
Wiedziałem, że to koniec. Byliśmy otoczeni ze wszystkich stron. Nas, dwunastu przeciwko całej armii Wietnamców. Nie mieliśmy żadnych szans.
Deszcz cholernie dawał się we znaki. Nie chciał przestać padać. A ja nie mogłem już wytrzymać. Słyszałem okrzyki bojowe żółtych, połączone z wystrzałami broni maszynowej i hukiem granatników. Gdzieś kilkanaście metrów za mną runęło drzewo. Siedziałem, schowany w okopie wraz z paroma moimi kolegami. Ręce mi się trzęsły, gdy zmieniałem magazynek. Przeładowałem broń i starałem się nie zwracać uwagi na ranę. Zostałem postrzelony w nogę, ale musiałem być twardy. Spojrzałem na innych. Ciągle strzelali. Krzyczeli do siebie, a i tak nikt nikogo nie słyszał. Tak jakby żaden z nas nie miał głosu.
W końcu przestaliśmy krzyczeć, lecz hałas wcale się nie zmniejszył. Nagle dostrzegłem biegnącego w naszą stronę wroga. Samobójca. Wsparłem się na ramieniu i starałem się wycelować w Wietnamczyka. Krzyknąłem do Davisa, żeby coś zrobił. Zaczął strzelać, tak samo jak ja. Skośnooki wybrał już chyba wcześniej inny okop. Siedzieli w nim Gary, Waldon i Murray. Nie wiem, czy trafiłem tego sukinsyna. Wyszedłem jak najszybciej z okopu i zacząłem krzyczeć do Waldona, aby stamtąd uciekał. Nie usłyszał mnie. Potężny huk odrzucił mnie do tyłu i upadłem na ziemię. Myślałem, że straciłem słuch. Przez chwilę myślałem nawet, że umarłem. Z trudem podniosłem się i spojrzałem przed siebie. Okop już nie istniał. Zaraz obok Davis i Charlson strzelali do wciąż nadciągających zewsząd Wietnamczyków. Nie wiedziałem, czy Waldon i reszta przeżyli. Ogarnęła mną nienawiść. Wystrzeliłem ostatnie naboje i zmieniłem magazynek.
NIECAłY MIESIąC WCZEśNIEJ
Obóz "Fort Ho Minh", czas 0920, Wietnam, rok 1968
Dwa śmigłowce zataczały koło nad obozem. Kręciły się, jakby próbowały znaleźć miejsce do lądowania. A z miejscem nie było problemu. Przynajmniej tak mi się wydawało... Cały obóz to było jedno wielkie lądowisko, bez problemu mógłby tam usiąść samolot pasażerski. A i tak zostałoby jeszcze dużo wolnej przestrzeni. Siedziałem na ziemi i czyściłem swoje buty. Człowiek musi znaleźć odrobinę wolnego czasu, aby odpocząć - dlatego właśnie wziąłem się za rzeczy, których w innych okolicznościach raczej bym nie wykonywał. Wyobraźcie sobie żołnierza, czyszczącego swoje buty w chwili ostrzału moździerzowego... Nie byłoby czego zbierać, nawet butów.
Siedziałem w obozie dopiero od 5 dni, a już zdążyłem poznać niemal wszystkich.
To zrozumiałe, że większość i tak nie za bardzo za mną przepadała. Nikt tutaj nie lubi nowych. Uważają nas za żółtodziobów, którzy nie mają pojęcia o wojnie, o zabijaniu. Mają rację. Bo tak zawsze jest na początku. Dlaczego trafiłem do wojska? Bo nie miałem innego wyboru. Nie było sensu kontynuowania nauki, gdyż w żaden sposób nie potrafiłem tego wszystkiego ogarnąć. To mnie przerastało. Właśnie dlatego zgłosiłem się na ochotnika. Rodzice z nieukrywaną dumą, a jednocześnie smutkiem i żalem żegnali się ze mną, gdy opuszczałem rodzinne strony. Miałem walczyć dla nich, dla całego narodu. W imię czego?
W imię honoru? To nie honor, to zwykła głupota. Każdy marzy o wojnie, chce za wszelką cenę postrzelać do wroga, a gdy już znajdzie się na polu walki, zrozumie, że to największy koszmar, jaki istnieje. To piekło.
-Po co tak tutaj sterczysz? - usłyszałem. Nie podniosłem głowy. Dobrze wiedziałem, kto to.
-A co mam robić?
-Już ci mówię. Ja, Brad i Peterson idziemy na patrol. Rusz dupsko.
-Bo?
-To chyba proste. Idziesz z nami.
Spojrzałem na stojącego przede mną żołnierza. Davis. Miał na głowie zawiązaną chustę w kolorze zielonym. żuł gumę, przez co wyglądał jak jakiś cwaniaczek. W rękach trzymał strzelbę. Patrzył się prosto na moje buty.
-Kto tak powiedział, do cholery?
-Reilly, a któż by inny? Kazał nam sprawdzić południową część puszczy za naszym obozem.
-Po co? - spytałem. Nie podobało mi się to. W ogóle nic mi się nie podobało.
-Nie wiem i powiem szczerze, że gówno mnie to obchodzi. Rusz się.
Rzuciłem przybory do czyszczenia i zawiązałem buty. Chwyciłem broń i podążyłem za Davisem.
Las wydawał się nieskończony. Szliśmy utartym szlakiem – wydeptaną ścieżką. Wróg bez problemu mógłby nas zaskoczyć i szybko się z nami rozprawić. Ostrożnie stąpałem po ścieżce, uważnie rozglądając się na wszystkie strony. Szedłem zaraz za Bradfordem.
-Patrz się też pod nogi – usłyszałem nad uchem. Odruchowo odwróciłem się –
Chyba nie chcesz, żeby cię rozerwało.
-Przestań mnie straszyć, kretynie. Prawie cię zastrzeliłem – na te słowa Davis parsknął śmiechem i na chwilę zmrużył oczy.
-Najpierw powinieneś odbezpieczyć broń. Przynajmniej ja bym tak zrobił – powiedział Peterson, przechodząc obok mnie z nieukrywanym rozbawieniem. Dopiero po chwili zrozumiałem, o co mu chodziło. Przyjrzałem się karabinowi M16. Faktycznie. Natychmiast go odbezpieczyłem i ustawiłem na tryb pojedynczego strzału. Chwyciłem broń mocniej niż zazwyczaj i ruszyłem dalej za moimi kompanami.
Cisza ogarniała nas ze wszystkich stron. Była niemal niemożliwa do zniesienia. To dziwne uczucie. Siedząc w obozie, gdzie hałas jest większy niż na najbardziej zatłoczonych ulicach Brooklynu, człowiek marzy o ciszy i spokoju. Gdy już ową ciszę odnajdzie – zaczyna mu się coś w niej nie podobać. Wtedy jest cisza, ale nie ma spokoju. Jest strach, że w każdej chwili coś się może stać, a on nawet nie będzie o tym wiedział. Nawet nie zauważy, jak zginie. Dlatego też zawsze i wszędzie chodziliśmy w licznych grupach. Większe szanse na przeżycie i brak narzekania na samotność. Co prawda, i tak rzadko kiedy rozmawiamy, ale jednak lepiej iść z kimś, niż samemu. Zwłaszcza, jeśli ma się świadomość, że w każdej chwili może na nas wyskoczyć cała armia Vietkongu.
-Dlaczego nie ma wśród nas żadnego radiooperatora? – spytałem zdumiony, przyglądając się naszemu czteroosobowemu zespołowi. Bez radia byliśmy skazani na już z góry zapisaną śmierć. Nie mogliśmy wezwać pomocy w potrzebie. Co to za patrol. Spojrzałem na Davisa. Ten powiedział coś pod nosem, ale nie usłyszałem. W tej samej chwili dosłyszałem głos Bradforda za sobą.
-Krótki zwiad. Po co nam radiooperator?
-Jak natrafimy na coś?
-Nie będziemy tego ruszać, Chris.
-My tu tylko zwiedzamy – odezwał się Peterson, uśmiechając się.
-A ja chcę postrzelać do pieprzonych Wietnamców! – niemal krzyknął Davis, po czym rzucił gniewne spojrzenie gdzieś w stronę lasu. Może kogoś dostrzegł, choć raczej było tego małe prawdopodobieństwo. Bradford spojrzał ze złością na Davisa.
-Co ty wyprawiasz?! Zamknij się do cholery! Będziesz jeszcze miał okazję się wykazać! Zobaczymy, jak sobie poradzisz w prawdziwej walce!
-Nie mogę się doczekać, sierżancie! – powiedział Davis z tą samą donośnością. Nie mogłem już tego słuchać. Wróg miałby nas już wtedy jak na tacy. Czterech krzyczących do siebie kretynów, idących widoczną zewsząd ścieżką. Po prostu pięknie.
-Cicho! – szepnął Bradford. Chyba coś usłyszał. Nadstawiłem uszu. Brad wycelował broń przed siebie, ale starał się spoglądać także na boki. Przyklęknąłem i rozejrzałem się uważnie dookoła. Nie widziałem niczego podejrzanego. Nagle usłyszałem trzask gałęzi, gdzieś 10 metrów po lewej stronie ode mnie. Brad natychmiast obrócił się i dał nam znak. Pokiwałem głową i zatrzymałem się. Peterson przeszedł powoli obok mnie. Słyszałem, jak głośno oddychał. Chyba się bał. Nie. Bał się jak cholera. Davis również ruszył i zatrzymał się dopiero kilka metrów przede mną, zaraz obok wejścia do gęstego, niekończącego się lasu. Klęczałem tak wciąż i czekałem, co będzie dalej. Nagle usłyszałem śmiech, a potem zaraz dziwny odgłos, przypominający kwik. Z lasu, wprost na mnie, wybiegł mały dzik, zupełnie nieświadomy tego, co się dzieje. Przerażony, zaczął biegać w kółko, otoczony przez naszą czwórkę. Davis przystawił strzelbę do ramienia i starał się wycelować w biegającego zwierza.
-Davis, co ty wyprawiasz? – spytał Brad, nie ukrywając zdziwienia.
-Staram się wycelować, sierżancie.
-W łeb sobie wyceluj. Jak naciśniesz spust, to ja to zrobię.
-Z całym szacunkiem, sierżancie, ale ja chciałbym zjeść coś porządnego. A ten dzik tak właśnie wygląda. Porządnie.
Bradford spojrzał na dół, wprost na zwierzę. Faktycznie. Wyglądało smakowicie. Podniósł głowę i popatrzył po wszystkich. Najdłużej zatrzymał się na twarzy Davisa. Odwrócił się i powiedział obojętnie :
-Tylko bez strzałów, jeżeli chcesz go mieć na obiad. Bo inaczej żółci będą mieli nas.
-Tak jest, sierżancie!
Davis uśmiechnął się, jak gdyby właśnie usłyszał, że wraca do cywila. Kiwnął głową do Petersona. Ten zarzucił broń na ramię i rzucił się na dzika. Złapał go, po czym leżąc na ziemi, mocno trzymał i starał się go nie puścić. Davis podał mi broń do przytrzymania ; sam wyciągnął nóż i powoli, z nieukrywaną satysfakcją zabrał się za zwierzę. Odwróciłem głowę. Usłyszałem tylko dziki, głośny kwik. Peterson wstał z ziemi i otrzepał się. Davis, uśmiechając się wciąż pod nosem, wytarł zakrwawiony nóż i włożył go z powrotem do pochwy, przyczepionej do prawej nogi. Podałem mu jego broń.
Z każdą kolejną minutą odczuwałem, że niczego nie znajdziemy w lesie. Chciałem już się znaleźć w obozie i położyć się spać, zaraz po odprawie na jutrzejszy, „większy” patrol.
I tak wiedziałem, że dane mi będzie pospać z góra cztery godziny. Dzięki Bogu, że stacjonowaliśmy w obozie. Nie miałem żadnej warty, nie musiałem się więc martwić o jej przespanie.
Bradford chyba również miał już dość zwiedzania lasu. Opuścił już nawet broń, tylko od czasu do czasu przystawiał ją do ramienia i celował gdzieś przed siebie mając nadzieję, że uda mu się odstrzelić łeb jakiemuś pechowcowi z armii wietnamskiej. Szczerze mówiąc, ja nie miałem takiej nadziei. Nie chciałem nikogo zabijać. Ale kogo to obchodzi.
Doszliśmy do pewnego w swoim rodzaju skrzyżowania. Po lewej stronie leżało zwalone drzewo. Prawdopodobnie zostało trafione moździerzem. Zatrzymaliśmy się. Bradford uważnie rozejrzał się na wszystkie strony.
-Sierżancie, kusząca jest propozycja pójścia dalej, ale ja bym już dał sobie spokój...
-Nie będziemy iść dalej. Niczego tu nie ma.
-Po co my tu w ogóle jesteśmy? – zapytał Peterson, opierając się o swój karabin. Ja usiadłem na ziemi i przetarłem ręką spocone czoło. Gorąco jak w piekle.
-Dostajemy w dupę od tych zasranych kitajców. Pół plutonu Alfa poszło do piachu. Mamy sprawdzić, czy nie kręcą się tutaj VC. Prawdopodobnie ruszyli za resztą naszych i dotarli do naszego obozu.
-Ha, jak zobaczyli taką potęgę, to im jaja zrobiły się białe! – roześmiał się Davis, niemal krztusząc się ze śmiechu. Uśmiechnąłem się, tak samo inni. Najpewniej ci Wietnamczycy w pogoni za naszymi dostali się niemal pod sam obóz. Zobaczyli, że jest nas za dużo i pewnie postanowili poczekać na odpowiedni moment do ataku, gdy będzie ich więcej. Obawiałem się tego, tak jak każdy z nas. Wietnamczycy, gotowi na wszystko, zdolni do poświęcenia – nie mielibyśmy szans w bezpośrednim starciu z nimi. Ani ja, ani moi koledzy nie byliśmy chyba na to jeszcze przygotowani. Jeszcze nie.
Bradford zbliżył się do nas i zamyślił się. Dałbym wszystko, żeby móc się dowiedzieć, o czym w tamtej chwili myślał. Wyglądał jak jakiś filozof. Lubię takich ludzi – myślących dużo, mówiących dużo, ale z sensem. Nie to co Davis – on uwielbiał gadać, to było chyba jego jedyne zajęcie w całym dniu, ale jego gadanie nie miało nic wspólnego z sensem. Mówił dużo, zdecydowanie za dużo, ale tak naprawdę z tego całego bełkotu można było zrozumieć tylko to : że zanim wróci do domu, chce zabić wielu wrogów. Jego jedyne marzenie. Bo trudno mieć tutaj, na wojnie, inne cele. W obliczu śmierci, która czyha na ciebie dosłownie wszędzie, nie ma czasu na rozmyślania o tym, co będziesz robił po powrocie do domu, do kraju. Raczej rozmyślasz o tym, co będziesz robił po powrocie z patrolu.
-Dobra, zbieramy się – oznajmił Brad, powoli wstając z ziemi i zarzucając broń na ramię - Nie chcę wracać w nocy, wy chyba również nie.
-Nareszcie – powiedział Davis, robiąc dziwną minę, niby uśmiechniętą, ale połączoną z żalem, wyrzutem. Tak jakby miał sierżantowi za złe, że tak długo kręcimy się po lesie bez celu – No, Chris, wstawaj, wstawaj, nie chcesz się chyba obudzić z żółtkiem stojącym nad tobą!
-Mówisz o sobie? – odpowiedziałem, gładząc się po głowie. Spojrzałem na Davisa. W tym samym momencie dojrzałem coś za jego głową, w lesie. Zobaczyłem Wietnamczyka. Od razu zerwałem się z ziemi, chwytając karabin w ręce. Davis natychmiast się obrócił i dostrzegł wroga.
-O kurwa! – wrzasnął – BRAD! – Bradford już celował w przeciwnika. Peterson schował się za drzewem. Usłyszałem strzały. Pociski przeleciały tuż nad moim uchem i trafiły w drzewo, za którym stał Peterson. Wychylił się i również odpowiedział ogniem.
-Skurwiele! – krzyczał Davis, strzelając na oślep w stronę drzew. Starał się strzelać w tym samym kierunku, gdzie wszyscy.
Zabijanie było trudną sztuką, tak mi się przynajmniej zawsze zdawało. Dopiero gdy trafiłem do Wietnamu, opanowanie tej umiejętności stało się niezwykle łatwe i nie stanowiło już później żadnego problemu. Główną siłą, popychającą do zrobienia tego, jest czysta nienawiść wobec wroga. Nienawiść. Nic więcej.
Strzeliłem parę razy. Trudno powiedzieć, czy ktoś z nas trafił w Wietnamczyka. Jedno było natomiast pewne : strzelaniną zaalarmowaliśmy znajdujących się obok przeciwników. Davis przestał strzelać. Wpatrywał się gdzieś przed siebie, z miną, jak gdyby przeżył największą bitwę swojego życia. Bradford odwrócił się ; wymieniliśmy z Petersonem spojrzenia. Sierżant delikatnie trzymając się za nogę, zbliżył się do nas i ze sporym grymasem na twarzy usiadł na ziemi, pojękując z bólu. Spojrzałem na jego nogę : pocisk najwyraźniej nie przeszedł na wylot. Kula utkwiła przy mięśniu pod kością piszczelową. Nie wyglądało to zbyt dobrze.
-Sierżancie...dobrze się pan czuje?
-A jak mam się czuć do ciężkiej cholery, z kulą w nodze?! – syknął Bradford, starając się być twardym i nie dać po sobie poznać, że go cokolwiek boli. Ale coś mu to nie wychodziło. Brad jęczał raz po raz, gdy Peterson zajmował się raną. Wyciąganie pocisku nie było raczej wskazane w takich warunkach.
-Nie mogę wyciągnąć kuli...może się wdać jakieś zakażenie.
-Wyciągaj, nie... – i przerwał, gdy Peterson „delikatnie” przetarł ranę.
-Nie ma mowy, sierżancie – powiedział medyk, po czym spojrzał na mnie – Nie możemy tutaj zostać i się bawić w szpital polowy.
-Rozumiem – pokiwałem głową – Bierzemy go i zwijamy się.
-Tylko ostrożnie – syknął groźnie Bradford, starając się udawać, że wszystko jest w porządku, że nie odczuwa już bólu. Udawanie z pewnością nie należało do jego mocnych punktów, bo wystarczyło tylko jedno spojrzenie na jego twarz i już się wiedziało : taak, boli go jak cholera.
Davis rozejrzał się dookoła, po czym, patrząc raz na mnie, a raz na sierżanta, spytał :
-A co JA mam robić? Mam tu zostać?
-Davis, do cholery, robisz tu ognisko i zapraszasz żółtych na wspólne śpiewanie.
-Z wielką chęcią, sierżancie, ale ja nie umiem śpiewać.
-Osłaniasz tyły! – powiedział zirytowany Bradford – Niech mi tylko spróbuje się podkraść jakiś cwaniak z bagnetem...
-Jak zobaczą, kto idzie na końcu, zdecydują się raczej na frontalny atak – powiedział Davis, uśmiechając się do mnie złośliwie. Spojrzałem na niego i pokręciłem głową.
-Davis, gęba na kłódkę i uważaj – Bradford kiwnął do niego głową – A ty, Chris, idziesz przodem. Prowadź nas z powrotem.
-Tak jest – odpowiedziałem, ruszając powoli ścieżką w przeciwną stronę, oglądając się za siebie co jakiś czas. Peterson chciał wziąć sierżanta pod ramię. Bradford odtrącił go.
-Sam sobie poradzę, Peterson, lepiej zwiększ mi ucisk na nodze.
W drodze powrotnej nie natrafiliśmy na szczęście na żadnych Wietnamczyków. Obyło się bez kolejnych postrzałów. I tak jeden to za dużo jak na zwykły, 4-osobowy patrol. Choć zawsze się może wszystko zdarzyć, zawsze to powtarzałem. Mieliśmy więc duże szczęście. Wróg się chyba nas przestraszył...
-Znaleźliście coś? – spytał McKinley, zbliżając się do stołu, zapełnionego przeróżnymi mapami, kompasami i dokumentami. Zaczął jeździć palcem po największej z map. Zatrzymał go gdzieś na południowy wschód od naszego obozu i postukał.
-Nic a nic – odpowiedział Bradford, trzymając się za obandażowaną nogę. Ból wciąż mu doskwierał, to było łatwe do zauważenia – Jak już wspomniałem, weszliśmy w las – cisza. Chwilę później zostaliśmy zaskoczeni przez nieokreśloną liczbę Wietnamczyków, którzy nacierali tylko z jednej strony. Odparliśmy atak, prawdopodobnie kogoś zabiliśmy, ale postanowiłem przerwać dalsze poszukiwania i natychmiast wynieść się z tamtego obszaru. Gdybyśmy zostali, bylibyśmy narażeni na kolejne ataki. Naraziłbym swój oddział.
-Sprawa wygląda tak – powiedział McKinley, marszcząc brwi – Chyba najwyższy czas was w to wtajemniczyć.
-O co chodzi?
-Straciliśmy kontakt z obozem na południu. Całkowicie. żadnych reakcji na jakiekolwiek sygnały wywoławcze, próbowaliśmy na każdej możliwej częstotliwości. Jutro z samego rana wysyłamy tam pluton, aby sprawdził, co się dzieje. Może to być zwykły przypadek, albo... – i urwał. Wszyscy wiedzieliśmy, co miał przez to na myśli.
-Szacunkowe straty w przypadku ataku VC?
-Około 130 żołnierzy, wliczając w to techników, inżynierów i medyków. Spore zapasy paliwa. śmigłowiec. Jeden pojazd opancerzony klasy APC. Dużo amunicji większego kalibru...
-...oczywiście zakładając, że atak miał w ogóle miejsce – przerwał Bradford i zwrócił się do O’Neilla – Jakie są w ogóle szanse na to, że wróg mógł przejąć obóz? VC nie dysponuje przecież zaawansowanymi środkami, a jeśli nawet, to raczej nie mobilizowałoby ich do ataku na tak w sumie nic nie znaczący obóz.
-Szanse na to są, moim zdaniem przynajmniej, raczej niewielkie. Musieliby być dobrze na to przygotowani, prowadziliby pewnie już od dłuższego czasu wnikliwe obserwacje terenu przez nas zajętego.
-Więc....
-Zauważylibyśmy ich z pewnością – powiedział O’Neill, odrywając wzrok od mapy.
-Chyba, że korzystają z tych ich podziemnych korytarzy... – zauważył Bradford, myśląc nad tym intensywnie, drapiąc się po głowie, co jeszcze bardziej potęgowało wrażenie. Prawdziwy myśliciel – i on poszedł do wojska...
Do pomieszczenia wszedł Reilly. Wszyscy wstaliśmy. Poza mną, bo ja nie siedziałem.
-Witam, panowie. Co się dzieje?
-Sytuacja nieciekawa, poruczniku. Przypuszczamy, że Ho Mai...
-Tak, wiem – przerwał Reilly, patrząc na mapę – Obóz prawdopodobnie przejęty przez wroga, mimo rozmieszczonych min wokół całego obozu wróg jakimś cudem przedostał się do środka. A my nic nie słyszeliśmy, żadnych wybuchów – nic.
Reilly spojrzał po wszystkich i zatrzymał się dopiero na O’Neillu.
-Czy to nie dziwne, sierżancie?
-Tego nie wiemy, sir. Nie mamy żadnej pewności. Najlepszym sposobem na zweryfikowanie naszych przypuszczeń jest wysłanie tam plutonu zwiadowczego jutro o świcie.
-Inny sposób. Jakieś sugestie? – zapytał Reilly, stukając palcami o blat biurka.
-Może... – zaczął Bradford – Może śmigłowiec?
-Co śmigłowiec?
-Wyślemy go na zwiad. Sprawdzi, co się dzieje.
-Wiesz co, Bradford? – spytał zirytowany Reilly – Myślisz, że jestem kretynem? Już dawno wysłałbym śmigłowiec, gdybyśmy takowy posiadali! – niemal krzyknął i puknął się palcem w czoło – Myśl na przyszłość.
-A dlaczego po prostu nie możemy wysłać tam plutonu? – zapytałem. Reilly westchnął, po czym obrócił się w moją stronę.
-Do jasnej cholery, czy wy jesteście naprawdę głupi? Mam wysłać pluton, aby sprawdził co się dzieje, a w międzyczasie Wietnamczycy zaatakują ten obóz, gdy zobaczą, że jest broniony przez góra trzech żołnierzy?
-Racja – przytaknął O’Neill, drapiąc się po głowie. Kolejny myśliciel.
-To co robimy? – odezwał się Bradford.
-Nic nie robimy – odpowiedział spokojnie Reilly. Wszyscy spojrzeliśmy ze zdumieniem na porucznika. Nie poczuł się jednak przez to zmobilizowany do udzielenia konkretniejszej odpowiedzi Odwrócił się do nas tyłem i ruszył w stronę wyjścia.
-Mamy tak po prostu czekać? – zapytał McKinley, który jak dotąd milczał. Porucznik zatrzymał się na chwilę, po czym wyszedł z baraku.
A więc czekaliśmy. Rozkaz to rozkaz. Spieranie się o to, kto ma rację z porucznikiem Reilly’m nie było najlepszym wyjściem, dlatego nikt nie odważył się porozmawiać z nim i podsunąć mu pomysłu ponownego rozpatrzenia całej sprawy. Siedzieliśmy jak te kołki, co są na zewnątrz naszego baraku i staraliśmy się nie myśleć o sprawach przyziemnych. Każdy z nas leżał na swoim łóżku i o czymś rozmyślał. Peterson był już wtedy pewnie dawno na swojej planecie, w swoim własnym, wymyślonym świecie. Był w nim spokojnym człowiekiem, który wrócił z Wietnamu i dostał wysoką posadę urzędnika. Miał żonę, dwójkę dzieci, wspaniały dom i elegancki samochód. Wiodło mu się wprost cudownie. Peterson nieraz opowiadał nam, jak będzie wyglądała jego przyszłość. Bynajmniej nie miała nic wspólnego z szarą rzeczywistością, o której wiedzieli ci, co powrócili z wojny jako bohaterowie, a zostali potraktowani w ojczyźnie jako złodzieje, ćpuny i wszystko, co najgorsze. Tak właśnie było...
Bradford był w miarę spokojnym, dobrym sierżantem, który dowodził naszym niewielkim oddziałem, jako że wyróżniał się najwyższym stopniem. Umiał nas prowadzić, wiedział, kiedy zwolnić, a kiedy przyśpieszyć tempo. Wiedział, gdzie może się czaić wróg. Wiedział, co może czyhać za zakrętem na dość spokojnej ścieżce. Wiedział, jak zabijać. Umiał dosłownie wszystko. Doprawdy, nie było takiej rzeczy, jakiej Brad nie potrafiłby zrobić. Naprawić broń? Proszę bardzo. Problem z silnikiem jeepa? Załatwione. Był zawsze na odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Wykazywał się sporą inteligencją, choć czasami miewał, zresztą tak jak wszyscy, chwilowe zaćmienie umysłu...
Waldon? Tak naprawdę był moim jedynym przyjacielem, któremu mogłem zaufać. Zawsze wiedział, co w danej chwili powiedzieć. Jeśli nic nie przychodziło mu do głowy, po prostu milczał. Szanowałem go za to. Był odrobinę nerwowy, nie cierpiał strzelać, ale gdy już musiał, nie żałował amunicji.
CDN
