Opowiadanie te należy do serii 10 tekstów spod znaku "Złe Duchy" - zbioru zawierających opowieści obyczajowe z grozą w tle. Uważam, że jest najsłabsze ze wszystkich, dlatego je pokazuję - jednak, mimo tego, mi się podoba.
Złe duchy: Kopiec
Marek zebrał krzyżyki z kafelek i przetarł podłogę szarą ścierą. Wstał, sapiąc przy tym ciężko. Na ten tydzień praca została zakończona i dopiero w poniedziałek pochyli grzbiet nad cudzą glazurą, zamieniając starą łazienkę w nowoczesne pomieszczenie użytkowe. Kryzys w kraju sprawił, że remonty stały się dobrze płatnym zajęciem, chociaż czasem wszystko zależało od klienta. Pani Krystyna, wzięta dziennikarka wyłowiła jego ogłoszenie sprzed roku umieszczone na łamach czasopisma, w którym pracowała i niczym nie ryzykując, zadzwoniła z pytaniem, czy usługi są wciąż aktualne. Tak się złożyło, że fuszki mniejsze lub większe pozwalały na wyżycie na odpowiednim poziomie i utrzymanie dziecka.
Samotny ojciec z prawem do opieki nad synem to rzadkość i Marek był tego w pełni świadomy. Sąd był przychylny jego prośbie, mając na uwadze bardzo ciekawą kartotekę jego eks żony, Katarzyny. Prowadziła bardzo nie przykładne życie, ślęcząc całe noce w barach albo w klubach nocnych, w których z tego i owego była znana. Rozwód poszedł gładko i po dwojakiej myśli. On dostał kawalerkę, zakupioną pod wynajem, ona piękne mieszkanie, które przepiła dość szybko. Syn natomiast pozostał pod opieką ojca i sąd nadmienił przy orzeczeniu, że żywi nadzieję iż w przyszłości warunki bytowe ulegną zmianie.
Marek miał fach w ręku dosłownie do wszystkiego. Czego by się nie powziął, to robił z sercem. Zdolności mu nie brakowało, ale szybko zniechęcał się, widząc niepowodzenia w pracy. Przez takie podejście odszedł z telewizji, gdzie pracował jako operator kamery, później porzucił dobrze płatną posadę w lokalnym radio, aż w końcu zatrudnił się jako grafik reklamowy. Jak na człowieka w młodym wieku, wiedział bardzo wiele i trudnił się wszystkim, co uważał za ciekawe. Z pracy w agencji szybko zrezygnował, gdy jego dobry przyjaciel zaproponował kilka dni przy remontach. Wówczas, jako zmiennik, przepracował wpierw pięć dni, później kolejne tyle, aż w końcu uznał, że nawet jako podwykonawca zarabia więcej w tydzień, niż przez miesiąc na innych posadach – długo nie czekał ze zmianą fachu. Szybko podszkolił się w układaniu kafli, a że i do tego miał smykałkę, robił to bardzo dobrze.
W rok później sam prowadził firmę i poza glazurą, zajmował się także gładziami, elektryką, kanalizacją a czasem ogrodnictwem. Niestety, szybko musiał zweryfikować pogląd na czas spędzany w pracy, kiedy synek zaczął uczęszczać do przedszkola – przekonał się, że odpowiednia opieka nad dzieckiem jest czasochłonna. W końcu pracował na pół gwizdka, robiąc dwie średnie fuchy w miesiącu albo jedną większą. Pieniędzy było przez to znacznie mniej, ale Tomaszek sprawiał wrażenie bardziej zadowolonego. Marek, jako ojciec, za nic nie darowałby sobie, że przegapił tak ważny okres z życia dziecka, jakim jest przedszkole.
Nadszedł ciepły maj. W głowie mężczyzny roiło się od pomysłów, jakie pragnął realizować. Ledwie rok temu był na krawędzi, załamany i osamotniony, kiedy stał nad trumną swojej matki, jednak teraz doszedł do siebie – wierzył, że ma dla kogo żyć.
Tomasz nie był urwisem. Pogodny, zawsze uśmiechnięty blondasek o niebieskich oczach i zawadiackim spojrzeniu, rzucanym każdemu, kto z niego żartował – wówczas pochylał głowę, patrzył spode łba i marszczył brwi. Kiedy się nudził, biegał po małym pokoju z rozłożonymi rękoma udając samolot i bucząc przy tym głośno, a gdy smutniał, siadał w kącie przy kaloryferze pod parapetem i układał wysokie wieże z klocków.
Jak na sześciolatka, chłopiec był bystry, ale skryty – z rzadka chciał wychodzić z ojcem na dwór – zdecydowanie argumentował, że “czas na bajeczkę” i Marek, chcąc nie chcąc, zasiadał przy nim i czytał książki, które malec znał zapewne na pamięć. Być może przez to. nigdy nie miał z nim kłopotów, bo czas spędzony poza domem mógł policzyć na palcach jednej ręki. Nawyk siedzenia w pokoju w końcu przerodził się w poważny problem, a natura podpowiadała Markowi, że chłopiec powinien przynajmniej trochę biegać i zająć się aktywnością ruchową, jak na sześciolatka przystało.
Szczęściem w nieszczęściu była działka budowlana, którą otrzymał w spadku po matce. Mieściła się w gminie Turawa, jakieś trzy kilometry od jeziora Srebrnego, schowana w całkowitej głuszy. Marek pomyślał, że dobrze byłoby zabrać tam dzieciaka i przy okazji ogrodzić teren, przygotować go nieco pod budowę, którą zaplanował za jakieś sto lat, kiedy uzbiera środki finansowe. Zdecydowanie nie był zwolennikiem jakichkolwiek kredytów.
*
Pogoda zapowiadała się znakomicie, dlatego też zdecydował, że w wolny tydzień wdroży w życie plan uzdatniania działki. Przygotował kilka narzędzi, odwiedzając przy tym dwa markety ogrodnicze oraz zebrał informacje dotyczące najlepszej formy ogrodzenia dwudziestu arów ziemi. Szybko zrozumiał, że swoim wysłużonym kombi nie zdoła dowieźć wszystkiego. Postanowił poprosić przyjaciela o pomoc. Wyjął obdarty skórzany kajet i po dłuższych poszukiwaniach znalazł numer, który nie tak dawno otrzymał od kolegi, zaraz po tym jak zmienił operatora. Zdziwił się, kiedy po drugiej stronie usłyszał niemiły głos starszej pani.- Dzień dobry. Z tej Strony Marek Małkowski – przedstawił się grzecznie. – Czy mógłbym rozmawiać... – zmełł ciche przekleństwo. Znał chłopa tyle lat, a jakoś nie potrafił powiedzieć, jak ma na imię. Zawsze zwracał się do niego Ogi i tak po prostu zostało. – Z Ogim – zakończył z niepewnością w głosie.
- Z kim? Nie znam! – odburknęła kobieta.
- No, tego. To jest numer... – jednym tchem odczytał ciąg cyfr.
- Tak, to ten numer, a o kogo panu chodzi?
- My razem dwa lata temu pracowaliśmy przy remontach...
- Ach, pan do syna, tak? Piotra Krawczyka?
- Ach! Tak! – Odetchnął z ulgą. Przecież Ogi to Piotr – pomyślał.
- Sekunda, już daję, bo syn w ogrodzie i komórkę zostawił na pralce.
Odczekał ponad minutę, aż w końcu usłyszał znajomy głos.
- Stary! Co cię przyszpiliło, aby zadzwonić?
- Ech tam, od razu przyszpiliło. Sprawę mam, na działce chcę coś zrobić...
- Tej maminej działce?
- Tak tej..., mama zmarła rok temu...
- Przykro mi to słyszeć. Wyrazy współczucia.
- No zdarza się – zbył temat lekko, nie chcąc rozgrzebywać wspomnień. – Potrzebuję dostawczaka, żeby parę pierdół przerzucić.
- No ładnie! Dostawczaka na pierdoły? Niech zgadnę, teren ogradzasz?
Marek uśmiechnął się w myślach. Fachowiec z tego Piotra był i tyle. Pomyślał, że warto by mieć go przy sobie przez te kilka dni, wobec czego od razu zaproponował kilka wspólnych wypadów. Dodał też, że powspominają stare czasy przy wódce i grillu, gdy skończą pracę. Ogi miał miesiąc wolnego po niegroźnym wypadku i lekarz zalecił dłuższą przerwę od pracy, wypisując cudowne “L4”. Umówili się na następny dzień. Wspólnie zwiedzili kilka marketów, w których zakupili najważniejsze rzeczy, w tym siatkę ogrodzeniową i pale, a także część wypoczynkową, czyli dwa drewniane krzesła i tani, żeliwny grill.
Na działkę prowadziła, przez środek lasu, dzika droga. Na końcu widniała niewielka polana, otoczona drzewostanem mieszanym. Teren przyszłej budowy porastały metrowe chaszcze i aż prosił, żeby go odpowiednio zagospodarować. Mężczyźni zaparkowali samochody na niewielkim wzniesieniu i przystąpili do rozładunku. Tomaszek wyglądał na rozradowanego, szybko oswoił się z dziką przyrodą. Biegał przez krzaki nie zwracając uwagi na jakiekolwiek zagrożenia i wyraźnie ożył, a to z kolei ucieszyło Marka. Z radością spoglądał na syna.
Kiedy siatka spoczęła obok samochodów, chwycili za pale. Trzydzieści ociosanych kołków szybko znalazło się na ziemi. Piotr sapnął ciężko i oparł dłonie o biodra, spoglądając ze zdziwieniem na to, co Marek nazwał działką budowlaną.
- Stary, ale ten bandżaj musisz chyba wpierw wykosić, albo co, nie?
- Ech... żebym miał czym... – Posmutniał. – Może w rękawicach...
- Ocipiałeś? Ręce sobie poharatasz w trymiga. Poczekaj tutaj i rozładuj resztę. Pojadę
do kumpla po spailinówkę i jakieś grabie przywiozę.
- No, okej – odparł. Wrócił do rozładunku.
W krótkim czasie na ziemi spoczęły duże brezentowe worki na odpadki, dziesięciokilowy młot oraz inne przygotowane narzędzia. W pewnej chwili przy Marku stanął syn i z założonymi rękoma przyglądał się pracy ojca.
- Co tam Tomaszku? – spytał. – Nudzisz się?
- Tato, ja chcem pomóc... – Dzieciak zmarszczył brwi.
Marek kucnął, aby głowę mieć na tej samej wysokości.
- To jest za ciężka praca dla takiego malucha, wiesz? Pobiegaj sobie tutaj, a ja zaraz się tobą zajmę tylko...
- Nie chcem biegać. Tam som pajonki! – odpowiedział, robiąc złowieszczą minę.
Ojciec poskrobał głowę w niemałym zakłopotaniu.
- Wiem, dam ci tę metalową łopatkę, to sobie pokopiesz coś na działce, dobrze?
- A gdzie mogę kopać?! - krzyknął wyraźnie rozradowany maluch.
- Tam. – Wskazał na chaszcze porastające działkę.
Maluch odebrał narzędzie i pobiegł szybko we wskazanym kierunku, by po chwili zniknąć
w gęstych krzakach. Marek wrócił do rozładunku .
Piotr przyjechał godzinę później. Przywiózł zapowiadaną kosiarkę i dwoje grabi. Ułożył sprzęt obok siatki, powrócił do auta i przyniósł dużą, przeźroczystą osłonę na twarz. Mężczyźni zaczęli przenosić pale wraz z narzędziami bliżej działki, by mieć narzędzia pod ręką, a gdy wszystko znalazło się na odpowiednim miejscu, rozstawili krzesła i usiedli
wygodnie, spoglądając rozmarzonymi oczyma na chaszczowisko. W pewnym momencie Piotr zapytał o Tomaszka.
- A, bawi się gdzieś tam... – Skinął głową, wskazując zarośniętą działkę
- Dobra stary, bierz chłopaka koło samochodów i zaczynamy kosić.
Marek wstał i poszedł szukać Tomaszka. Dzieciak siedział na ziemi, na tyłach działki, tuż przy granicy z lasem. Przed sobą miał ubity z ziemi, pokaźnych rozmiarów kopiec. Uklepywał go delikatnymi rączkami, robiąc przy tym głębokie odciski i przy każdym ruchu kiwał radośnie głową. Ojciec przykląkł obok dziecka i spojrzał na budowlę.
- Co to jest? – zapytał, nie odrywając oczu od rączek malucha.
- Schowek na złe duchy! – odparł radośnie malec.
- Złe duchy? – powtórzył za dzieckiem, nie ukrywając zdziwienia. Jak znał syna, nigdy nie słyszał takich słów z jego ust, a teraz był przekonany, że wypowiedział je w taki sposób, jakby długo wcześniej przygotował tę odpowiedź.
- Tak, tato. Nie można tego ruszyć! Nigdy!
- Jasne... – Wstał, otrzepując kolana. – Chodź do auta, bo będziemy kosić te zielsko i może ci się coś stać. Pochwycił malca i przeniósł w okolice samochodu. Piotr czekał już z przygotowaną kosiarką.
Zaczęli oczyszczać teren. Marek zbierał co większe kamienie i małe głazy a przyjaciel z ogniem w oczach godnym większej misji, powalał kolejne łodygi. Po dwóch godzinach mozolnej pracy, teren jako tako przypominał coś, co desperat pokroju Marka mógłby nazwać placem pod przyszłą budowę. Ponieważ wieczór był chłodny, postanowili że wrócą do domu i następnego ranka rozpoczną kolejną partię przygotowań.
*
Przyjechali wczesnym rankiem. Tomaszek zabrał ze sobą kilka samochodzików, w tym ulubionego, dużego dżipa, którego dostał na gwiazdkę. Kiedy mężczyźni zaczęli grabić skoszone zielsko, dzieciak rozpoczął budowę autodromu na środku drogi. Praca szła wartko a efekty były widoczne gołym okiem. Około południa teren został wysprzątany i podkoszony tak, że zaczynał przypominać działkę. W przerwie na drugie śniadanie, Piotr i Marek zasiedli na krzesłach przy samochodach i patrzyli, jak dziecko z zapałem ściga się autkami na zbudowanym torze. Piotr spojrzał w lewo, na widoczny w oddali kopiec i westchnął. Grymas zwrócił uwagę ojca.- Co jest, Ogi? –spytał, widząc zmartwienie na twarzy przyjaciela.
- Trzeba będzie ten kopiec chłopaka zburzyć, żeby folię ułożyć.
- Folię? A na co folię?
- No, a kiedy chcesz się budować, co?
- A bo ja wiem? Pewnie parę lat minie...
- No właśnie. Zarzuci się teren folią, zwiezie ziemi i działka będzie czysta przez kilka lat.
- To się kopiec zburzy... – Wyprostował się i zawołał syna. – Tomeczku, ten kopiec twój będziemy musieli zburzyć, wiesz? – powiedział powoli, wiedząc, jak mocno chłopak przywiązuje się do swoich budowli. Na te słowa dziecko zamarło w bezruchu i wlepiło wzrok w ojca.
- Zgadzasz się?
- Tato! Nie mozes tego zbuzyć! Tam som złe duchy!
Piotr zaśmiał się pod nosem.
- Widzisz? Będziemy musieli negocjować.
- Spokojnie Ogi, zaoferuje się coś w zamian i krakowskim targiem będziemy mieć spokój.
- Taaaa... – skwitował przyjaciel i jeszcze wygodniej rozłożył na drewnianym krześle.
Po krótkiej przerwie wrócili do pracy. Odmierzyli dokładnie działkę i małymi listewkami z pomarańczowym zakończeniem zaznaczyli miejsca, w których będą wbijać pale na ogrodzenie, a gdy to zrobili, rozmieścili kołki przy każdej listewce i przynieśli duży młot. Po trzech godzinach działka została otoczona palisadą i mogli zabrać się za rozkładanie siatki. Nie mieli ani gwoździ ani tackera, aby przymocować ją do pali, wobec czego ktoś musiał jechać do miasta te po rzeczy. Jednak, z racji później pory i ogólnego zmęczenia, a także w trosce o dziecko, zdecydowali, że zwiną wszystko z powrotem i wrócą jutro odpowiednio przygotowani.
*
Marek z samego rana zapakował śniadanie, zabawki wybrane przez Tomaszka oraz spisał listę na zakupy. Objechał markety w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy, zakupił także dwie książki z poradami ogrodniczymi, ponieważ stwierdził, że mógłby coś zasadzić na pustej parceli, a przecież nie wszystkie warzywa i rośliny wymagają pieczołowitej pielęgnacji. Odpowiednio przygotowany, zadzwonił do Piotra i poinformował go, że jedzie na działkę, i że będzie tam oczekiwać przyjaciela. Ten odparł, że dołączy niebawem.Marek wysiadł z samochodu i odpiął fotelik, po czym pomógł synkowi wydostać się na zewnątrz. Chłopiec zabrał z tylnego siedzenia przygotowane przez ojca zabawki i zerkając ciekawsko do torby, sprawdził jej zawartość. Widok wyraźnie rozweseliła malca. Już miał odbiegać, kiedy został zatrzymany przez ojca.
- Tomaszku..., będę musiał zniszczyć twój kopiec dzisiaj.
- Tato! Powiedziałem, ze nie mozes go rusać! – Zezłoszczony słowami ojca tupnął nogą. –Tam są złe duchy!
- No dobrze... – odparł. Zachodził w głowę, skąd dzieciak zna te zdanie, ale po chwili doszedł do wniosku, że martwi się na zapas. Gorsze było to, jaką wagę Tomasz przywiązywał do kupki piachu. Wiedział już, że zburzenie kopca będzie ciężkim przeżyciem dla dziecka, i że w jakiś sposób będzie musiał to wynagrodzić. Gdy dzieciak zaczął budować nowy autodrom, bziumkając przy zabawie z samochodami, Marek przygotował siatkę. Sprawdził przy okazji, czy przez noc nikt nie ukradł pali albo narzędzi, ale tak jak oczekiwał, wszystko było na swoim miejscu.
Jezioro Srebrne było oddalone o niecałe trzy kilometry, a najbliższa wioska znajdowała się nieco dalej. W tym miejscu, gdzie nawet grzybów specjalnie nie było, nikt poza leśniczym się nie zapuszczał, bo też nie było po co. Z tego właśnie powodu pozostawił działkę dla siebie, w nadziei, że za kilka lat postawi wymarzony dom, z żółtym tynkiem
i brązowymi oknami, przysłanianymi elektronicznie sterowanymi roletami – jego największym marzeniem.
O godzinie dziesiątej przyjechał Piotr. Przeprosił za niemałe spóźnienie, tłumacząc się sprawami rodzinnymi i bez dalszego gadania przystąpił do pracy. Ustawili siatkę i zaczęli rozwijać ją wzdłuż wytyczonych linii działki, a następnie każdy przygotowany fragment przypinali tackerem do pali. Do południa powstało kompletne, acz prowizoryczne ogrodzenie, ale praca do lekkich nie należała. Przekonali się, że robota na działce to kawał ciężkiego chleba. Skoszone przedwczoraj chaszcze posłużyły do rozpalenia wielkieg ogniska, a kiedy zapłonęło, usiedli zmęczeni na drewnianych krzesłach. Wyciągnęli z plecaka po butelce wody mineralnej i rozkoszując się upalnym, jak na maj, słońcem, sączyli zimny płyn. Tomaszek bawił się opodal samochodzikami. Widząc beztroską zabawę malca obaj spojrzeli na kopiec, który powinni dzisiaj usunąć, aby jutro przekopać ziemię pod położenie folii.
- I co, dzieciaka ugadałeś? – zagadnął Piotr.
- Durna sprawa. Taka górka ziemi i płacz będzie – odparł w zamyśleniu.
- Ech stary. Czyli nie ugadałeś, nie?
- Będziesz mieć dzieci, to zrozumiesz.
Piotr zachichotał drwiąco i zamilkł. Siedzieli ponad godzinę, rozmawiając o pracy i życiu, wymieniając co ciekawsze doświadczenia związane z klientami, aż w końcu stwierdzili, że tego dnia zrobili wystarczająco dużo i postanowili wrócić do domów na obiad. Ustalili też, że jutro podrzucą Tomaszka do żony Piotra i przyjadą sami. Decyzja była podyktowana koniecznością usunięciem kopca i woleli, aby dzieciak tego nie widział. Przyjaciel nie dostrzegał problemu z górką piachu, ale Marek dobrze wiedział, że syn w takich przypadkach może zamienić się w małego terrorystę.
*
Marek, zgodnie z planem, zawiózł dziecko do domu Piotra, gdzie dowiedział się, że przyjaciel tego dnia nie będzie mógł pomóc, bo wyskoczyła jakaś sprawa nie cierpiąca zwłoki. Zostawił chłopca pod okiem opiekuńczej żony i odjechał na działkę, z nadzieją, że uda mu się wykonać zaplanowane czynności. Przekopanie kilkunastu ton ziemi nie było łatwe, ale wierzył w to, że chociaż połowę uda się zrobić dzisiaj, a resztę jutro, wraz z Piotrem. W najgorszym wypadku poświęciłby weekend na ułożenie folii. Mając na uwadze możliwe opóźnienie, wykonał wcześniej kilka telefonów do firm ogrodniczych i wybrał najlepszą ofertę na ziemię z torfem. Podał dokładny adres, gdzie ma zostać dowieziona, umówił cenę za transport i spokojniejszy pognał na działkę. Wysiadł z auta i przygotował kilof i łopatę. Założył rękawiczki, zakasał rękawy i wziął się do roboty. Początkowo szło sprawnie, jednak po dwóch godzinach odczuwał krępujący ból w plecach. Postanowił, że odpocznie. Usiadł na krześle, które dosunął do ogrodzenia i popijając wodę, spoglądał na kopiec. Złe duchy – powtórzył w myślach słowa synka. Nie wiedział czemu, ale owe dwa wyrazy ni jak nie pasowały do ust malca. Podszedł do górki ziemi i spoglądał z zaciekawieniem na odciśnięte, wyschnięte ślady małych rączek.
Kucnął przy kopcu i delikatnie zaczął go rozgarniać W pewnej chwili poczuł pod palcami coś miękkiego, nie pasującego do grudy ani piasku. Wymacał niepewnie dziwny kształt i włożywszy palce głębiej, rozgarnął ziemię.
- Aaaa! - Odskoczył z krzykiem na ustach. Zamarł w bezruchu i łypał niedowierzająco na to, co właśnie widział. Łapiąc szybko oddech próbował pozbierać myśli.
Kopiec skrywał ludzką głowę, pozbawioną oczu. Poszarpana szyja okrywała rozbebeszone wnętrzności, szaro-blada skóra i zmierzwione włosy sugerowały, że leżała tutaj co najmniej kilkanaście dni. Marek rozejrzał się niepewnie po okolicy – czuł świdrujący wzrok obserwujący go z lasu. Zrobił mały krok i zakrył usta, powstrzymując z trudem odruch wymiotny. Nigdy wcześniej nie widział trupa, ale to nie był trup, tylko ludzka głowa. Tego akurat był pewien.
- O kurwa... – wycedził przez zęby. Rozdygotanymi rękoma wyjął telefon komórkowy i wyszukał numer do Piotra, ale zawahał się, czując na twarzy spojrzenie, jakby ktoś wciąż go obserwował. Odsunął aparat i zawiesił rękę luźno przy udzie. Nerwowo spojrzał za siebie, sprawdzając, czy rzeczywiście przebywa sam. Nikogo w pobliżu ani nie widział, ani nie słyszał. Odszedł kilka kroków i usiadł na krześle, nie odrywając oczu od rozkopanej ziemi, zza której wystawała czupryna trupa. Myśli przypominały pędzący z zawrotną prędkością tramwaj, a w uszach słyszał jedynie szum przepływającej krwi. W końcu wstał, podszedł do kopca i nogą zaczął zagarniać ziemię na trupią głowę, przykrywając ją niedbale. Poskładał krzesła, jeszcze raz rozejrzał się po okolicy i wsiadł do samochodu.
Pojechał do domu Piotra, ale nic nie powiedział o znalezisku. Jego myśli krążyły wokół syna: dlaczego nic nie powiedział? Nie zdawał sobie sprawy z tego, co przysypał? A może ktoś umieścił tę głowę, kiedy ich nie było? Te pytania był ważne dla Marka, bo jeżeli to pierwsze okazałoby się prawdą, to powinien o to wypytać, jeżeli jednak drugie, wolał nic nie wspominać dziecku. Powiadomienie policji też wydało się nie na miejscu, z prostej przyczyny: miałby nie lada problem, żeby to wytłumaczyć. Co by powiedział? Że głowę podrzucono, albo że dziecko sobie ją przysypało podczas zabawy? Obie wersje – jak uważał – były absurdalne i niedorzeczne. Wrócił do domu, umył dłonie i ułożył Tomaszka do snu. Całą noc nie zmrużył oka, zastanawiając się nad człowiekiem, który umarł w nie najciekawszych okolicznościach.
*
Z samego rana zadzwonił do Piotra i poprosił go, aby także tego dnia jego żona przechowała Tomaszka. Dodał również, żeby Piotr nie kwapił się pomocą, tylko spędził czas z rodziną, tłumacząc, że oczekuje na folię i ziemię. Samemu zaś, po odwiezieniu synka, pojechał na działkę. Kiedy wysiadł z samochodu, pobladł jeszcze bardziej, niż wczoraj. Obok miejsca, gdzie znajdował się kopiec, dojrzał sporych rozmiarów dół z rozgarniętą na boki ziemią. Wzdrygnął się na myśl, co może zastać w dziurze. Mimo to, ciekawość i złość zwyciężyły. Ruszył ostrożnie, pochylony, jakby skradał się do kogoś aby go nastraszyć. Gdy był wystarczająco blisko, zajrzał do środka. Wewnątrz dostrzegł coś, co przypominało sporych rozmiarów zawiniątko. Podłużne, obłe, z jednej strony jakby nogi...
- Kurwa... kurwa mać! – syknął, dławiąc krzyk. – Trup! Trup! – wrzasnął w myślach.
Nie miał odwagi, aby sprawdzić, co zawiniętego leży w dole. Nerwowo rozejrzał się po okolicy, spojrzał też na kopiec, czy nie został naruszony. Wyraźne ślady butów i rozgarnięta ziemia sugerowały, że znalezisko zostało zabrane. Wiedział, że cokolwiek leży tam w dole, i tak napytał sobie niechcący biedy. Ktokolwiek pozbawił tego człowieka głowy, był tutaj i wie, że Marek widział coś, czego nie powinien zobaczyć. Poczuł, że traci grunt pod nogami, a poukładane dotąd życie zaczyna się sypać jak domek z kart. Wszak był na swojej ziemi, w miejscu, gdzie ma postawić dom. A gdzie miałby czuć się bezpieczniej, jak nie we własnych czterech kątach?
Wziął głęboki oddech i czując na karku czyjś wzrok, postanowił odczekać, aż ktoś się zjawi – bez względu na to, jakie będzie miał zamiary. Trzy godziny minęły pod znakiem uporczywego wpatrywania się w wykopaną dziurę i walką z nieodpartą pokusą, aby odwinąć to, co leżało w dole. Jednak tkwił w miejscu, przekonany o swojej racji. Cierpliwie czekał, popijając wodę, smażąc się w upalnym majowym słońcu.
Z głębi lasu, od strony drogi usłyszał warkot silnika. Wstał energicznie, prostując się jak struna i z drżeniem oczekiwał nadjeżdżającego pojazdu. W chwilę później na dzikiej drodze dostrzegł samochód Piotra. Ruszył szybkim krokiem w stronę wysiadającego przyjaciela.
- Zwariowałeś? Po coś tu przyjechał? – ryknął na powitanie. Zdziwiony chłop zamarł w bezruchu, trzymając w ręku sporych rozmiarów tobołki.
- A tobie co? Hę? – Spojrzał na drżącego Marka. – Zjawę ujrzałeś czy co?
Marek natychmiast ochłonął, siląc się na naturalność – uświadomił sobie, że przecież Piotr niczego nie widział i o niczym nie wie.
- Nic, nic... – zbył nietakt – Co tam masz? – dodał, patrząc na tobołki. Przyjaciel rzucił trzymane torby na ziemię i sięgnął po kolejne.
- No panie, jest piątek, więc załatwiłem, że żonka zaopiekuje się na noc dzieciakiem, a my napijemy się piwka i pogrilujemy pod chmurką...
- Że co?
- No coś ty? Z choinki się urwał? Grila zrobimy mówię.
Marek opuścił wzrok i w zamyśleniu szukał wymówki, która odwiodłaby kolegę od planu spędzenia nocy obok przypuszczalnego trupa, o którym przecież nic nie wiedział. Nie zdążył zareagować, kiedy Piotr wyminął go i niosąc tobołki, wkroczył na ogrodzony teren. Kiedy tylko wszedł na działkę, stanął nieco zdziwiony, rzucił sprzęt biwakowy i podszedł do dołu. Marek zmełł ciche przekleństwo.
- Marek! Coś ty tu za dziurę wykopał, hę? I coś tam wrzucił, co?
- Lepiej nie pytaj... – burknął nieco głośniej i skierował kroki w stronę przyjaciela. Stanął obok.
- Nie no, poważnie się pytam. Co to jest?
- Wiesz, postanowiłem zakopać starą choinkę, tę, którą Kaśka przytargała od teściów. – Skłamał na poczekaniu nie wierząc w to, co mówi.
- Aha. No to żeś się obudził chłopie. – Piotr klepnął przyjaciela w plecy i poszedł po łopatę, którą zaczął zasypywać dół.
- Co robisz? – spytał zdziwiony Marek.
- Jak to co? Nie chce w to wpaść, jak po pijaku będę szedł się odlać! Wiesz, co taki iglak sztuczny może z ciałem zrobić?
- Aha... – przytaknął cicho i zaczął zgarniać nogą ziemię do dołu.
W kilka minut po wielkiej dziurze pozostał tylko niewielki ślad w postaci rozgrzebanej, przekopanej ziemi. Mężczyźni zasiedli przy ogrodzeniu, ustawiając wcześniej krzesła tyłem do słońca i wyciągnęli piwo. Zaplanowali, że po pierwszej kolejce rozłożą namiot, a po drugiej przygotują grill. Nim jednak pierwsza część planu została poczyniona, zadzwonił telefon Piotra. W trybie pilnym miał jechać do miasta, aby sprawdzić instalację jakiegoś oczka, przed ślubem ważnego jegomościa. W półgodziny później było już pewne, że robota jest tak pilna i ciężka, że Piotr nie zdoła wrócić na noc i zaproponował, aby przełożyć piknik na następny dzień, jednak Marek uparł się, że samemu spędzi noc, skoro już rozłożył namioty i grill a mięso oraz kiełbaski tylko czekały, aby je przyrządzić.
W duchu jednak, cieszył się, że Piotra nie ma, mając jednocześnie nadzieje, że spotka ludzi „od głowy”.
Wieczorem, około godziny dziewiętnastej, kiedy słońce już skryło się za drzewami, rozpalił ogień i przygotował mięso do smażenia.
Właśnie obracał kiełbaski i miał chwycić za karczek, kiedy usłyszał niepokojący odgłos łamanych gałęzi, jakby ktoś skradał się od strony lasu. Wstał i zaczął nerwowo spoglądać w las. Po chwili dostrzegł skrawek białego ubrania, wyłaniający się z gęstwiny krzaków. W sekundę później odłożył uchwyt do mięsa na grill i opuścił zrezygnowany ręce wzdłuż ciała. Z lasu wyszło dwóch mężczyzn. Obaj barczyści, wysocy o kwadratowych szczękach, krzywych nosach i łysych głowach. Tępe spojrzenia patrzyły na Marka, kiedy zbliżali się w bojowej postawie. Kątem oka dostrzegł zatknięte za pasem pistolety. Zamarł w bezruchu.
- Dzień dobry – rzekł ze wschodnim akcentem. Mężczyzna miał na sobie niebieską koszulkę, przykrytą częściowo czarną, skórzaną kurtką. Marek nie odpowiedział. Chciał uciekać, ale nogi były jak z waty.
- Dzień dobry, powiedziałem. Słyszy mnie pan? – Obaj zbliżyli się, a ten z niebieską koszulką wyciągnął sękatą dłoń w stronę właściciela działki. Marek niemrawo wymienił z nim uścisk, po czym, śnięty jak w letargu, wlepił zszokowany wzrok w twarz ruska (jak zdołał ocenić nieproszonych gości).
- Dzień... dzień dobry – odparł po chwili
- No właśnie. Zaraz dowiemy się, czy dobry. – Bandzior rozejrzał się po okolicy, zatrzymując wzrok na zasypanym dole, po czym przetarł brodę pod dolną wargą i dziwnie syknął.
- Mogę jakoś pommóc? – spytał, przeklinając w myślach zająknięcie.
- Widział pan coś... nietypowego tutaj?
- Nietypowego? – Zrobił zdziwioną minę, z nadzieją, że ich nabierze. Wolał nie patrzeć w oczy rozmówcy, bo wiedział, że gdyby wzrok zabijał, już by nie żył.
- No, nietypowego. Widział pan, czy nie?
- Nie licząc tego, że... – przerwał, zamyślając się nagle. Kurwa! – stwierdził, oni go obserwują odkąd tu jest. Nie może być inaczej! Widzieli, że zakopał ciało, że znalazł głowę, którą ukryli! Chcą jedynie sprawdzić, czy poinformował policję. Ale gdyby tak było, przecież nie wróciłby tu. Zamiast tego, przyjechałyby gliny! – skwitował wywód w myślach. – Synek tylko wspominał, że w lesie straszy – zakończył z pewnością w głosie.
- Straszy? Co takiego? – Rusek wydał się bardzo zainteresowany tym stwierdzeniem.
- Jakieś złe duchy, czy coś.
- Złe duchy, tak? – powtórzył za Markiem.
- No, jakieś tam sobie ubzdurał.
- A pan cos widział, te... – ważył chyba słowo – duchy?
- Ja tam w duchy nie wierzę... zresztą, na pewno jak są, to nikt się o nich nie dowie. – stwierdził ze szczerą nadzieją, że gra słów, którą rozpoczął jest dobrze zrozumiana. Rusek spojrzał na kompana, przewrócił oczami jakby szukajał w głowie jakiegoś planu, po czym stanął nad zasypanym dołem.
- A te duchy... – Wskazał dyskretnie na rozkopaną ziemię. – To nie zaczną ścigać ludzi, na przykład?
- Nie – odpowiedział stanowczo. – A już na pewno, nie ten duch.
Bandzior cofnął rękę i włożył pod skórzaną kurtkę, wyraźnie coś chwytając. Marek przełknął ślinę.
- A wiec... panie...
- Jestem Marek... Marek Małkowski.
- Panie Małkowski. To pana działka, tak?
- Tak. – Pokiwał energicznie głową. – Otrzymałem w spadku, po matce. Budować się tu zamierzam.
- Aha... – cmoknął, jakby chciał pozbyć się kawałka mięsa z między zębów. – Budować, tak? – powtórzył. – Wobec tego, proszę przyjechać tutaj po południu.
- Dlaczego? – wypalił nerwowo karcąc się za te pytanie. Przecież mógł po prostu powiedzieć, że „tak zrobi”.
- A, no bo, widzi pan, musimy pewne egzorcyzmy przeprowadzić. Rozumiemy się? – spojrzał na Marka spode łba takim wzorkiem, że prawie prześwidrował czaszkę właściciela na wylot.
- Tak. Rozumiem doskonale. To będę jutro... o której?
- Po południu... – warknął bandzior i skinął na kolegę. Obaj oddalili się z działki i zniknęli w lesie. Marek bez chwili namysłu zaczął zwijać namiot, ugasił resztką wody grill i schował wszystko do samochodu. W kilka minut po obozowisku nie było śladu.
*
Nie przespał nocy, ale też nie dzwonił do Piotra i nie poinformował go, że nagle zmienił plany i wrócił do domu. Był przekonany, że ruskie na pewno go śledziły i że czekają pod blokiem. Jednak nic przez noc się nie wydarzyło. Kiedy wstał, z trudem doczekał południa, ale starał się jak mógł, aby dotrwać w domu do godziny dwunastej. Na szczęście, Piotr nie telefonował i nie przywiózł Tomaszka. Widocznie byli gdzieś na mieście, jak to miała w zwyczaju żona przyjaciela, aby obce dzieci zabierać na różne rozrywki.Wybiła wyznaczona godzina. Marek zszedł na dół. Zanim wsiadł do samochodu, sprawdził, czy nikt go nie śledzi, i upewniwszy się, że ma spokój, pojechał na działkę.
Teren był pusty. Nie widział w pobliżu nikogo, nie znalazł też żadnych dodatkowych śladów, poza jednym – dół był odkopany. Wysiadł z auta i podszedł do wykopu – był pusty, poza małym wyjątkiem. Na dnie leżało coś czarnego, nieco przysypanego. Chwilę zwlekał, zanim po to sięgnął, a kiedy usunął ziemię, jego oczom ukazał się całkiem zgrabny neseser. Niepewnym ruchem wyjął walizkę i trzymał chwilę w drżących rękach. Parokrotnie obejrzał się za siebie i na boki, czy aby nikt go nie obserwuje. W końcu stwierdził, że otworzy walizkę – uzasadniając tę decyzję w prosty sposób: widział głowę trupa, to i zawartość go nie przerazi. Delikatnie odsunął klipsy na bok i zamknięcia odskoczyły. Uchylił wieko
i zaniemówił. Wewnątrz znajdowała się ogromna suma polskich banknotów, a na nich kartka z odręcznym, zgrabnym pismem. Wyjął ją i przeczytał:
Na przegnanie złych duchów. Pozdrawiam z nadzieją na szybkie zapomnienie sprawy. Swietłana W.
Zamknął neseser, wstał i zatoczył niemrawo, po czym upadł na ziemię.
*
- Stary, jesteś cały? – usłyszał głos Piotra, szarpiącego go za ramię.
- Tak, jestem – odpowiedział, spoglądając na przyjaciela siedzącego obok otwartej walizki.
- Kurwa! Tutaj jest ponad pięćset tysięcy złotych!
- Yhy... – Uniósł się na łokciach. Spojrzał na stos pieniędzy. – Liczyłeś?
- No... wybacz, jakoś kurewsko nie mogłem się powstrzymać! – krzyknął podekscytowany, trzymając w dłoni spory plik setek.
- Wybaczam ci.
- Kurwa! Mogłeś powiedzieć, że mamuśka skarb zakopała, a nie wciskać mi kit z choinką!
- Wiesz... – Zerknął z ciekawością na minę przyjaciela. – Nie chciałem się dzielić... rozumiesz, nie? Dom, budowa i te sprawy.
- Spoko Marku. To są twoje pieniądze i nie chcę ani złotówki. Chyba, że piwo mi postawisz.
- Masz to jak w banku...
KONIEC