Ja myślę, że takie "chowanie pod kloszem" to efekt strachu nadopiekuńczych rodziców i ich egoizmu oraz wygodnictwa ( tak, nie pomyliłem się - egoizmu i wygodnictwa). Bo jeśli nie wysyłamy dziecka do normalnej szkoły, na podwórko bez opieki, to nie musimy się o nie martwić, wiemy, że jest bezpieczne. Tyle, że to wygoda dla nas, nie dla dziecka. Bo ono - na dłuższą metę straci na takim wychowaniu, nie nawiąże więzi z rówieśnikami, nie nauczy się radzić z ludźmi agresywnymi i chamskimi. A rodzice wiecznie nie będa go/ jej mogli chronić. Bo sami nie są wieczni... I nie piszę tego co wyżej na bazie jakiejś pseudopsychologicznej analizy wypowiedzi przeciwników szkoły, piszę to na podstawie swoich odczuć z którymi przez długi czas musiałem ciężko walczyć. Wypuścić dzieci same na podwórko czy nie? Pozwolić iść na spacer z kolegami? Robić raban bo ktoś je walnął w przedszkolu czy może raczej wytłumaczyć, że w takim wypadku dziecko ma prawo oddać? Wybrałem - z dużym bólem - opcję na samodzielność dzieci. Wpoiłem, że nie wolno nikogo zaczepiać, ale można się bronić. Nie było lekko. W podstawówce moi synowie zostali brutalnie zaatakowani przez bandę kilkunastu dzieciaków pod wodzą dziewuszki będącej córką pani ze świetlicy. Smarkula czuła się bezkarna i miała liczne grono akolitów którzy lubili znęcać się nad innymi. Tym razem nie wyszło, moje dzieciaki dały sobie radę. Później przez parę tygodni walczyliśmy z żoną, aby nasze dzieci nie zostały ukarane za prosty fakt samoobrony, bo pani dyrektor wyszła z założenia, że napadnięty to ten który ma siniaki i przegrał, a tu akurat więcej siniaków mieli napastnicy... Wygraliśmy, naszych dzieci nie ukarano. Innym razem paru żuli z podwórka napuściło sporo starszego gnoja na moje dzieciaki, aby w ten sposób zemścić się na mnie i żonie ( jesteśmy oboje nauczycielami). Młodszy został pobity przez chłopaka pięć lat straszego. Dostał solidnie bo próbował walczyć. Wtedy zarobił w zęby od mojego starszego syna, który był tylko trzy lata od niego młodszy. Kiedy dobiegliśmy do okna ( bo mały wrócił z płaczem z podwórka), musiałem niemal siłą zatrzymać żonę, bo chciała lecieć na dwór, ratować drugie dziecko. Ja wolałem trochę poczekać, bo mój straszy syn właśnie siedział na napastniku i walił jego ryjem o beton... W końcu zszedłem, niespiesznie... Mój starszy miał nieźle obitą twarz, ale jego przeciwnik wyglądał dużo gorzej i miał naderwane ucho ( przydały się na coś ćwiczenia szponów orła

). No i po tym wydarzeniu, więcej kłopotów nie było. Chuligani omijali moje dzieci szerokim łukiem, a każdy z synów miał mnóstwo kumpli ( bo dzieciaki zaczęły się do nich garnąć widząc, że ci nie biegną na skargę do mamusi z byle czym). Aha, w pewnym wieku - przez parę lat - ćwiczyłem z synami codzień i nauczyłem ich jak się bronić. Do dzisiaj czasem kopiemy w tarcze czy trenujem z nożem, aczkolwiek jeden i drugi ma już niemal sto kilo żywej wagi i tatuś musi się nieźle zwijać na takich sparringach

Taka była droga którą ja wybrałem. Trudna, bo bywało, że ledwo - ledwo mogłem powstrzymać się od interwencji - ale chyba dobra. Tak dzisiaj uważam.
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson