Opowiadanie. Tekst przeznaczony dla osób powyżej 18 roku życia
Pacjent
***
…Urodziłem się w domu wariatów na rogatkach małego miasteczka na południu kraju. Matka miała ciężki poród. Krzyczała przez całą noc, przeklinając Boga za to, że nie pozwala wydalić mnie z jej umęczonego ciała. Wtórowały jej głosy schizofreniczek i katatoniczek, które wiły się na posadze przed drzwiami izolatki, rodząc w bólach swoje dawno narodzone dzieci.
Bezdzietna Maria zerwała się z brudnych, śmierdzących lizolem kafli, wspięła na białą ławkę i zdjęła ze ściany stalowy krzyż. Kurcząc się w sobie, podbiegła do mojej matki i wbiła go w jej sterczący brzuch. Z uczuciem ogromnej ulgi wytrysnąłem i wylałem na wyciągnięte dłonie ojca w lateksowych rękawiczkach.
Nie uronił łzy, a przecież byłem jego pierworodnym. Jej pierworodnym też, ale ona płakała. Wyczerpana, z głową przechyloną na bok, smutnymi oczami, wpatrywała się tak jakoś dziwnie w pustkę skąd przybyłem. Z przygryzionej wargi sączyła się krew, barwiąc zęby na czerwono.
Tamtego jesiennego popołudnia było inaczej. Uśmiechała się, coś tam do siebie szeptała i kochanym, smukłym palcem malowała portret na zawilgoconej szybie karetki. Mama, mamusia, matuleńka.
Kontury twarzy zamazały się i spłynęły stróżkami łez, gdy brał ją w ramiona w obskurnym gabinecie na poddaszu. Bolało. Piekący ból promieniował wzdłuż kręgosłupa i jego duża, spocona dłoń wpijała się w jej szyję zamiast ust. Nie, nie bała się. Dlaczego miałaby się bać ? Przecież przyszła opowiedzieć mu swój sen. Usiadła w rozkroku na kozetce przykrytej plastikowym prześcieradłem i wzięła z jego dłoni dwie różowe tabletki na bezsenną noc i białą, większą na nastrój. Nie dawał jej kodeiny, lubił słuchać gdy go czuła. Najmniejsza, z literką oznaczającą dzień tygodnia, była dla mnie.
Wiem, wiem tato… zawiodłem.
W jej śnie wszystkie postacie poruszały się wolno. Nawet ksiądz zdawał się płynąć nad ziemią gdy zbliżał się do klęczącej pary. Ubrana była w prostą, białą sukienkę z naszytymi perełkami. Skrzyły się w blasku świateł padających z dużego kryształowego żyrandola nad nimi. Długie, jasne włosy opadały nieruchomo na ramiona i kontrastowały z jej drżacym ciałem. Nie patrzyła na księdza. Całą uwagę skupiła na jego rozświetlonej twarzy…Tak jak prosił, ze szczegółami opowiadała o swoich sennych marzeniach, aby sobie dokładnie zapisał w zeszycie w niebieskich okładkach z emblematem wijącego węża przebitego sztyletem. Ufna, przepełniona miłością i ciężko chora.
- Czy ty, tato pragniesz pojąć za żonę moją mamę ?
- Tak.
- Czy ty, mamo pragniesz pojąć za męża mojego tatę?
- Tak, pragnę.
- Podajcie sobie dłonie, a ja stułą połączę je w święty węzeł małżeński.
Klamra od skórzanego paska uwierała w skrępowane nadgarski za każdym razem gdy w nią wchodził. Coraz głębiej, rozpychając tętnicę, raz za razem uderzał w serce. Krwawiło. Mocno, równo, metodycznie. Z każdym ciosem stygło i w końcu pokryło się strupem. Nagle zacisnął pasek tak bardzo, że aż zbielały jej drobne kostki i zastygł w bezruchu. Chwilę potem poczuła jak eksploduje w niej szlachtowane uczucie i dokonuje żywota.
Kap, kap, niepotrzebny, brudzę prześcieradło.
***
A może urodziłem się na północy? Tak, tak na północy. Miejsce moich urodzin zdradza zimny przejmujący wiatr i mech na pniach drzew. Nie lubi słońca i porasta zawsze od strony północnej. Ciasno posadzili te cholerne buki i wpychają przez okno swoje zielone, brodate mordy. Muszę je kiedyś pozrywać i podetrzeć nimi tyłek. Jestem do tego zdolny. Mam podły charakter i wściekłość w sercu charakterystyczną dla ludów z północy. Zaraz wam coś zanucę „ Bo drakkary są gotowe i rwą się do drogi Niecierpliwe wielkich czynów i przelanej krwi Nie ma nigdy w sercach naszych ani cienia trwogi
A dla wrogów też litości nie ma ani krzty…”
To cały ja. Urodziłem się zwalistym, okrutnym Wikingiem i wszystko mnie wkurwia. Żółte, zwiednięte liście pod kapciami, bo chrzęszczą idiotycznie i marnotrawią rosę, pojąc swoje gnijące ciała. A najbardziej te huje, palce w prawej stopie. Podstępnie przedziurawiły wełnianą skarpetę i próbują swoimi małymi, skundlonymi mordkami wgryźć się w stary filc. Zeżrą was mole zanim spierdolicie ! Tchórzliwe kutasy !
Usiadłem na krześle…odkręcone widelcem od posadzki i gotowe do startu…four, three, two, one…Halo, Houston mam problem…Pokonałem barierę samotności i zaczynam tracić członki.
***
Wreszcie wyprowadzili mamę na spacer. Biedactwo kołysze się, drobiąc kroczki. Stara, siwa kaczuszka. Popychają ją i ciągną za skrzydełko. Taś, taś, taś…Ukradkiem spoglądają w moje okno. Udają, że pomagają, że podtrzymują za ramiona, ale gdybym odwrócił głowę, zaraz jej dołożą. Oczy zaszkliły się od łez…Boję się opuścić powieki.
Staje po dwa razy na każdej płycie chodnikowej i to ich irytuje. Wyszukuje stopą orzeszki bukowe. Mało ich w tym roku obrodziło, a te które przetrwały upadek z wysokości, lubią wciskać się w szczeliny pod płytkami. Złośliwe sukinsyny ! Dobrze wiedzą, że tylko one chronią przed zgnilizną. Zaraża stopy, potem butwieją nogi, tyłek i wnętrzności. Nie mija tydzień, a srasz robakami. Zabija cię zwykłe zatwardzenie, bo próchnica zapycha ci tyłek.
Zmienili taktykę. Szarpią ją i popychają, ignorując moje nienawistne spojrzenia. Drażnią się ze mną. Badają moją wytrzymałość. Słyszeli, że w furii mógłbym przegryźć ścianę. Osiłkowaty cherubin bije ją reką po głowie w nadzieji, że mój łeb wynurzy się z elewacji.
Zaciskam pięści, zatapiam zęby w drewnianym parapecie, ale wytrzymuję. Muszę. Jeszcze nie mogę się ujawnić. Moja niechęć do ludzi nie osiągnęła stanu nasycenia. Już niedługo gorzkie ziarno, które zasiał mariaż niedoli chorej matki, jej zawiedzionych uczuć, i ojca czerpiącego satysfakcję z poniewierania, wyda plony. Nabierze wystarczającej mocy, aby udźwignąć brzemię proroctwa. Tak, tak bijcie ją, szarpcie, potęgujcie mój ból.
A uparte anioły nucą swoją wredną pieśń o wybaczaniu, miłosierdziu i uldze, ale to już było, szkaradni kolesie. Miłość zużyła swoją moc sprawczą i teraz zalega w rynsztoku świata, ustępując miejsca antymiłości i nienawiści. Już niedługo nadejdzie dzień, w którym stanę na czele armii zatraconych i zaczniemy zwycięski pochód ku równowadze potencjałów. Miłosierdzie wysysa gniew jak tabletki.
Jedna, druga i trzecia trafiają pod język. Kiedy anioły opuszczą salę, psychotropy odtańczą swój pożegnalny taniec w muszli klozetowej. Żadne wasze zabiegi nie odmienią losów swiata. Słyszycie ?! Biada ziemi i biada morzu !
cdn...
PACJENT/ narodziny złego / fragment ~
1
Ostatnio zmieniony ndz 04 paź 2009, 11:24 przez jackdaniels, łącznie zmieniany 1 raz.
Jackdaniels