Larry Fottel i Kamień Frazeologiczny (inne fantasy)

1
Prolog
ZIOMEK, KTÓRY ZWĘSZYŁ

Banda „Dzikie Słonie” ukrywająca się przed światem zewnętrznym i patrolami policji państwowej w wiekowym kamiennym domu mogli śmiało rzec, że są dobrzy, jeśli chodzi o włamania, napady i kradzieże. Dlatego musieli się wciąż ukrywać. Na szczęście i w tym szło im całkiem nieźle.
Pan Anderson – był szefem owej bandy. Wołali na niego „Thief Killer” ze względu, że gorąco potępiał wszelkie blisko osadzone organizacje działające w podobnym stylu i okolicznościach jak jego drużyna. Był to wysoki, silny mężczyzna często działający podczas roboty jako żywa tarcza lub uliczny wojownik. Kolejnym członkiem tego zgrupowania była Lara Krowd, zwinna, szybka i nieuchwytna z doskonałymi osiągami przemieszczająca się tunelami wentylacyjnymi. Jeśli mieli coś buchnąć, to właśnie ona pierwsza miała w rękach towar. Pracował z nimi także Stiwen Neegall – spec i znawca materiałów wybuchowych. Potrafił sklecić bombę dosłownie z wszystkiego. Wystarczył mu kubeczek jogurtu, zapalniczka, miedziany drucik i dobry klej, a jakość wybuchu była bezcenna. Najnowszym nabytkiem w ich bandzie był nijaki Larry Fottel. Jak sięgnąć pamięcią wstecz w wieku paru lat pojawił się przed ich schronieniem z sztabką złota i ładną papirusową kartką z napisem: „Zaopiekujcie się nim najlepiej jak umiecie. Jako podziękowanie zatrzymajcie tą sztabkę złota i pamiętajcie: mam ich więcej”. Z listu wywnioskowali, że za opiekę, jakiś czas później mogą zostać wynagrodzeni. Bez wahania zabrali się więc za kształcenie dziecka.
Larry był pojętnym uczniem i łatwo mu przychodziły wszystkie umiejętności. Nauczono go czytać, aby potrafił sprawdzać rozwieszanie na słupach informacyjnych listy gończe. Pisanie także było niezbędne by fałszować wszelkie ważne dokumenty. Do kształcenia dodano także kradzież kieszonkową, ciche poruszanie i walkę wręcz stosowaną w chwilach, gdy jest się zatrzymywanym przez straż. Jeszcze później doszli do wniosku, że matematyka przyda się w przeliczaniu wartości łupów i sprawdzania, który cel kusi większymi zarobkami.
W końcu Larry został połączony z zespołem. Nie traktowali go zbyt serio i brali jego wniosków pod uwagę, gdyż mieli się za mistrzów perfekcyjnych pod każdym względem i nie mieli zamiaru słuchać jakieś partacza. Mijały miesiące, a oni napadali na kolejne przydrożne kioski i supermarkety. Gdy wiek Larrego wrósł do dwucyfrowej liczby wszyscy w czwórkę w ramach urodzin postanowili wykonać jakiś większy skok. Larry wywęszył w gazecie artykuł o Głównym Banku Narodowym, a jako, że były jego urodziny reszta bandy wyjątkowo przystała na jego propozycję.
Larry wreszcie miał zostać wykorzystany. Jak ujęli to pozostali miał być to jego test inicjacyjny. Jeśli bobrze go zda miał uzyskać więcej praw w drużynie i przysługujące mu marne pierwsze wynagrodzenie, które miało rosnąc w raz z stopniami wtajemniczenia podczas roboty. A, gdyby nie udało mu się zdać testu… Cóż dorwałyby go władze państwowe i miałby mówiąc krótko: przerąbane.
Całe jego dalsze życie miało zależeć od jednego testu… Nikt się nie liczył z tym, że takie rozumowanie jest idiotyczne. Tak było, jest i zapewne będzie.
„Kiedyś to zmienię!” – przysiągł sobie Larry i udał się na przygotowani do wypadu.

Rozdział I
URODZINOWY NAPAD

Nareszcie na horyzoncie za skrytym w cieniu lasem powoli wstawało słońce. Jaśniejące promienie wystrzeliwały w ziemię, skutecznie oświetlając cały krajobraz w około kamiennej bazy szajki złodziei. To dziś był ten wielki, decydujący dzień. I dziś wszystko miało się zacząć i wreszcie nabrać odpowiedniego tępa.
Larry powoli wstał z wiszącego w koncie hamaku. Rzucił wzrokiem na potężny kamienny kominek i przysypujące go sterty dokładnych szkiców układu pomieszczeń w banku i notatek o systemach zabezpieczeń. Niewątpliwie jego mentorzy wiedzieli gdzie szukać, aby znaleźć. Nic, ale to zupełnie nic nie mogło im przeszkodzić w wielkim skoku na bank.
Już miał zamiar zeskoczyć z hamaku, gdy usłyszał dziwny odgłos szurania. Ku jego zdziwieniu z kominka wyskoczyła Lara Krowd.
- Nie wstawaj! Pod hamakiem leży mucha szpiegująca. Nie ruszaj się. – spokojnie powiedziała ostrożnie wyjmując zza pleców solidną strzelbę szturmową.
Larry o mało nie zeskoczył widząc wymierzoną niedaleko niego broń. Lara powoli przeładowała magazynek. Chyba nie strzeli!? – Larry próbował przekonać sam siebie. Pot spływał mu po czole. Bardzo trudno było utrzymać się tak bezruchowo na hamaku. Mięśnie zaczynały powoli wysiadać. Lekko się przechylił i rzeczywiście ujrzał muchę szpiegowską. Czół jak duża kropla potu spływa mu w dół twarzy prosto w kierunku muchy. Puścił się jedną ręką i w ostatniej chwili przechwycił spadającą kroplę, lecz niestety pozbawiło go to równowagi. Hamak zaczął się obracać i skręcać razem z nim w środku. No i się chłopak zaplątał. A mucha pogoniona całą masą przedmiotów powystrzeliwanych z hamaku wystartowała w powietrze. Przeleciała z trzy metry i głośny wystrzał wymazał jej obecność z tego pomieszczenia.
Larremu zajęło chwilę wyplątanie się z hamakowej pułapki. Przeturlał się pod metalowym stołem i stanął na nogi. Lara oddaliła się do pomieszczenia obok i odłożyła broń na stojak.
- Źle się ostatnio coś dzieje, nie? – zapytała Lara wracając do pokoju.
- Chyba jakieś fatum. – rzekł Larry masując obolałe kończyny.
- Jak nie urok to sraczka. – rzekł smętnie pan Anderson zjeżdżając po linie przez dziurę w dachu. – A tak w ogóle to dzień dobry. Oby do samego końca.
- Larry. Ja i czołówka ekipy musimy dokonać ostatnich spekulacji na temat napadu… - mówił Anderson, lecz nagle umilkł pociągając nosem – Cholera! Zostawiłem rybę na ogniu i chyba już się kopci. Weź to ugaś, i przypraw, żeby dało się to jakoś zjeść. Dziś wielki dzień i musimy się perfekcyjnie przygotować.
Larry pędem ruszył do kuchni. Ryba rzeczywiście nie miała się najlepiej. Ale to nie było najgorsze. Od obiadu zajęła się już szafka i śmietnik. Szybko wygrzebał z szafy gaśnicę i jednym ruchem ją odpalił. Biały proszek rozprzestrzenił się błyskawicznie na całą kuchnię. Wszystko wyglądało niezbyt dobrze. Będzie musiał oznajmić, że obiadu nie będzie.
Poszedł do pokoju składowego, gdzie znalazł wszystkich ślęczących nad jakimiś papierami. Na środku pomieszczenia leżała cała kupa ekwipunku przygotowanego na napad. Kilka drewnianych pudeł z czarnym napisem „C4”, cały rządek beczek z prochem, kupka starych poczciwych lasek dynamitu i całe pułki z ekskluzywną kolekcją broni palnej. Na końcu pomieszczenia stała czarna opancerzona furgonetka.
Larry podniósł z szafki obok swoje zaginione czarne okulary z noktowizorem i natychmiast je założył. Nie chciał na razie przeszkadzać załodze, więc klapnął sobie na krzesełko i zaczął ćwiczyć ze sporą sztangą. Jak na swój wiek to był naprawdę wyrośnięty i nikt nie chciał z nim zadzierać. Dlatego właśnie całkowicie oddał się światu przestępczemu, który oferował mu naprawdę wiele. Gdy skończył wreszcie pakować zerknął w lustro i poprawił swoje blond dredy. Uśmiechnął się do lustra i poćwiczył różne teksty rodem z kina akcji. Cieszył się ze swojego wyglądu, bo wiedział, że nadaje się na prawdziwego szefa gangu. Na obu policzkach miał blizny w kształcie banana przecinające się w okolicy podbródka. Nie wiedział dokładnie skąd je ma, ale wiedział, że dodawały mu bandyckiego uroku. Kiedyś zapytał Adersona, skąd się wziął u nich.
- A bo ja wiem? – odpowiedział – Bocian cię przytargał razem ze sztabką czystego złota i obiecał więcej. Ciekawa sprawa.
- Nikt się później nie pojawił?
- Przyszedł raz jakiś łysy gość w czerwonym babskim szlafroku, ale zaraz zniknął. Powiedział jeszcze coś w stylu „Dług, horror, mielizna”. Nie wiem, o co mu chodziło…
Dług, horror, mielizna – ta dziwna formułka zdawała się mieć jakiś głębszy sens i może go kiedyś doprowadzi do korzeni.
Stiwen Neegall zaśmiał się głośno i skończył nareszcie obliczenia chowając do szafki wielkie kolorowe liczydło.
- Szykuj się! – rzucił do Larrego.
Stiwen przypominał jakiegoś potomka rodu Azteków i japońskich ninja. Skośne oczy, jakaś nietypowa barwa skóry i umiejętności bombotwórcze. Po prostu jedyny w swoim rodzaju. Zwykle chodził w połatanym graniaku i okutej metalem czapce z daszkiem noszonej do tyłu. Do tego dochodziła jeszcze para drewnianych chodaków i roboczych rękawic. Lara ubierała się bardziej profesjonalnie. Skórzane kozaki, kombinezon nurka przerobiony do wersji z całymi setkami tajnych schowków i niesamowitymi funkcjami. Długie włosy przewiązała w kitkę cieniutkim ołowianym łańcuchem, aby w racie czego móc użyć go do walki. Największą klasę okazywał jednak pan Anderson. Czarna kominiarka, a na niej wojskowa czapka z odznaczeniami porucznika, hawajska koszula z marynarką, zamszowe spodnie, rękawice spawarskie i zimowe okute trapery do stepowania.
Larry założył kamizelkę kuloodporną pod swoją czarną koszulę z napisem „Wyjście po lewej”, poprawił spodnie moro kowbojskim pasem z dwoma koltami, włożył sportowe adidasy i słomiany kapelusz z napisem „Grom”. Anderson zabrał się za liczenie i pakowanie ładunków, a Larry poćwiczył szybkie wyciąganie broni. Jak twierdziła reszta był prawdziwym mistrzem w strzelaniu z dwóch koltów.
- Siedemnaście kilo. – rzekł nagle Anderson spoglądając na resztę – Miało być dziewiętnaście!
- Szefie, nie policzył pan tego ładunku pod fotelem. – rzekł Stiwen.
- Dobra. A, więc osiemnaście. – powiedział Anderson robiąc niebezpieczną minę. – A gdzie reszta?!
Lara zastanawiała się w milczeniu, i w końcu dochodząc do pewnych wniosków powiedziała:
- Ten sprzedawca z bazaru wyglądał dość podejrzanie. Daliśmy się wrobić… Przepraszam szefie.
- No ja myślę! – odparł Anderson – Następnym razem nie puszczę was samych! Dać się oszukać na bazarze!
Stiwen podszedł do ostatniego pudełka i zgodnie z rozkazem zaczął przeliczać granaty. Szybko zrobił się czerwony na twarzy. Zaczęło mu się kręcić i mieszać w głowie.
- Nie mogę! Ile jest tych granatów?!
Anderson podszedł do niego i zerknął do pudełka.
- Siedem. – rzekł robiąc zdziwioną minę – Chłopie… Musisz poćwiczyć jeszcze liczenie.
- Spoko szefie. – odparł Stiwen – Się poćwiczy.
W tym momencie rozdzwonił się donośny sygnał faksu. Był to specjalny sygnał prosto z tajnej bazy głównej pod rozkazami, której grała ich banda. Lara pognała sprawdzić, co się dzieje, a Larry razem z Andersonem i Stiwenem zaczęli pakować niezbędny sprzęt do furgonetki. Gdy wreszcie Lara wróciła wszystko już było spakowane.
- Bardzo złe nowiny szefie – oznajmiła – Nasza tajna baza główna padła. Ktoś puścił farbę…
Stiwen runął na ziemie nieprzytomny, a Larremu pociemniało przed oczami. Podczas każdego napadu główna baza przysyłała im niezbędne pomoce i wsparcie duchowe. A teraz? Wszystko staje się coraz bardziej trudne. Larry nikomu nic nie mówił, ale czół w tym udział jakiś dziwnych sił. Naprawdę ktoś musiał tu coś kręcić. Śmierdziało tu jakąś magią, a Larry wiedział w duchu, że z taką siłą trzeba ostrożnie.
- No i co teraz? – zapytała Lara opierając się o ścianę.
Larry wiedział, że mimo wszystko Anderson nie odłoży tego napadu na później. I cieszył się z tego. W końcu jak często ma się okazję napadać na bank?
- Nic mnie nie obchodzi, że główna baza padała. Jedziemy do tego banku i kropka! – powiedział Anderson zakładając rękę na rękę.
- Nie bądź głupi! Będziemy mieli poważne problemy. – powiedziała Lara.
- I tak mamy poważne problemy!
- Jakie?!
- Finansowe na przykład! Ostatni posiłek, jaki mieliśmy zostawiłem Larremu na przygotowanie… Właśnie! Co ze śniadaniem Larry?!
Larry podrapał się po głowie, udając, że się zastanawia. Powoli usiadł na skrzyni i odpowiedział:
- Eee… No się usmażył… Tylko, że na czarno…
- No! – odparł Anderson – Widzicie?! Nie mamy wyjścia! Albo napad, albo szukamy sobie pracy.
- No to napad. – powiedziała Lara i Larry razem.
- A propos napadu… - rzekł Anderson – Została jeszcze sprawa odwrócenia uwagi.
- Możecie mnie wybrać do tej roli. – powiedział Larry – Uda mi się!
Anderson wyglądał jakby go pociąg towarowy przejechał.
- Jesteś pewien? – zapytał – Jak coś pójdzie nie tak, to lipa, że mało.
- Nie zrobię żadnej lipy. – odparł Larry – Cokolwiek by to znaczyło.
- Chyba nie mamy wyjścia. – powiedziała Lara.
- Dobra! Ale jak coś pójdzie nie tak, to kaput! Złapie cię nawet na końcu świata!
Stiwen właśnie zaczął się budzić. Szybko się podniósł. Tak naprawdę to niezbyt mu to wyszło, bo zderzył się z tylnymi drzwiami furgonetki, co z powrotem przywróciło go do pozycji leżącej. Zawył głośno i przeciągle, jak to miał w zwyczaju i znów zaczął się podnosić. Tym razem ostrożniej.
- Nie wyj! Stiwen! Ty stary pajacu! – grzecznie poprosiła Lara – Tylko jeszcze tego nam tu brakowało…
- Moja… głowa… moja biedna… głowa… - biadolił Stiwen łapiąc się za głowę – Naprawdę nadchodzą jakieś złe duchy. I chcą się nas pozbyć! O nie!
Reszta brygady popatrzyła na niego jak na zbiegłego czubka. Czyli prawie tak jak, na co dzień, lecz w większej dawce.
- Temu już całkiem odbiło… - rzekł po cichu Larry.
Wtedy rozległ się alarm. Zaplanowany sygnał, po którym mieli ruszać w stronę miejsca incydentu.
- O rzesz w mordę krokodyla! Już czas! – gorączkował się Stiwen skacząc w miejscu i kręcąc się wokół własnej osi. Chwilę później gotowi w pewnym sensie, siedzieli w furgonetce. Anderson siedział za kółkiem, Lara za zamaskowanym działkiem na dachu, Larry na środku, a Stiwen na pace. Nie wiadomo, po co, ale się uparł, że będzie jechał tam i kropka. Każdy ma swoje dziwactwa.
Pan Anderson zwrócił się jeszcze do Larrego:
- Pamiętaj. Jak przez ciebie wpadniemy… Jesteś naszym numerem jeden… Złapiemy cię i się odwdzięczymy…
- Spokojnie. – odparł Larry – Nie ma, co panikować.
Anderson pobawił się jeszcze w katowanie silnika i ruszył paląc gumę. Nie przeszkodziły mu nawet zamknięte drzwi garażowe. Przebił się jak przez kartkę papieru. Przejechał driftem przez skalniak sąsiadów i wjechał na drogę. Był naprawdę dobrym kierowcom.
Kiedyś brał nawet udział w różnych wyścigach. Miał sportowego kabrioleta z przyciemnianymi szybami, nitro, kuloodpornymi oponami, kontrolą trakcji, neonem, wieżą stereo w bagażniku i kinem domowym z przodu. Zdobywał tym zacnym pojazdem całe masy nagród w WRC, destruction derby, F1, Naskar i innych tego typu konkurencjach. A wygrane puchary z autografem sprzedawał na aukcjach w Internecie. I byłoby naprawdę wspaniale, gdyby nie to, że pewnego letniego dnia po kilku drinkach, piwach i kieliszkach jego wóz zatrzymał się na kamiennym słupie telegraficznym. Z pojazdu nie było, co zbierać, a kierowca szczęśliwie wyskoczył tuż przed uderzeniem. Pozdzierał sobie piękny kombinezon, ale nic poza tym. Pech chciał, że rozwalony słup należał do jakiegoś miejscowego gliniarza-twardziela. Anderson nie miał wyjścia. Musiał zwiewać. I właśnie wtedy wstąpił na ciemną stronę mocy.
Anderson poprawił jeszcze lusterko, siedzenie i podkręcił radio na full. A leciały jakieś wieśniackie przyśpiewki. Larry natychmiast zatkał uszy nie zapinając pasów. Kierowca wcisnął gaz do dechy. Wóz zmieszał asfalt i ruszył tak gwałtownie, że Larry rąbnął prosto w skrzynkę na narzędzia. Zrobiło mu się ciemno przed oczami i stracił przytomność.

*****

Leżał na jakimś sianie. Był zamknięty w jakiejś drewnianej skrzyni. Wyjął z kieszeni paczkę zapałek i zapalił jedną. Zrobiło się jaśniej. Przeczytał czarny napis „From Africa”. Nagle coś zatrąbiło tak, że mało nie przebił się przez drewniane więzienie. Kartonem zaczęło rzucać w górę i w dół. Jak na jakimś morzu. Zemdliło go straszliwie. Nagle rozległy się wystrzały. Coś walnęło w jego skrzynkę. Wielki dekorowany młot przebił się przez drewno, jak przez kartkę papieru. Wszystkim targnęła gromka eksplozja…

*****

… i się obudził, gdy kubek lodowej herbaty wylądował na jego głowie. To Anderson wjechał na jakąś dziurę i na Larrego pozwalała się cała zawartość jednej z szufladek samochodowych. Drogi były naprawdę w opłakanym stanie. Gdyby nie terenowe zwieszenie i pancerne opony nie wyjechaliby nawet ze swojej ulicy.
Podczas jazdy pan Anderson robił sobie zabawne według niego drogowe jaja. A poczucie humoru miał naprawdę nietypowe. Podczas wjazdu na rondo symulował atak padaczki. W efekcie trzech nieszczęśników znalazło się w rowie. Jak tylko widział nadjeżdżający z naprzeciwka motocykl zmieniał pas ruchu jadąc pod prąd. Motocykliści zazwyczaj zjeżdżali z drogi lądując w krzakach, na drzewie lub w jakimś wodnym akwenie. Swoje wyniki zapisywał w postaci kresek, markerem na pustej walizeczce do pierwszej pomocy. Ale najbardziej nie lubił rowerzystów jadących drogą. Właśnie jednego zauważył.
- Nie no! Patrzcie na tego pajaca! Ma na chodniku ścieżkę rowerową, to nie! On musi drogą zasuwać! – zaczął krzyczeć przez megafon wystawiając głowę przez okno – Zaraz się zabawimy!
- Chyba cię usłyszał. – rzekł Larry wskazując obracającego się do tyłu rowerzystę – Teraz będzie uciekał.
Anderson momentalnie dodał gazu. Zaczął wymijać cały rządek samochodów. Rowerzysta chyba to zauważył, bo narzucił znacznie szybsze tempo. Lecz nawet jego piękna kolarzówka z radiem, DVD i skrzynią biegów nie mogła się równać ze stuningowaną furgonetką. Larry przełknął ślinę. Ich furgonetka przyspieszała coraz bardziej mijając kolejne pojazdy, a z naprzeciwka strasznie szybko zbliżał się tir. Anderson w dosłownie ostatniej chwili zjechał po pasach i skręcił w boczną uliczkę za rowerzystą. Za nimi ciągnęła się wielka kupa kolizji i rozbitych samochodów.
Rowerzysta zerknął w lusterko. Z przerażeniem odkrył, że furgonetka szybko się do niego zbliża. Czym prędzej zeskoczył z roweru i schował się w okolicznym sklepie. Oparł się o ścianę i kontem oka obserwował widok za oknem.
Anderson dodał jeszcze gazu i przejechał po rowerze wbijając go w asfalt. Zaśmiał się złowieszczo i ustawił GPS na drogę do banku. Larry naprawdę się ucieszył nie widząc żadnych innych rowerów, ani motocykli na drodze. Anderson spokojnie zaparkował pojazd przed budynkiem banku zastawiając z cztery miejsca parkingowe.
Był to handlowy weekend i sezon na kredyty, więc w banku było naprawdę tłoczno. Takie warunki im jak najbardziej sprzyjały, w tłum zawsze można było się wtopić. Kolejki były prawie tak długie, jak po zasiłek. Przy wejściu „Dzikie Słonie” przyuważyli dwóch smacznie pochrapujących ochroniarzy. Wewnątrz zabrali się za oglądanie licznych stert ulotek, aby się lepiej zorientować. Ale zdzierstwo, myślał Larry, oglądając kolorową ulotkę reklamującą kredyt 6,5% w skali dziennej. Teraz stało się jasne, że w banku będzie to, czego szukali.
Zaczynali się rozpraszać po banku, aby zająć dobre pozycje. Na sygnał balanga miała się zacząć. Larry zapytał się, jaki to ma być sygnał. Domyślisz się, że zaczęliśmy – dostał odpowiedź. Pochodził trochę po pomieszczeniu i uzbierał całkiem sporą sumkę podnosząc pogubione drobne. Anderson ustawił się w kolejce do jednego z okienek. Z tego, co było widać, uprzejmie nie czekał. Kilku ludzi zbierało się z podłogi i wychodziło z banku mamrocząc coś pod nosem. Lara z bombową walizką Stiwena siedziała spokojnie na pozłacanej sofie i robiła samolocik z jednej z ulotek. Stiwen zaś został za kółkiem. Z cały czas włączonym silnikiem wyczekiwał na alarm i szybką ucieczkę.
Gdy do banku weszła cała brygada specjalnych oddziałów policyjnych, aby spłacić kredyt, Larry pomyślał, że nie jest dobrze.
Zignorował jednak gliniarzy wiedząc, że Anderson zapewne coś wymyśli. Podszedł do malowniczej wystawy bankowej. W środku na tle zielonego lasu, morza, gór, zachodu i wschodu słońca jednocześnie stała zbudowana ze złotych sztabek miniaturka banku w skali 1:5. Obok tego zadziwiającego widowiska siedział jeszcze jakiś gość w dybach. Miał niedbale przyklejony sztuczny uśmiech i trzymał tabliczkę: „Nasz bank jest taki super ekstra, że nawet w dybach jest wygodnie.” Larry złapał się za głowę. Reklama idiotyczna, ale te sztabki kuszące. Popukał w szybę sprawdzając, czy ma jakieś słabe punkty. Nie miała, ale jeden dobry rzut cegły załatwiłby sprawę. Wiedział to z doświadczenia.
Nagle gość w dybach się poruszył. Popatrzył na Larrego i rzekł:
- Pożycz trochę drobnych. Będę mógł się wtedy stąd wydostać.
Larry oparł się o barierkę, tak, że stał naprzeciw dziwnego gościa. Oglądnął się czy nikt nie patrzy i z uśmiechem pokazał mu środkowy palec. Gość chyba się przejął, bo wyrwał tabliczkę i cisnął ją prosto w szybę. Pojawiły się głębokie pęknięcia, ale szyba nadal się trzymała. W banku zrobiło się dziwnie cicho. Larry ze smutkiem odkrył, że właśnie wszyscy na niego patrzą. A co za tym idzie, ich plan będzie znacznie trudniejszy do zrealizowania. Gość z wystawy zaczął się szarpać, powoli wydostając się z dyb.
W końcu dyby puściły. Kawałeczki drewna poleciały we wszystkich kierunkach. Gość z wystawy zaryczał złowrogo i zabrał się za rzucanie złotymi sztabkami. Drogocenne sztabki zmasakrowały szybę w mgnieniu oka i poleciały dalej. Banda oddziałów specjalnych policji otrząsnęła się ze zdziwienia i zabrała za zaprowadzanie porządku. Serie z karabinów maszynowych szybko zmusiły gościa do ucieczki. Na pożegnanie cisnął jeszcze jedną sztabką, która kręcąc się jak bumerang wylądowała pod nogami swatowców. Jeden z oddziału poślizgnął się jak na kostce mydła i wciąż strzelając zaczął dziurawić sufit. Nie okazało się to dla nich dobre, gdyż mosiężny żyrandol runął skutecznie wgniatając cały oddziałek w podłogę.
Larry wysunął się spod sofy i całkiem go zatkało. Dziwny człowiek tratując po drodze paru klientów banku przebił się przez ścianę zostawiając idealne kontury swojego ciała. Rozglądnął się po pomieszczeniu. Wyglądało, jakby przeszło tędy tornado. Ludzie leżeli plackiem na ziemi pilnowani przez mierzącą w nich Larę, sufit zaczynał się powoli sypać, wszystkie okienka były podziurkowane jak sito, a Anderson właśnie montował pod drzwi sejfu dziwny czarny, kulisty przedmiot z długim sznurkiem. Odszedł, zapalił sznurek i rzucił się na szczupaka za kamienną balustradę. Rozległ się wielki huk. Fala uderzeniowa odrzuciła Larrego parę metrów i powaliła na ziemię.
Kiedy udało mu wreszcie podnieść, doszedł do wniosku, że nie tylko od odczuł siłę wybuchu. Lara leżała gdzieś za kanapą. O ile była to ona, bo wystawały stamtąd tylko nogi. W miejscu drzwi do skarbca ziała wielka dziura. Poza tym wszędzie zrobiło się czarno od sadzy i jakiegoś pyłu. Było tak ciemno, że bez noktowizora w okularach Larry nie widział czubka własnego nosa.
- Larry, weź załącz jakieś światło, bo nie widzę, ile będziemy mieli pakowania! – usłyszał gdzieś z ciemności głos Andersona.
Noktowizor zaraz również mu siadł, więc czym prędzej po omacku poszedł wykonać rozkaz. Mimo, że poruszał się ostrożnie kilka razy wywalił się o jakieś ścielące podłoże śmieci. Wreszcie dostał się do okna. Znalazł uchwyt i runął na ziemię razem z całym oknem. Do pomieszczenia wlała się fala słonecznego światła. Razem z Larą pobiegł zobaczyć jak tam sejf. Anderson stał uśmiechnięty od ucha do ucha, spoglądając na stosy pieniędzy i złotych sztabek. Chwila szczęścia nie trwała długo, bo zza okna do pomieszczenia wleciała cała chmara czerwonych laserów, a za nią głos:
- Ręce do góry! Jesteście aresztowani!
Komendant policji był w stanie potężnego wnerwienia
- Zdemolowali cały główny bank! – wrzeszczał w kółko – Gdzie się podziała ochrona?!
Niebawem wylądowali na przesłuchaniu. Na pierwszy ogień poszedł pan Anderson. Z pomieszczenia z lustrem weneckim dochodziły całe serie wrzasków i wyzwisk. To na złodziei, to na gliniarzy. W końcu usłyszeli jakieś trzaski. Z pomieszczenia na czworakach wyszedł komendant z podbitym okiem i paroma brakami w uzębieniu. Jednym słowem: już po nich.
Zamknięto ich w czterech osobnych celach. Na razie na posterunku. Co miało być dalej? Tego Larry nie wiedział. Po paru godzinach gnicia w celi z pomieszczenia obok dobiegły do jego uszu stłumione głosy.
- … a, co z tym młodym Larrym Fottelem?
- Do więzienia na wyspie Evilend! Wszystkich tam zesłać na sto lat dożywocia!
- Ale, ale… to jeszcze dziecko… zresztą nie ma podstaw na sto lat…
- No i co z tego, że dziecko?! Jak w tym wieku robi napad na bank, to pomyśl, co zrobi później!? A, co do podstaw… Mój genialny kumpel od składania fałszywych zeznań powiedział, że dziś ta banda przejechała mu rower. Twierdził, że będzie bardziej pomysłowy i bezlitosny niż kiedykolwiek.
- Skoro szef tak mówi…

*****

Larry leżał tak w stęchłej celi, żałując, że nie ma jakiejś porcji dynamitu i swoich wspaniałych rewolwerów. Nie miał pojęcia, co zrobi, aby się wymknąć, ale wiedział, że coś zrobić musi. Może w nocy jak gliniarze będą przysypiać coś da się wykąbinować. W każdym bądź razie musiał czekać.
Był szkolony na złodzieja już dziesięć lat, długich i męczących lat, a wystarczył jeden napad by wszystko pokrzyżować. Bezsens! Zawsze, gdy próbował coś osiągnąć nagle wszystko zamieniało się w bajzel i tyle. A może wyciągnie go ta jego dziwna rodzina, co zostawiła sztabkę złota u tej bandy popaprańców? Nic nie pamiętał o swojej rodzinie, nawet jak starał się wytężać umysł.
Kiedy był młodszy udało mu się kiedyś przepiłować pilnikiem stalową kratę. Może i warto by było teraz spróbować? Oglądnął się i kiedy był pewien, że nikt mu nie będzie przeszkadzał zabrał się do roboty. Wydobył specjalistyczny pilniczek ze schowka w bucie i zabrał się za piłowanie krat.

2
Jak zwykle nie zawiodłeś mnie.
Tekst jest niechlujny, widać że nie sprawdzałeś go w ogóle.
Jeśli bobrze go zda...
Nie traktowali go zbyt serio i brali jego wniosków pod uwagę...
Banda „Dzikie Słonie” ukrywająca się przed światem zewnętrznym i patrolami policji państwowej w wiekowym kamiennym domu mogli śmiało rzec...
Literówki, brak wyrazów, zmieniający się podmiot.
Wszystko to można znaleźć w twoich tekstach.
Widać, że skupiasz się nad fabuła lub raczej jej śmiesznością,ale wychodzi nijako. Humor jest prosty, żeby nie rzec prostacki, a fabuła... Tekst wydaje się być pisany na jednym oddechu, bez powtórnego przeczytania go i zastanowienia się.

Nie podobało mi się strasznie.
Nie widzę za bardzo sensu podawania recept na uniknięcie tych błędów, bo wystarczy tylko przeczytać opowiadanie kilka razy po napisaniu, by je usunąć. Jednak o tym już dawno powinieneś wiedzieć, gdyż to nie pierwszy tekst o podobnej jakości wrzucony przez ciebie.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

3
A mi się podobało. Poczucie humoru ważna rzecz i rzadka w literaturze. Trochę jedziesz wytartymi ścieżkami (Barry Trotter), ale co tam! Lepsze niż Zmierzch (i jego pięć następnych części) a przecież Zmierzch to potentat :D

Weber ma jednak rację co to schludności tekstu. Schludność to objaw grzeczności Autora wobec Czytelników.
w podskokach poprzez las, do Babci spieszy Kapturek

uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek

Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat

4
Witam.

No cóż... Tekst w ogóle nie przygotowany do konsumpcji, że się tak wyrażę. Krótko mówiąc zapodałeś go tu przed korektą i sprawdzeniem. Nie wiem, czy liczyłeś na fakt, że zrobimy to za Ciebie czy po prostu chciałeś w niesłychanej euforii po napisaniu opka pochwalić się nim, jednak efekt jest ten sam.

Nie będę wypisywał tu błędów, bo mija się to z celem. Siądź i popracuj nad opkiem. Tak jak napisał to Web wcześniej, nie ma tu nic, czego nie dałbyś rady poprawić sam. Przynajmniej jeżeli chodzi o kwestię warsztatu.

Pokażę ci tylko jeden z całej masy błędów:

I dziś wszystko miało się zacząć i wreszcie nabrać odpowiedniego tępa.
Larry powoli wstał z wiszącego w koncie hamaku


Tym kawałkiem mnie dobiłeś.

Później też są kwiatki, jednak ten jako pierwszy taki mocny po prostu mnie rozwalił.
Co do fabuły - za bardzo próbujesz iść w kierunku parodii i pastiszu rodem z "Nagiej Broni". Fabuła na tym traci, bo komedia, którą nam tu zapodajesz jest naprawdę niskich lotów.

Osobiście wywaliłbym opko w diabły i spróbował napisać jeszcze raz.
Nie podobało mi się. Bardzo słaby i nieprzygotowany tekst.

Black.
"Stąpać po krawędzi, gdzie lęk i strach..."

Muszę uczyć się polityki i wojny, aby moi synowie mogli uczyć się matematyki i filozofii. John Adams.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron