i zniszczył. Mistrz. Jedyna osoba, która znała prawdę, ten który opiekował się nim całe życie, któremu przecież tyle zawdzięczał, nie żył. Ze zrujnowanego świata marzeń wyrwał go głos zabójcy, wrzeszczącego wniebogłosy na żołnierzy:
- A teraz puścić wszystko z dymem! Schnegge!!! Schnegge!!!
Dopiero teraz, widząc i słysząc już tylko to co miało miejsce w realnym świecie zrozumiał, że płacze. On, który przez te wszystkie lata spędzone poza wioską zawsze zaciskał mocno zęby gdy było mu ciężko tłumacząc sobie, że płacz w niczym wcale nie pomoże, teraz w ciągu zaledwie jednej, krótkiej chwili uronił więcej łez niż przez cały pobyt w puszczy. Jego załzawione spojrzenie nie zwróciło się jednak ku martwemu Mistrzowi, lecz ku kacie w zielonkawym pancerzu, który właśnie wycierał o trawę swój umazany krwią miecz. Smutek i rozpacz po stracie nadziei i jedynej bliskiej osoby szybko ustąpiły miejsce nowemu, znacznie silniejszemu uczuciu, które zagościło w sercu młodzieńca. Gniewowi. Wiedział, że jego marzenia już nigdy się nie spełnią. Miał jednak pełną świadomość kto go ich pozbawił. I wiedział, jak mu się odwdzięczyć.
Nie zważając na znajdujących się niemal wszędzie żołnierzy, opuścił swą kryjówkę napinając łuk do granic wytrzymałości, podczas gdy słońce świeciło mu w załzawione oczy. Mimo to posłał strzałę w kierunku przywódcy moonów. Niechybnie zadałaby ona śmierć generałowi, gdyby nie Utub, który całkiem przypadkowo i nieświadomie zasłonił swojego przełożonego. Grot wbił się w jego łysą i nieosłonięta białą czaszkę niemal przebijając ją na wylot. Martwe ciało nie zdążyło jeszcze całkiem upaść na ziemię gdy Tai-ko wyjął z kołczanu kolejną strzałę. Żołnierze zaskoczeni tym nagłym atakiem stanęli jak wryci wpatrując się w człowieka, który wyłonił się z nikąd. Tylko generał zachował resztki trzeźwego umysłu i zanim uczeń jego ostatniej ofiary wystrzelił, zdążył się odsunąć, przez co grot zamiast w serce, wbił się w jego lewę ramię. Trzecia strzała była już gotowa kiedy wszyscy oprzytomnieli i z dzikim wrzaskiem oraz wyciągniętymi mieczami rzucili się na osiemnastolatka. Tai-ko cofnął się odrobinę by lepiej ustawić się do strzału, którego celem po raz koleiny miał być Zielona Zbroja gdy kątem oka dostrzegł moona, który był już zdecydowanie za blisko. Błyskawicznie skierował łuk w jego stronę i gdy ten był już zaledwie ostrze miecza od niego, wypuścił strzałę, która utkwiła między oczami żołnierza. Nie było czasu na kolejny strzał. Wrogów było zbyt wielu i zbyt szybko zbliżali się do niego, skutecznie przesłaniając tego, na którym akurat najbardziej mu zależało. Nie widząc innej drogi, całkiem cofnął się do lasu, rzucając jeszcze przelotne spojrzenie na generała. Okrutne i przepełnione nienawiścią fioletowe źrenice generała zobaczył nadzwyczaj wyraźnie, pomimo dzielącej ich odległości. Nagle tuż nad głową śmignęła mu czarna strzała wbijając się w pień najbliższego drzewa. Nie miał wyjścia. Zaczął uciekać. Zielona Zbroja stał przez chwilkę, wpatrując się w znikających w gąszczu żołnierzy aż przed szałasem został tylko on i nieprzytomna postać w czarnym płaszczu. Powoli wyciągnął strzałę z ramienia, po czym burknął sam do siebie: „Przeklęci ludziowie!”
A tymczasem jeden z tych „przeklętych ludziów” uciekał, ile tylko był w stanie wykrzesać z siebie sił. Szmaciane buty rozpadły się już na samym początku szaleńczej ucieczki, tak więc biegł na boso a leśne runo boleśnie kaleczyło mu stopy. Nie mógł jednak zwolnić a tym bardziej zatrzymać się choćby na sekundę. Krzyki wrogów rozlegały się zdecydowanie za blisko, zbyt głośno słyszał ich kroki. Wbiegł na polankę z jeziorkiem i momentalnie stwierdził, że to był błąd. Żołnierze mieli przecież łuki a tu, na otwartym terenie, stanowił dla nich idealny cel. Nie miał jednak innej drogi więc czym prędzej pognał slalomem na drugi koniec polany mijając ciało człowieka, którego poprzednio ścigały te same kreatury, które teraz goniły jego. Dobiegł już do pierwszych drzew gdy po raz koleiny, tuż nad nim, zaświszczały strzały, na które nie sposób było nie zwracać uwagi. Poza dźwiękiem metalowych grotów wbijających się w drzewa usłyszał jeszcze tupot ciężkich buciorów i trzask łamanych gałęzi. Byli blisko, zdecydowanie za blisko. „Skąd mają tyle sił by biec?” Rozpaczliwie zadał sobie to pytanie gdy nagle uświadomił sobie, że przecież zna ten las bardziej niż oni wszyscy razem wzięci. Był mu bliski do tego stopnia, że niekiedy bez trudu rozróżniał pojedyncze drzewa. Wykorzystując tę znajomość terenu zaczął kluczyć to tu, to tam, od jednego znajomego miejsca do drugiego. Kilku nieprzyjaciół, zmylonych tym lawirowaniem zaniechało dalszego pościgu jednak mimo to wciąż liczna grupa moonów deptała mu po piętach a jemu samemu zaczynało już brakować sił. Postanowił zaryzykować i zrobić najbardziej desperacki krok jaki przyszedł mu do głowy. Nie mogąc już dłużej biec rzucił się w bok, prosto w gęste krzaki a następnie, leżąc pośród leśnych owoców, przyległ całym ciałem do miękkiego i pachnącego podłoża, zastygając w bezruchu.
Czuł jak ziemia drży pod ciężkimi krokami ścigających go postaci, czuł gwałtowny powiew powietrza gdy był mijany przez pędzącego wroga, a przede wszystkim czuł jak mocno i niebezpiecznie głośno bije mu serce, które jakby chciało wyrwać się z jego piersi, by dalej biec przed siebie. Jeden z żołnierzy o mało nie zmiażdżył mu butem ręki, tak niewiele zabrakło by łowca potknął się o swoją zwierzynę. Tai-ko wstrzymał oddech bojąc się, że go usłyszą, że poczują jego strach a nawet że będą w stanie wyczuć szaleńcze bicie młodego serca. „Nie widzą mnie, nie widzą mnie…” Myśli skupiły się tylko na jednym, jedynym pragnieniu bycia niewidocznym, niezauważonym wręcz nieistniejącym dla innych. Kroki i krzyki powoli oddalały się aż całkiem znikły pośród dzikich ostępów lasu. Jedynie gdzieś w oddali jakieś zwierzę wydało przedśmiertny ryk jednak tuż po nim słychać było już tylko szum drzew. Bardzo długo leżał i przysłuchiwał się jak wiatr porusza liśćmi. Odniósł wrażenie, że drzewa żywo dyskutowały o tym co się właśnie stało, w tej jakże przecież spokojnej i do niedawna wolnej od kłopotów puszczy. Mimowolnie przypomniał sobie jedną z historii opowiedzianych mu przez Mistrza, mówiącej o ludziach, którzy rozumieli język drzew. Znów usłyszał ciepły i spokojny głos mentora opisującego jak to bardzo ci ludzie przywiązali się do drzew, że upodobnili się do nich, stając się jednym z najpiękniejszych ludów zamieszkujących ten świat. Tai-ko nawet nie poczuł łzy spływającej po policzku, gdy wsłuchiwał się w głos Mistrza, tak wyraźnie brzmiący w jego wyobraźni. Leżał a wspomnienia przychodziły same, jedno po drugim a każde kolejne wywoływało następną łzę i coraz większy ból w sercu. Fakt, że już nigdy Mistrz do niego nie przemówi całkowicie odebrał chłopcu chęć do życia. Przecież te urodziny miały być najpiękniejsze ze wszystkich, a stały się niczym innym jak tylko najgorszym z możliwych koszmarów. Najgorszym bo prawdziwym.
Nagle, gdzieś w pobliżu ktoś nadepnął na gałązkę, która pękła z głośnym trzaskiem. Otrzeźwiło to Tai-o, który znów czując się jak zaszczute zwierzę, wstał i przywarł plecami do najbliższego drzewa. Jakiś pomruk rozległ się tuż za nim. Serce chłopca ponownie mocniej zabiło lecz mimo to, starał się zachować spokojny oddech. Ten ktoś najwyraźniej nie spodziewał się go tu zastać, gdyż nie zachowywałby się tak hałaśliwie, więc ostrożnie zerknął zza drzewa na jednego z goniących go prześladowców. Moon stał plecami do niego, zajadając się jeżynami, których akurat w tym miejscu było całkiem sporo. Tai-ko postanowił się wycofać, tak więc zaczął powoli i bezszelestnie oddalać się od wroga, cały czas mając go jednak na oku, przez co cofał się tyłem. Dotknął plecami drzewa. Wciąż nie spuszczając wzroku z żołnierza, wyminął je, dalej cofając się. Ponownie plecami natrafił na przeszkodę lecz tym razem nie poczuł twardej, chropowatej kory na plecach lecz znacznie miększy skórzany pancerz. Odskoczył niczym poparzony, odwracając się twarzą do równie zaskoczonego żołnierza, na którego miał pecha wpaść. Przez kilka sekund wpatrywali się w siebie, Tai-ko z mieszanką gniewu i strachu w oczach, moon z głupkowatym wyrazem zdezorientowania na swym bladym obliczu.
- Ghara!!! – ryknął żołnierz po chwili milczenia, poczym skierował dłoń ku wystającej z pochwy, rękojeści miecza. Chłopak był jednak szybszy. Mistrz uczył go naprawdę wielu rzeczy a teraz miał najlepszą okazję, by udowodnić, że nauka nie poszła w las. Wyskoczył do góry i z szybkością błyskawicy kopnął moona piętą w mostek. Przeciwnik, którego cios odrzucił do tyłu, uderzył w drzewo tracąc na chwilę oddech. Momentalnie dało się usłyszeć kroki biegnącego towarzysza pobitego, który zwabiony krzykiem, przerwał zajadanie się jeżynami i pędził teraz z obnażonym mieczem prosto na osiemnastolatka. Chłopak instynktownie wyciągnął wystający z pochwy pobitego rywala miecz i odwrócił się kierując ostrze prosto w stronę biegnącego żołnierza, który nie spodziewając się jednak tego typu broni u nastolatka, nadział się na nie. Miecz przebił potwora na wylot a Tai-ko z nienawiścią spojrzał w czerwone oczy wroga, z których szybko ulatywało życie. Wyciągnął broń z ciała, pozwalając trupowi opaść na ziemię. Tymczasem moon, któremu chłopak zabrał miecz, odzyskał wreszcie upragniony oddech i z okropnym wrzaskiem na ustach oraz niepohamowaną rządzą mordu w oczach, rzucił się na chłopaka. Ten natomiast, nieprzyzwyczajony do posługiwania się mieczem, machnął nim na oślep, na tyle jednak szczęśliwie, że udało mu się trafić wroga prosto w szyje, czym zakończył jego plugawy żywot na ziemskim padole.
Przerażony Tai-ko stał chwilę w bezruchu, nie do końca zdając sobie sprawę z tego co przed chwilą zaszło. Widok dwóch białych ciał, skąpanych w czarnej krwi przyprawił go o mdłości. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że zaledwie kilkanaście minut wcześniej pozbawił życia także dwóch innych żołnierzy. Co prawda nie byli oni ludźmi ale przecież sylwetką niemal niczym się nie różnili. Tyle zabijania, tyle krwi, tyle śmierci a wszystko to w przeciągu jednego dnia. Przeszedł go zimny dreszcz. Zerknął na miecz, który trzymał w drżących rękach. Był zupełnie niepodobny do tego, który miał Zielona Zbroja. Rękojeść była niedbale wykonana z jakiegoś czarnego stopu i miała wygrawerowane jakieś niezrozumiałe dla niego symbole, a samo ostrze nie było nawet w połowie tak lśniące jak te, należące do moona zwanego generałem.
- To nie są ludzie…nie mam na rękach ludzkiej krwi – powtarzał sobie w duchu – To nie są istoty zasługujące na życie…odebrały mi wszystko… - w kąciku oka poczuł łzę – Mistrzu…dlaczego tak…co mi zostało…tylko to żeby cię pomścić…
Zapewne wybuchnąłby głośnym płaczem, czyniąc Mistrzowi i sobie różne wyrzuty, zadając sobie pytania, które pozostaną już bez odpowiedzi oraz przeklinając na czym świat stoi, znienawidzonych moonów a przede wszystkim kata w zielonkawym pancerzu, gdyby nie coraz głośniejsze i zbliżające się z każdą chwilą, krzyki ścigających go żołnierzy. Wiedział doskonale, że tylko szczęśliwym trafem udało mu się zabić dwóch średnio rozgarniętych przeciwników, i że starcie ze znacznie większą ilością wrogów raczej nie będzie dobrym pomysłem. Mocno zacisnął dłoń na czarnej rękojeści. Wezbrała w nim nowa fala gniewu i nienawiści, brutalnie otarł łzy rękawem, tłumacząc sobie, że są one nie na miejscu. Gdzieś trzasnęła gałąź, gdzieś zaszeleściły liście, których wcale nie poruszył wiatr. Byli blisko. Chłopak niemal wyczuwał tę zawziętość z jaką zbliżali się do niego. Cóż pozostało? Miecz schował do kołczanu, niczym strzałę i po raz kolejny puścił się biegiem w dzikie serce puszczy. Biegł i biegł a krzyki napastników były raz bliższe a raz dalsze. Echo odbijało się od drzew niosąc przekleństwa i wyklinania łowców ponad korony drzew, jakby chcąc by usłyszał je cały świat. Zmęczenie Tai-ko powoli sięgało zenitu. Był wyczerpany pod każdym względem, fizycznym po nieustającej ucieczce i morderczemu tempie, jakie narzuciły mu moony i psychicznym po stracie wszystkiego co miał do tej pory. Wycieńczony oparł się o dąb by chwilę odsapnąć. Gdzieś za sobą, w tle leśnej scenerii nadal rozlegały się wrzaski coraz to bardziej rozwścieczonych łowców. Bezsilność opanowała całe ciało osiemnastolatka, odbierając już nie tylko resztki pozostałej mu energii, lecz także ostatnie promyki nadziei na umknięcie żołnierzom. Zamknął oczy, by oddać się tej jakże teraz przyjemnej i spokojnej ciemności. Chciał by to się skończyło, by dopadli go i zabili, by mógł ponownie zobaczyć się z Mistrzem. A może i z rodzicami? Gdzie oni teraz byli? Czy czekali na niego? Czy w ogóle wiedzieli o jego istnieniu? A jeśli wcale nie czekali? Czy dlatego jest teraz tu, gdzie jest? Wraz z zamknięciem się powiek pojawiła się melodia. Wszystko wokół ucichło. Młoda kobieta śpiewała coś bardzo wolno i bardzo smutno. Nigdy nie rozróżniał słów, były niezrozumiałe, jakby w innym języku. Melodia była jednak niesamowicie wyraźna. Każdą nutę przepełniał żal i rozpacz ale mimo to gdzieniegdzie drzemała ukryta nadzieja, która dawała tej muzyce szczyptę radości. Jednak było jej mało, za mało by wskrzesić ją w umęczonej duszy osiemnastolatka, który stracił coś więcej niż mentora i dom. Stracił marzenia…
- Tyle lat…Mistrzu, tyle lat czekałem na jedną głupią odpowiedź. I co? Żyłem tylko po to by umrzeć w dniu, w którym miałem ją poznać?! Cholera, Mistrzu! Moje urodziny!!! A ty mi nawet życzeń nie złożyłeś!!! Po co zwodziłeś mnie tyle lat?! Po co…
Chłopak otworzył oczy. Nieopodal ktoś brutalnie łamał krzaki bzu i gadał coś plugawym językiem „synów nocy” jak niektórzy nazywali moonów. Rozglądał się na wszystkie strony próbując odnaleźć źródło hałasu. Nagle zza jednego z drzew wyłoniły się dwie sylwetki nienaturalnie bladych postaci, odzianych w zwykłe skórzane pancerze. Zmęczenie Tai-ko musiało być aż nadto widoczne gdyż żołnierze jedynie wyszczerzyli zęby w tryumfalnym i szyderczym uśmiechu. Jeden z nich miał przewieszony przez ramię czarny łuk, drugi natomiast trzymał w dłoni miecz, łudząco podobny do tego, który chłopak zabrał jednemu z jego pobratymców.
- Ytharaz it! – krzyknął ten z łukiem a jego głos doniośle rozległ się po lesie i tonął coraz to dalej wśród drzew. Gdzieś w tle rozległy się inne głosy, bardziej jednak stłumione przez dziką puszczą, tak że nawet nie stały się tłem dla szeleszczących liści, które wiatr zaczął bezlitośnie smagać swymi niewidzialnymi ramionami. Wciąż oparty o drzewo Tai-ko oddychał głośno starając się opanować ciążące mu zmęczenie. Tymczasem moon z mieczem zrobił dwa kroki przybliżające go do chłopca. Ten z kolei cofnął się od drzewa bacznie obserwując obydwu przeciwników, których jego położenie najwyraźniej bawiło. Z rozbawieniem łypali swoimi przepełnionymi pogardą oczyma na jego ruchy i przez cały czas szyderczo uśmiechali się. Gdy wróg trzymający miecz zrobił kolejne dwa kroki w przód, Tai-ko zareagował następnymi dwoma w tył. Moon z łukiem wydał jakiś stłumiony, nieartykułowany dźwięk, na który jego towarzysz odpowiedział czymś przypominającym kwik zarzynanego prosięcia. Chłopak nie miał pojęcia co owe dźwięki mają oznaczać i dla pewności znów cofnął się parę stąpnięć wstecz. Wtem chłodny i gwałtowny podmuch wiatru uderzył go w plecy, rozwiewając mokre od potu włosy. Zachwiał się, dzielnie jednak oparł wyczerpanie, które omal nie powaliło go na kolana. Żołnierze parsknęli śmiechem, w którym więcej było podłości niż radości. Chłopak ostrożnie odwrócił głowę. Tuż za nim rozpościerał się widok na olbrzymią rozpadliną przypominającymi rozmiarami kotlinę, której dno przesłaniały majaczące kilkanaście metrów niżej, zielone korony drzew. Okazało się, że stał on niemal na krawędzi owej rozpadliny i tylko jeden krok w tył dzielił go od upadku w przepaść. Bezsilnie zaklął pod nosem. Znalazł się między młotem a kowadłem i to właśnie tak strasznie cieszyło tę dwójkę stojącą tuż przed nim. Za ich plecami coraz wyraźniej dobiegały ponaglające krzyki reszty oddziału.
Nim Tai-ko zdołał racjonalnie pomyśleć nad beznadziejnością położenia, drugi z żołnierzy napiął cięciwę swego łuku. Pierwszy obdarzył go spojrzeniem, w którym drzemała informacja typu „Co ty do cholery wyprawiasz?! On miał być mój!”. Tamten jednak tylko mrugnął do niego okiem i wycelował w chłopca. Tai-ko poczuł, że ta strzała przyniesie mu śmierć. Świadomość rychłego końca nagle uspokoiła go. Jeśli ma dziś umrzeć to chociaż niech wybierze sobie rodzaj śmierci. A nie chciał ginąć od zwykłej strzały, w dodatku wystrzelonej z łuku jakiejś tam pierwszej lepszej kreatury. Nie, on odejdzie inaczej…
Moon wypuścił strzałę, która przecięła powietrze niosąc za sobą niewidoczny cień śmierci. O sekundę za późno. Młodzieniec zdążył pogodzić się z nieuniknionym i ze spokojem, jakiego dotąd nigdy wcześniej nie był w stanie osiągnąć, przechylił się do tyłu, tak, że wciąż zwrócony przodem do napastników, runął z krawędzi rozpadliny. Strzała musnęła jego włosy i pognała dalej. On jednak nie widział nic z wyjątkiem dwóch małych obłoczków, tak spokojnie wędrujących po błękitnym niebie. Niebie, które tego dnia było wyjątkowo piękne. Niebie, które tak szybko oddalało się od niego. A potem już tylko trzask ciała uderzającego o gałęzie i ta przyjemna ciemność…[/b]
Gwiazdy nie spadną. Trzeba po nie sięgnąć.

2
Obudzony przewrócił się na bok, odwracając się tyłem do słońca.
Poprawnie, ale słońce mi tutaj nie pasuje - promień/światło byłoby bardziej na miejscu.
Nie chciał znowu uganiać się po całym lesie za zwierzyną, łatać dziur w dachu, rąbać drewna i na wszystkie inne rzeczy, które do tej pory wypełniały jego życie.
Nielogiczne. Przeczytaj tylko pogrubienie, a zrozumiesz błąd. Gdybyś napisał Nie miał ochoty, sprawa wyglądałaby zgoła inaczej.
Zrobił krok w kierunku dużego pniaka, pełniącego rolę stolika, na którym swoje miejsce miała misa z wodą, gdy potknął się o własnoręcznie wypleciony koszyk, z łoskotem padając na posadzkę.
Całe to zdanie jest koszmarne stylistycznie, logicznie i plastycznie. Pogubiłeś kolejność opisów: potknął się padając - takie coś ci wyszło.
Był zarośnięty, brudny a znajdujące się na nim ubranie wkroczyło już w stan rozkładu.
Dość ciekawy opis, z tym, że ubranie nie rozkłada się bo nie jest zrobione z tkanki organicznej.
...szybki i niebywale precyzyjny ruch ręką dzierżącej miecz
Wiadomo.

Nijaki ten tekst. Trochę patosu, trochę mądrości i próba stworzenia psychiki bohatera na bazie nadziei i oczekiwań. Jedyne, co zwróciło moją uwagę, to to, że tekst jest poza standardowymi ramami: czyli uczeń-mistrz i zemsta. Tutaj mistrz przyjmuje swoją śmierć ze spokojem, uczeń ucieka i, mimo że walkę podejmuje, ginie. Ogólnie wrażenie słabości tekstu potęguje przegadanie - skupiasz się (co nie wychodzi) na budowaniu bohatera, a pomijasz świat, który go otacza. Sprawia to wrażenie złego wyważenia tekstu, ale nie jest tym, czym się wydaje - po prostu, kiedy to pisałeś, nie posiadałeś umiejętności nacechowania narracji odpowiednimi zwrotami, które podkreśliłyby sytuację Tai-Ko. W wielu miejscach tekst jest dosyć naiwny opisowo - w takim sensie, że narrator sam gubi się w usytuowaniu/opisaniu akcji. jest kilka niezręcznych opisów i błędów logicznych - a do tego jest ogólna zaimkoza. Przyznam, że to męczyło podczas czytania i na domiar złego, podkreślało słabość tekstu.

Opowiadanie nie porwało mnie - momentami miałem ochotę przestać czytać - dotrwałem jednak do końca i powtórzę, co napisałem na początku - brak liniowości to jedyny plus, jaki tutaj widzę. Opowiadanie nie podobało mi się.

Jak napisałeś, tekst jest stary - teraz, co najważniejsze, - przeczytaj i sam określ, czy ci się podoba czy nie. Zwróć uwagę na rzeczy dla ciebie istotne, określ je - wyeliminuj te złe i weź do siebie te dobre - w ten sposób zbudujesz bardziej wyrównany styl, z uwidocznieniem nawyków lepszych.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Hmmm, piszesz jakby trochę po omacku. Widać, że składasz zdania instynktownie, bardziej po to, aby nazwać coś, co właśnie zrodziło się w Twojej głowie, niż żeby to kunsztownie ująć w formę. Jako czytelnik mogę jedynie poradzić, byś więcej czytał. Im więcej sposobów pisania poznasz, tym swobodniej będziesz mógł wyrazić własne myśli na papierze. Na razie, trochę kanciasto to wychodzi;) pozdrawiam

4
Dzięki za krytykę :)

Jakis czas temu wydawał się to całkiem przyzwoity fragment, ale cóż...nie potrafię być obiektywny.
Martinius pisze:Jedyne, co zwróciło moją uwagę, to to, że tekst jest poza standardowymi ramami
Właśnie zawsze staram się wyjśc poza szablon. Dzięki za to światełko w tunelu.

Nie pozostaje mi nic jak wziąść się ostro do roboty...
Gwiazdy nie spadną. Trzeba po nie sięgnąć.

5
Zgadzam się z poprzednikami, z tym, że osobiście widzę światełko w tunelu i nie jest to nadjeżdżająca lokomotywa ani tył odjeżdżającego pociągu. Zrobiłbym z tego coś ala " W oparach absurdu" Antoniego i Juliusza, może sam spróbujesz? Tak na marginesie, wrzuciłeś Lalkę przed upływem tygodnia, za to możesz dostać warna, radziłbym Ci zgłosić się samemu do Weryfikatora i poprosić o amnestię. Teksty wrzucamy co 7 dni.

7
MAREL pisze:Teksty wrzucamy co 7 dni.
Kurczę, jak zawsze roztrzepany i nieuważny jestem :)
Dzięki za cynk
Gwiazdy nie spadną. Trzeba po nie sięgnąć.

8
Słońce budziło się po kolejnej nocy nad Iliedą. Leniwie wspinało się coraz wyżej by swoimi promieniami oświetlić jak największą przestrzeń lasu. Jeden ze strumieni światła przedostał się przez dziurę w słomianym dachu szałasu i padł na twarz Tai-ko. Obudzony przewrócił się na bok, odwracając się tyłem do słońca.
Powtarzasz się. Do tego albo mi się wydaje lekko się gubi podmiot w ostatnim zdaniu. Wcześniejsze zdanie traktuje o strumieniu światła, w nim wtrąceniem jest postać bohatera. Dlatego w ostatnim na początku ciężko określić kto jest "obudzonym", zwłaszcza że wcześniej piszesz, ze słońce się budziło.

Na pierwszy rzut oka widać, że tekst jest albo pisany na szybko albo bez przeczytania go po napisaniu. Przykładem jest choćby to zdanie, wskazane przez Martiego:
Nie chciał znowu uganiać się po całym lesie za zwierzyną, łatać dziur w dachu, rąbać drewna i na wszystkie inne rzeczy, które do tej pory wypełniały jego życie.
Zamysł zapisu tego zdania zmienił się cię w trakcie pisania. Wyszło jak wyszło.

Historia... Fajnie, że uczeń na końcu ginie, ale do tego momentu jest schematycznie i sztampowo.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”