Witam. Zabrałem się za pisanie czegoś większego. Nie zamierzam tu wrzucac kolejnych rozdziałów, ale bardzo chciałbym prosic o wnikliwą analizę początku, w celu wytknięcia mi tego, co wymaga poprawy, jak i tego, czego powinienem się trzymac. Powieśc ma byc osadzona gdzieś na pograniczu klimatów urban fantasy. Z góry dziękuję za recenzje i wnikliwe analizy.
PS. W kilku miejscach w tekście pojwia się taki oto twór: *[...]. W takich nawiasach umieściłem tekst, który znalazł się w przypisach w Wordzie, a zrobienie go tutaj jest niemożliwe.
_______________
...::: P R Z E D M O W A :::...
Czytelniku. Pisząc tę przedmowę, nie mam jeszcze pojęcia, o czym będzie moja książka. Minęło wiele lat, nim zasiadłem przy biurku tu i teraz, by w końcu przelać moje myśli na papier. Miej dla mnie litość, bo nie jest to łatwe. Mam w głowie mnóstwo pomysłów na tę powieść, jednak wciąż wydaje mi się, że żaden z nich nie jest na tyle dobry, bym mógł ośmielić się marnować Twój czas słowami, które zostały bękartami spłodzonymi przez mój umysł, a zrodzonymi przez atrament. Mam tylko nadzieję, że zechcesz się nimi zaopiekować, bo słowa pozbawione opieki są niczym wilki; i to Ty, czytelniku, musisz sobie z nimi poradzić. Nie każę Ci ich jednak oswajać – są zdradzieckie i taki też musisz wobec nich być. Nie chcę byś wytresował te wilki tak, by bawiły się z Twoimi dziećmi; chcę byś powiesił ich skóry nad kominkiem. Dlaczego? Ponieważ słowa, nawet te najpiękniejsze, są wciąż tylko słowami. Nie należy ich kochać, nie należy ich również nienawidzić. Musisz podejść do nich powoli, spiralną drogą i spróbować się wmieszać, by na chwilę stać się jednym z nich, jednak nie zapominając przy tym kim jesteś, abyś w dowolnej chwili mógł zostawić je same ze sobą.
Czytelniku. Pisząc tę przedmowę, wśród oceanu moich myśli, kilka co bardziej znaczących rozbija się łagodną falą o brzegi mojej świadomości. Pomyślałem sobie, że gdy skończę pisać ten wstęp, wszystko stanie się dla mnie jasne: odpowiedzi rozjarzą się światłem wiary, a ja w końcu będę pewien, o czym chcę napisać dla Ciebie książkę. Nie pierwszy raz się mylę. Wciąż nie znam imion bohaterów, nie wiem kim są i jaki mają problem. Nie znam ich, ponieważ, póki co, są nieważni – są formami bez treści. Tępą foremką do wycinania pierników. Nie wiem z jakiego powinienem ulepić je ciasta; nie wiem na jakiej blasze je rozłożyć; nie wiem też w jakiej temperaturze powinienem je piec, by, w efekcie, stały się unikalne i pyszne. Świat nie potrzebuje kolejnej opowieści o zakalcach. Wybacz mi tę zuchwałość, czytelniku, lecz nie napiszę dla Ciebie książki łatwej, ani takiej, którą będziesz mógł polecić znajomym, sentencją w stylu: „wiesz, to takie skrzyżowanie [wstaw tytuł] z [tu również wstaw tytuł, tylko inny, najlepiej]”. Chciałbym, byś zaniemówił, kiedy ktoś spyta Cię o czym jest moja książka. A potem, rozważnie dobierając słowa, powiesz: „Cóż, ciężko mi powiedzieć. Proszę, nie rób tej miny pod tytułem ‘och nie, on znów próbuje być gotycko tajemniczy’. Nie próbuję. Ale naprawdę nie potrafię Ci powiedzieć, o czym jest ta książka. To taka... literacka zapaść. Coś, do czego możesz uciec, gdy otaczający Cię, pełen cudów świat wciąż nie robi na Tobie wrażenia; to Arka Przymierza dla tych, którzy szukają ciemności w świetlistych tunelach; to coś, w czym będziesz mógł się odnaleźć po to, by później stwierdzić, że odczuwasz dziwną potrzebę sprawdzenia w słowniku terminu „granica”; to szereg przestróg i ostrzeżeń, ojczyzna skrajności; coś, co mógłbyś wpisać jako ósmy grzech główny, ale i jako jedenaste przykazanie; to książka, po której przeczytaniu będziesz miał ochotę obijać się od ścian, by po prostu sprawdzić, czy są prawdziwe. I przeklinać w duchu fakt, że owszem, są. Błagam Cię, nie rób tej cholernej miny!”. To moje marzenie, by podobne słowa spłynęły z Twoich ust, czytelniku.
A teraz powstań, wznieś oczy ku niebu i módl się, by udało mi się wypełnić te wszystkie puste słowa powyżej, bo w przeciwnym razie będziesz miał pełne prawo pozwać mnie, pod zarzutem zmarnowania Twojego czasu. Spróbuj wraz ze mną przejść przez ścieżki wybrukowane zapisanym papierem, a być może, oboje dowiemy się, o czym będzie ta książka.
I jeszcze jedno: wybacz, jeśli napiszę ją bardziej dla siebie, niż dla Ciebie.
„...Ów Bóg, którego wielbię,
I ów demon, który karmi mnie gniewem,
Ramię w ramię knują przeciw mnie,
U podstaw nie różniąc się wcale...”
...::: P R O L O G :::...
Cisza. Uczucie bezgranicznego spokoju, brak dźwięków tak ostry, że niemal namacalny. Delikatny oddech wiatru, pełznący bezgłośnie nad milczącą, błękitną tonią oceanu. I światło… Światło w którym tonie sylwetka małej dziewczynki. Przenikający przez nią blask, kojący zmysły, przepędzający strach, tak jak wiatr rozprasza burzowe chmury. Uczucie bezdennej, nieuzasadnionej błogości, zupełnie tak jakby można było uwierzyć, że problemy nie istnieją, jakby troski były złudzeniem, żałosnym żartem rozpływającym się w sennym obłoku. Wątła chmura, z której kapią pomarańczowe krople spokoju. Dziewczynka powoli otworzyła oczy, by się temu przyjrzeć, nasycić głód dziecięcej ciekawości, sprawić by jej oczy uwierzyły w każdy otaczający ją cud. Spojone radością źrenicę rozszerzyły się z wrażenia…
Jej niewielka sylwetka dziesięcioletniej dziewczynki była ukryta między tysiącami soczyście zielonych liści wielkiego drzewa. Jego konar wyrastał bezpośrednio z wody, a grube, dumnie rozpościerające się gałęzie królowały nad spokojnym przeźroczem. Nie było widać nawet skrawka lądu, nie było słychać krzyku mew. Tylko ona i to drzewo… Bez poczucia czasu, bez dźwięków. Jakby wszystkie zegarki przestały działać, jakby ktoś wyciszył pilotem cały świat. Tylko ona i jej śmiech… Dookoła nie było niczego poza ciągnącą się w nieskończoność morską tonią. Jej świeży zapach wdzierał się do płuc dziewczynki, a ona wdychała go z wdzięcznością, zamykając oczy z rozkoszy. Na niebie nie było ani jednej chmurki, nienaturalnie jasny blask słońca spowijał wszystko w bladej łunie zaczepionej aż o kanty horyzontu.
Dziewczynka wstała ostrożnie, balansując na gałęzi, niby cyrkowiec na linie. Liście wyginały się w leniwym tańcu, smagane tchnieniem morza. Bose stopy dziecka wędrowały w swoiście majestatyczny sposób po starym konarze, a jej koszula nocna delikatnie muskała jej ciało. Dziecko zsunęło się powolutku na niższe gałęzie i przykucnęła na jednej z nich, zanurzając dłoń w zimnej wodzie, obserwując rozchodzące się po niej kręgi, które zmąciły lustrzane przeźrocze. Uklęknęła i przyjrzała się swojej twarzy w wodnym odbiciu. Jej kruczo czarne włosy pieściły jej rumiane policzki i twarz, nie naznaczoną jeszcze trudami życia. Czarne kosmyki zanurzyły się w wodzie, przywodząc na myśl sięgające po dziewczynkę dłonie śmierci, dla których nie było tu miejsca. Przejechała palcem po wodzie zastanawiając się nad tym kim jest… jak brzmi jej imię? Skąd się tu wzięła? Ale czy to ma jakieś znaczenie? Przecież nic nie musi, jest wolna… Szczęśliwa w swej samotności. Nie podlega niczyim rozkazom, bo to ona jest tu panią swego losu. Może wszystko…
Wolnym, lecz zdecydowanym ruchem postawiła stopę na lodowatej powierzchni wody. Gdyby chciała, mogłaby się wzbić w powietrze, gdyby tylko chciała, mogłaby spacerować w chmurach… Gdyby tylko zechciała, mogłaby chodzić po wodzie… Bez cienia strachu stanęła na błękitnym lustrze, obserwując wędrujące po nim obręcze. Ruszyła przed siebie, smagana dotykiem słonecznych promieni. Przecież to ona jest tu władczynią. Gdyby chciała, niebo pokryłoby się granatem nocy. Jak za dotknięciem magicznej różdżki, słońce oblało by się srebrnym rumieńcem.
Świat napędzany myślami dziewczynki, posłusznie okrył się zasłoną nocy. Złota kula została naznaczona licznymi kraterami, zamieniając się w księżyc. Jego mdła poświata drgała w wodnym odbiciu. To oczywiste, że ona może tu wszystko; może dotknąć nieba, a w miejscu tym ukaże się gwiazda. Wyciągnęła dłoń wystawiając palec. Niebo było przyjemnie chłodne w dotyku. Gdy cofnęła palec, biały punkt na niebie zamigotał wesoło. Zrobiła to ponownie i jeszcze raz, wypełniając świat pulsującym światłem, łącząc własne gwiazdy we własne gwiazdozbiory, nie znane nauce, ani też żadnemu innemu człowiekowi. To jej dzieło. Dlaczego miałaby się nim dzielić? Pod wodą, tuż pod stopami dziewczynki przemknęły ławice ryb o tęczowych barwach, znikąd pojawił się na niebie klucz ptaków o wielkich ogonach. Szum ich skrzydeł zmącił ciszę, zlewając się z nutami ich pieśni, tworząc niespisaną symfonię, która powstała tylko dla jej uszu… Bo to jej przestrzeń, bo to jej świat. Jej własne miejsce, gdzie powietrze, którym oddycha należy tylko do niej. Może tu wszystko… może…
Nagle, odległy grzmot zatrząsł fundamentem spokoju. Śpiew ptaków umilkł. Dziewczynka zakryła oczy rękami by nie wiedzieć jak każdy z nich momentalnie usycha, zamieniając się w obrzydliwe wspomnienie piękna. Poczuła jakiś ruch w wodzie pod swoimi stopami i spojrzawszy w dół, zdążyła tylko zobaczyć opadające w czarne odmęty szkielety ryb. Patrząc w dół, dostrzegła w odbiciu, że z niebem dzieje się coś złego. Ze zduszonym okrzykiem przyklejonym do jej ust, poderwała wzrok ku górze. Po czarnym nieboskłonie rozchodziła się pajęczyna pęknięć; ze szpar wypełzały cienie zlewające się z barwami nocy. Gdzieś za sobą usłyszała przejmujący syk; to gwiazdy zaczęły odlepiać się od nieba i spadały płonąc, gasnąc w lodowatej wodzie, wyrzucając w górę słupy pary. Dziecko poczuło, że woda na której stoi zaczęła nagle ją parzyć – spokojna dotąd tafla pokryła się bąblami będącymi ucieleśnieniem gorąca. W jednej chwili dziewczynka zdała sobie sprawę, że jej wiara w to miejsce odpłynęła wraz z jej wszechmocą. Za późna konkluzja zaowocowała nieszczęściem. Dziewczynka runęła w dół, nie znajdując już w wodzie oparcia i na chwilę całkowicie pod nią znikając. Machając rozpaczliwie rękoma, wypłynęła na powierzchnię, przebijając głową wzburzoną taflę. Przeraźliwy zgrzyt przeszył ją całą przez uszy aż do mózgu możliwie najbardziej okrężną drogą. Krzyknęła, gdy wielki kawał nieba oderwał się od reszty i z impetem wpadł do wody, wznosząc falę, która rzuciła dziewczynką. Ocean zapłonął od setek białych punktów. Dziecko otworzyło oczy pod wodą a z jej ust wypłynęły bąble zawierające w sobie skoncentrowanego topielca krzyku. Emanujące trupią poświatą meduzy zmierzały w jej kierunku, a ich światło rozczepiało zwartą kurtynę ciemnych, wodnych odmętów. Starając się jak może, dziewczynka ponownie wynurzyła się, natychmiast nabierając łapczywie powietrza w udręczone płuca. Ze zdziwieniem zobaczyła, że oderwany element nieba dryfuje na powierzchni. Popłynęła w jego stronę, kątem oka widząc jak po kopule nieba rozbiegają się bezkształtne istoty utkane z najgłębszego cienia, wychodzące z dziury w niebie. Część z nich już płynęła w stronę dziewczynki, ślizgając się na falach. Wspięła się na unoszący się na wodzie fragment nieba i ze zdziwieniem odkryła, że stojąc na nim, spogląda z góry, jakby przez bezkształtne okno, na inny świat, bardzo podobny do tego w którym ona sama się znajduje. Różnica polegała na tym, że tam panował spokój, o którym zdążyła już zapomnieć, a siedzący tam mężczyzna trzymał się kurczowo gałęzi, rozglądając się z lękiem. Chciała zawołać go na pomoc, ale jej krzyk został zamordowany przez huk, gdy kolejny kawał nieba runął w dół. Macki meduz zaczęły oplatać jej tymczasowe schronienie, a ścigające ją cienie już sunęły po pomieszanych strukturach rzeczywistości. Dziewczynka wydała zduszony okrzyk i przeskoczyła na dryfujący obok drugi kawałek nieba. I znów patrzyła z góry na cudzą przestrzeń – tym razem była to staruszka siedząca na najwyższej gałęzi. Trzymała w ramionach niemowlę, a jej ubranie było podarte. Nie tracąc czasu, dziecko przeskoczyło na swoje drzewo, gdzie usiadła, wtuliwszy twarz w swą mokrą koszulę nocną. Kilkanaście kawałków nieboskłonu uderzyło o powierzchnię wody. Istoty cienia wypełniały już cały świat, a światło meduz prześwitywało między ich ciałami.
Dziewczynka płakała…
Musiała wracać…
Leciała świetlistym tunelem, kolorowe błyski były widoczne nawet przez jej zaciśnięty powieki. I wtedy poczuła, że ląduje w ciepłych pościelach, a na ustach czuje smak krwi. Gdzieś z oddali dobiegł czyjś głos: „Odzyskaliśmy ją. Serce ruszyło. Żyje…”.
R O Z D Z I A Ł 1
„Cisze i analogie”
W pokoju było wyjątkowo duszno, choć nikt tak naprawdę nie wiedział, czy wynikało to z dziur budżetowych i braku wentylacji, czy też czystej złośliwości urzędującego w nim człowieka. Doktor Niknums, psycholog, do którego należał wspomniany gabinet, wliczał się do tego wąskiego grona ludzi, którzy nie lubią widzieć swojego imienia w księdze przyszłości, jeśli sami go tam nie wpisali, w danym miejscu i czasie. Kontakt z takim człowiekiem jest bardzo zbliżony do obcowania martwego ciała z tłumem renesansowych lekarzy, którzy rozłożyliby je na części pierwsze tylko po to, by sprawdzić, czy wszystkie narządy są dokładnie w tych samych miejscach co w poprzednich dziewięćdziesięciu dziewięciu martwych ciałach. Zawieszona nad tą sceną dusza nie podważa wtedy ich oświecenia, a jedynie zastanawia się, czy światło pada w odpowiednim miejscu.
Każdy, kto wychodził z gabinetu rzeczonego doktora, miał mieszane uczucia; niezaprzeczalnie, problem z jakim tu przyszedł został zniwelowany; z drugiej jednak strony, stało się tak tylko dlatego, że ten stary został przygnieciony nowym: wahania emocjonalne były niczym wobec bezskutecznych prób zapomnienia tej godzinnej wizyty u doktora Niknumsa. Był on bowiem człowiekiem, który spaliłby wszystkie księgi tego świata, tylko po to, by następnego dnia przekonać się, jakie to uczucie tęsknic za poezją.
Jego obecny problem polegał na tym, że nie bardzo wiedział, kto tu jest pacjentem, a kto lekarzem, ani kto panuje nad sytuacją. Miał wrażenie, że jego fotel jest coraz bardziej ciasny i był prawie pewien, że ma to związek z tym, że coraz głębiej się w niego zapada. Do ogółu „rzeczy, które były nie takie jak być powinny”, dochodziła irytująca świadomość, że jego „pacjent” ewidentnie nie czerpał przyjemności z faktu bycia panem sytuacji, co dla doktora Niknumsa było równie niezrozumiałe, jak porcjowanie posiłków dla chomika.
- Powiedz mi, chłopcze – podjął, po dłuższej chwili nieznośnego milczenia – czy masz może jakieś motto, którym się w życiu kierujesz?
- Motto. Czy to nie jest przypadkiem to sformułowanie, którego używa się w momentach, gdy kompletnie nie wie się co powiedzieć? – Odparł zapytany, a widząc zdezorientowaną minę rozmówcy, podjął dalej. – Chodzi o to, gdy człowiek mówi: „pewien stary, mądry człowiek powiedział”, podczas gdy ten człowiek prawdopodobnie wcale nie był stary, gdy wypowiadał cytowane słowa, ani też mądry, ale ten, który cytuje, nie pamięta jak tamten się nazywał, więc tytułuje go per „stary mądry człowiek”?
- Mniej więcej. – Skwitował Niknums, drapiąc się po głowie i zbierając przy tym pod paznokciem spory plon łupieżu, zasiany na urodzajnym gruncie między kępkami, bujnego niegdyś, lasu włosów.
Zapytany podparł głowę ramieniem, opierając łokieć o krawędź swojego fotela i wbił niewidzący wzrok w sufit. Widząc to, psycholog postanowił nie czekać na odpowiedź, stwierdziwszy, że prawdopodobnie i tak nie naprowadzi to rozmowy na tory, w których to on jest lokomotywą, a jego rozmówca wagonem z bydłem.
- „Oddajcie cezarowi to, co należy do cezara, a bogu to, co należy do boga. A ja poproszę herbatę.” – rzekł pacjent, w chwili, gdy doktor chciał rozpocząć nowy wątek.
Niknums westchnął głęboko i potarł powieki kciukami. Po raz pierwszy, w swojej karierze, miał nieodpartą chęć zakończenia wizyty słowami: „przykro mi, ale nie mogę ci pomóc. Jesteś po prostu nienormalny”. Nie chodziło o to, że psychika pacjenta była dziwna; doktor chełpił się posiadaniem na koncie kilku naprawdę paskudnych przypadków, z czego każdy miał status rozwiązanego; różnica polegała na tym, że każdy z jego poprzednich pacjentów nie był świadomy tego, że coś z nim nie tak*[W sensie: wszyscy mu o tym mówili, ale gdyby nie interwencja z zewnątrz, sam zainteresowany nigdy by na to nie wpadł. Podobnie ma się sprawa z krabami: żaden z nich nie wpadnie na to, że chodzenie w przód i w tył jest niezłym pomysłem, dopóki nie nadepnie ich ktoś, kto idzie całkiem prosto. Zazwyczaj jednak, jest wtedy za późno na jakąkolwiek refleksję.], podczas gdy siedzący przed nim przypadek zdawał się nie tylko być irytująco pewien swego psychicznego odchylenia, ale również epicko z niego dumny.
- Dobrze, zacznijmy zatem od początku – warknął doktor, gestykulując dziko rękami – uważasz, że potrafisz się włamać do cudzych snów.
- Dokładnie tak.
- Dlaczego używasz słowa „włamać”?
- Ponieważ nie stoję przed tym snem i nie pukam z pytaniem „czy mogę wejść?”, tylko robię to. I nie kończę na obserwowaniu. Mogę w niego ingerować.
- A nie pomyślałeś może, że po prostu śni ci się, że ingerujesz w cudzy sen?
- Ma pan na myśli, że śni mi się, że śnię o cudzych snach?
- Tak, Jared. Takie wyjaśnienie tłumaczyłoby bardzo wiele: wszystko pasowałoby do diagnozy, że twoja przypadłość to nic innego jak egocentryzm i ślepa wiara w swoje możliwości, które tak naprawdę nie wykraczają poza świat w twojej głowie. Śnisz o fałszywych ingerencjach w fałszywe sny ludzi, którzy nie istnieją. – Wyrecytował na wydechu Niknums, wiedząc, że tak naprawdę, w tym chłopaku siedzi o wiele więcej podstaw do głębszych werdyktów, jednak ten konkretny, w miarę sensowny dla przeciętnego słuchacza, przy odrobinie szczęścia, mógł zwiastować koniec wizyty.
- Sądzę, że to miałoby sens. – Rzekł pacjent, co doktor powitał z szerokim uśmiechem, który zakwitł na jego twarzy niczym pierwsze, styczniowe przebiśniegi. – Oczywiście gdyby przymknąć oko na to, że to bzdura.
Gwałtowna fala mrozu, której nie raczył zapowiedzieć ani jeden prezenter pogody, momentalnie zabiła wszystkie zwiastuny wiosny, z kwiatami na honorowym miejscu.
- Pomysł, by przyjść do pana, był moim ostatnim, a nie, jak pan założył, pierwszym. Z początku myślałem podobnie, bo przecież ludziom śnią się różne dziwne rzeczy. Ale przeprowadzałem... eksperymenty. Z moimi znajomymi: włamywałem się do ich snów, a oni widzieli mnie w nich. Gdy później o tym rozmawialiśmy, wszystkie wersje były takie same: ja oglądałem ich sny, a oni mnie w nich widzieli.
- Nie wspomniałeś mi o tym na początku. – Powiedział Niknums by zyskać na czasie, doskonale zdając sobie sprawę, że to nic nie zmienia. – Rzeczy, o których śnimy to najczęściej odbicia naszych myśli: kiedy obejrzymy przed snem jakiś horror, który nas przerazi, to prawdopodobnie przyśni się nam coś strasznego. Jeżeli miałeś przeprowadzić taki eksperyment, a twoi przyjaciele o tym wiedzieli, to prawdopodobne jest to, że chcieli cię w swych snach zobaczyć i rzeczywiście miało to miejsce. – Powiedział psycholog, rad, że oto nadarzyła się kolejna sytuacja, w której wie co powiedzieć. - A czy byłbyś w stanie dokonać takiego „włamania” na jakiejkolwiek innej osobie?
- W gruncie rzeczy tak. – Odparł natychmiast Jared, nie dając rozmówcy okazji do nacieszenia się swą chwilową przewagą. – Próbowałem tego na przykład na panu, zeszłej nocy. Wolałem jednak pozostać niewidoczny.
Niknums wytrzeszczył oczy i poczuł nagle, że zaczyna się pocić.
- To... nieuprzejme. – Wyjąkał, lecz natychmiast opamiętał się i, pomny swego prestiżu i racjonalizmu, spytał twardo – w takim razie o czym śniłem?
Jared wpatrywał się w niego chwilę, jakby nie był pewien co powiedzieć, co dla doktora było widokiem zupełnie nowym.
- Cóż, jeżeli sny to naprawdę odbicie naszych myśli, to nie powinien pan myśleć tyle o bawołach, zwłaszcza w ten sposób. To niezdrowe. Dla bawołów przynajmniej. – Rzekł w końcu, a zdruzgotany psychicznie doktor zdał sobie sprawę z kilku rzeczy jednocześnie: że wahanie na twarzy jego pacjenta nie miało nic wspólnego z wahaniem jako takim, a było jedynie oznaką pewnej dozy taktu; że jego kompetencje najprawdopodobniej nie obejmują tego przypadku; że zdecydowanie za długo odkładał urlop; a przede wszystkim, co najgorsze, że ten chłopak mówi prawdę, przy czym dość niewygodną.
- A co, jeśli powiem teraz, że się mylisz? – Spytał doktor łamiącym się głosem, który w zamyśle miał być lekko ironiczny i lekki, mający na celu ratowanie jego reputacji.
- Sądzę, że przyśpieszy panu puls, a źrenice lekko się rozszerzą.
- A to dlaczego?
- Takie objawy towarzyszą zazwyczaj zjawisku znanym jako kłamstwo.
Cisza. Głucha, lecz krzycząca zarazem, wymalowana skrajnościami i obramowana rozpaczliwym pragnieniem, by nigdy się nie skończyła, bo kto wie, czy świat się wtedy nie skończy.
- Czy myśli pan, że skoro potrafię się do nich włamać, to mógłbym z nich również coś ukraść? – Spytał Jared, osobisty Jeździec Apokalipsy doktora Niknumsa.
Psycholog na chwilę kurczowo zamknął oczy, na wypadek gdyby wszystko miało stanąć w płomieniach, lecz czując, że towarzyszący pokojowi zaduch nie stał się ani trochę bardziej nieznośny, otworzył je i spojrzał na swojego dręczyciela oniemiały.
- Chciałbyś je... kreować? Wprowadzać je w prawdziwe życie?
- Nie wszystkie! – Zareagował od razu zapytany. – Na przykład jeden z moich przyjaciół śnił o nagich kobietach tańczących na stołach. Myślę, że całkiem interesujące byłoby przeniesienie tego w rzeczywistość. Choć z drugiej strony, innym razem śnił o wielkich marchwiach-ludożercach, co z pewnością jest również interesujące, ale nie tak pożyteczne jak pierwszy przykład.
Cichy głosik w głowie doktora szepnął coś o jego życiu towarzyskim, które stanęło w martwym punkcie mniej więcej w połowie liceum. Ożeniony z pracą Niknums wyobraził sobie, że zatkał mu usta sylikonem, mimowolnie gratulując sobie w myślach dowcipu sytuacyjnego.
Psycholog rozłożył się wygodnie w fotelu i zmrużył oczy, przyglądając się swojemu rozmówcy dokładnie. Z zewnątrz zupełnie nie przypominał pofałdowanych i niezrozumiałych kształtów, które z pewnością siedziały gdzieś w nim, czymkolwiek były. Jared był dosyć niski, jak na swój wiek, choć z drugiej strony, natura zrekompensowała to niedociągnięcie poprzez obdarzenie jego twarzy rysami, które sprawiały, że w wieku szesnastu lat, zawsze wpuszczano go na filmy dla dorosłych*[Całe to zestawienie ewidentnie podważa ideę natury, jako matki.]. Chłopak miał kruczoczarne . Chłopak miał kruczoczarne włosy, nieco dłuższe niż uznawała chłopięca norma, lecz zdecydowanie za krótkie, by społeczność fanów heavy metalu uznała go za zniewieściałą gwiazdę filmów Disneya. Rzeczą, która przyprawiała doktora o dreszcze, były oczy chłopaka: duże i chłopięce, zupełnie nie wkomponowane w resztę twarzy – tak jakby różne partie Jareda dorastały w różnym tempie, z czego tylko ogół ciała w normalnym; podczas gdy twarz zdawała się być sportowcem na dopalaczach, oczy przywodziły na myśl biegacza ze złamaną nogą, który dopiero co wstał z łóżka i zapomniawszy o fakcie swej niesprawności, stał się niesprawny jeszcze bardziej, a udział w biegu był nieunikniony.
Wrodzona natura Niknumsa kazała mu drążyć tę rozmowę dalej, sprawdzić co się stanie, gdy ponownie odbije piłeczkę, którą chłopak zaserwował; cała reszta, z rozumem na czele, kazała mu szukać ostrych przedmiotów i to nie, bynajmniej, w celu uciszenia rozmówcy.
Cisza, jaka towarzyszyła tej wnikliwej, wizualnej analizie, zaczęła ciążyć Jaredowi, lecz ten, postanowił jej tym razem nie przerywać, gdyż tak naprawdę, dopiero teraz stał się panem sytuacji. Cała ta rozmowa była zainicjowana jedynie po to, by sprowadzić ją do tego pytania. I, gdyby tylko doktor Niknums posiadał umiejętność czytania w myślach, to zdziwiłby się, jak ten stan rzeczy bezgranicznie cieszy jego pacjenta. Jared czekał cierpliwie, aż do momentu, gdy wzrok psychologa spoczął na drzwiach za jego plecami.
- Wiesz co tam trzymam? – Spytał doktor, wskazując w tamtym kierunku ruchem podbródka.
- Sądzę, że zwłoki innych ludzi, których zanudził pan na śmierć. – Rzucił mimowolnie zapytany, poczym ostro przeklął się w duchu: to już nie pierwszy raz, gdy umowę o oddanie walki walkowerem podpisuje własnym, niewyparzonym językiem. Sam, tłumaczył to sobie faktem, że gdy długo nic nie mówi, jego wrodzone złoża ironii szukają ujścia wszystkimi możliwymi drogami. Czasami zastanawiał się, czy umiałby ironicznie czkać.
Z ulgą zobaczył, że doktor się uśmiecha – zmarszczki wokół jego ust ułożyły się w ten jedyny w swoim rodzaju uśmiech, jaki przyjmuje człowiek, który podejmuje wyzwanie.
- Nie. Mam tam parę butów na zmianę, tak na wszelki wypadek, gdyby spotkało mnie coś niemiłego i brudnego, w drodze do pracy. Jeśli myślałbym o nich cały czas i rzeczywiście by mi się przyśniły, a ty włamałbyś się do mojego snu i spróbował je ukraść, to co by się z nimi stało? Znikłyby za tymi drzwiami i pojawiły się gdzie indziej, czy może pozostały tam, a gdzieś indziej pojawiłaby się ich kopia?
- Nie mam pojęcia. Nie próbowałem jeszcze tej sennej kradzieży, że tak to ujmę. – Jared wzruszył ramionami, lecz Niknums zauważył usatysfakcjonowany, że wzbudził zainteresowanie chłopaka.
- Powiedz co myślisz.
- Nie lubię gdybania i rozpatrywania scenariuszy prawdopodobieństwa. Nie jestem taki jak pan – dodał z uśmiechem – ale myślę, że w jednym się zgadzamy: wierzymy, że aby coś sprawdzić, trzeba tego spróbować.
- A co, jeśli stanie się coś złego? – Spytał doktor.
Jared przyjął podobną pozycję jak jego rozmówca, w chwili gdy ten zaczął mu się przyglądać. Siedzieli patrząc sobie w oczy, spowici niewidzialnym pyłem, który wzbijał się w powietrze, gdy ich spojrzenia wierciły dziury w ceglanym majaku muru, jaki budowała między nimi cisza.
- Myślę, że w tym przypadku – rzekł w końcu Jared powoli – najgorszy scenariusz przewiduje estetycznie niezadowolenie klientów, gdy przyjdzie pan do pracy w brudnych butach.
- Sam udzieliłeś sobie odpowiedzi – odpowiedział Niknums – cokolwiek się nie stanie, odbije się to w jakiś sposób na rzeczywistości, niezależnie od tego, czy efekt będzie dobry, czy zły.
Ze zdziwieniem stwierdził, że jego relacje do tego problematycznego pacjenta zupełnie się zmieniło: nie był już zirytowany jego obecnością, ani nastawieniem. Miało to, być może, związek z tym, że wymowa ich konwersacji wpłynęła na wody psychologii – jeśli nie na morza, to na zatoki przynajmniej. Miał jednak wrażenie, że chodzi o coś innego: wiedział, że wcale nie znalazł drogi, by rozgryźć tego chłopaka, lecz czuł się tak, jakby ktoś szepnął mu do ucha jak to zrobić i mimo, że zrobił to w nieznanym doktorowi języku i niewyraźnie na dodatek, to jednak czuł się lepiej z tym widmem wiedzy. Jakby, paradoksalnie, kolejne cegły w dzielącym ich, niewidzialnym monumencie ciszy, zbliżały ich do siebie – niczym stare małżeństwo, które lubi ze sobą rozmawiać, ale tylko wtedy, gdy nie musi na siebie patrzeć.
- Nie ma znaczenia, czy będzie dobry, czy zły: tak czy inaczej, pozostaje dla nas nieznany, do momentu, w którym nie zaistnieje, prawda? Człowiek boi się tylko tego, czego nie zna. Dlatego myślę, że jeśli nie będę się obawiał żadnego rozwiązania, to nie będzie ono w stanie mi zaszkodzić.
- A jeśli zaszkodzi innym?
Jared zmierzył go wzrokiem: Niknums zawsze czuł się dziwnie, gdy to robił: oglądanie tak dziecięcych oczu, naznaczonych uczuciami, które tak do nich nie pasowały, wprowadzało nastrój co najmniej nieswój.
- Czy pszczelarz nie poświęci życia kilku os, by dostać się do miodu?
- Mówiliśmy o butach, pamiętasz? Życie znajduje się kilkanaście pięter wyżej, w piramidzie istotności, nie sądzisz?
- Wiem. To przykład. Nie zamierzam nikogo krzywdzić, jeśli o to panu chodzi.
- Niezupełnie. Zastanawia mnie, ile byłbyś w stanie poświecić, w imię idei?
- Tyle, ile jest ona warta. – Powiedział Jared natychmiast. W ich rozmowie nie było miejsca na luki, budowa muru ciszy została wstrzymana z powodu strajków. Teraz, cała konwersacja kojarzyła się z meczem tenisowym, w którym po obu stronach siatki spotyka się dwóch mistrzów, którzy odbijają piłkę najszybciej jak się da, by wytracić przeciwnika z równowagi. Różnica polegała na tym, że obaj grający mają w głowie tylko tenisa, w chwili konfrontacji nie ma w nich miejsca na cokolwiek innego. Potyczka Jareda i Niknumsa przywodziła na myśl epicką walkę Achillesa i Hektora – choć obu chodziło o walkę, to jednak w każdym ataku, czy też w każdym słowie, kryło się coś głębszego. – Jeśli chodziłoby o rewolucję w ciemiężonym przez dyktatora państwie – ciągnął Jared – to poświęcenie kilku jednostek wydałoby się wręcz normalne. Jeśli zaś chodzi o buty, to bez mrugnięcia okiem, jestem w stanie zaryzykować pańskim gniewem.
- Ale to wciąż moje buty – odparł psycholog, opierając łokcie na kolanach i odrzucając w myślach kolejne ataki cichego głosu, który, najwyraźniej, wypluł już sylikon i teraz dawał znać, że czas wizyty już dawno minął, a doktor toczy tę rozmowę za darmo. – Czy zabranie czyichś butów nie jest, w pewnym sensie oczywiście, tym samym, co zabranie czyjegoś życia?
- Nie, ponieważ „życie znajduje się kilkanaście pięter wyżej, w piramidzie istotności”, jak to powiedział pewien stary, mądry człowiek. – Wyrecytował Jared ze złośliwym uśmiechem – mogę zabrać pana buty i żałować tego później, bo to i tak nie mój rozmiar, ale nie zabiorę panu życia, by nie żałować później, że nie miałem z tego żadnych korzyści, bo wszystko, co mogłem panu zabrać, gdy był pan już martwy, to za duże mi buty. Rozumie pan?
- Myślę, że tak. – Rzekł wolno doktor, poczym podniósł wzrok i spojrzał raz jeszcze w dziecięce oczy, by upewnić się, że to, co chce powiedzieć jest w pełni zgodne z prawdą. – I fakt, że rozumiem, upewnia mnie w przekonaniu, że jesteś strasznym człowiekiem.
- Dlaczego? – Rzucił natychmiast pacjent, a doktor wyczuł w tonie jego głosu nagły wybuch agresji. Oto dłuto jego tezy uderzyło w atom jego poglądów, owocując nuklearnym wybuchem. – Powiedziałem panu, że nikogo bym nie skrzywdził!
- Do momentu, w którym nie widziałbyś w tym swoich korzyści, prawda? Nie twierdzę, że byłbyś w stanie kogoś zabić, ale najgorsi ludzie to tacy, którzy to, co ogólnie jest postrzegane jako zło, uważają za słuszne, jeśli stoi to na drodze do osiągnięcia ich celu. Czy nie sądzisz, że czasem, by w coś uwierzyć, trzeba stracić wiarę?
Jared przyjrzał mu się uważnie, analizując jego pomarszczoną twarz, która przywodziła mu na myśl wielkie miasto widziane z perspektywy samolotu, który zrzuca właśnie na nie bombę, dopiero co zbudowaną przez postawioną przed chwilą teorię Niknumsa. Jednak pytanie wypowiedziane przez niego jako ostatnie sprawiło, że cała populacja miasta odetchnęła z ulgą, bo bomba okazała się niewypałem. Jared uśmiechnął się kącikiem ust, poczym rzekł:
- Wszystko zależy od tego, w co się wierzy.
***
„Pewien mądry, stary człowiek, powiedział kiedyś tuż przed swoją śmiercią: ‘byłem powszechnie szanowany w czasach współczesnych dla mej osoby. Spisałem dla potomnych wiele fascynujących sentencji, co zjednało mi przychylność boga i ludzi. Demotywujący jest jednak fakt, że to nie ja, lecz moje słowa odcisną się w ludzkiej pamięci, co w efekcie zaowocuje tym, że kiedy ktoś będzie przytaczał moje cytaty, nie będzie nawet pamiętał mojego nazwiska. Powie więc: ‘...pewien mądry, stary człowiek powiedział...’, zupełnie nie przejmując się faktem, że umarłem młodo, a jedyna oznaka starości na moim ciele to zaczynające się, delikatne problemy z pęcherzem...’. Musimy zwrócić uwagę na to, co mówi nam wielki filozof minionej epoki, ponieważ...”.
Jacob odsunął palce od klawiatury i zapadł się w swoim fotelu, pocierając skronie z irytacją. Nie ustając w tej czynności, przeczytał kilka razy niedokończony tekst na monitorze, poczym nagłym zrywem zamknął laptopa. Ekran zamigotał, pieszcząc klawisze rażącym światłem, poczym zgasł. Wtedy to, Jacob wstał i ruszył w stronę drzwi, opuszczając swój skromny gabinet z krępującym poczuciem winy, że to już siedemnasty raz z rzędu, gdy wygłaszane przez niego na mszy kazanie będzie ściągnięte z internetu.
Ostrożnie zamknął za sobą drzwi, uważając, by nie narobić hałasu; w przeciwnym bowiem razie, echo odbijające się boleśnie od ścian tego niewielkiego kościoła, maltretowałoby jego uszy przez następne kilkanaście chwil katorgi. Jacob nie lubił echa: wychodził z założenia, że jest ono ukochanym dzieckiem Ironii. Czy może istnieć na świecie coś, co byłoby bardziej przesiąknięte zimną, wyrachowaną pochodną ironii niż echo, które odbija w nieskończoność dźwięki rozbijających się o posadzkę łez, gdy człowiek staje się tak samotny, że nawet jego własny cień zdaje się być dla niego kimś obcym? Życie kapłana było jednym z tych rodzajów egzystencji, które były aktem samogwałtu na samej istocie życia. Adepci, którzy przyjęli na swe barki brzemię głoszenia słowa jedynego boga, musieli wyrzec się większości rzeczy, które dla przeciętnego człowieka były podstawą egzystencji na jakimkolwiek poziomie. Główna różnica między kapłanem, a żebrakiem polegała na tym, iż kapłan miał zapewniony dach nad głową. Poza tym drobnym szczegółem, żebrak miał lepiej pod każdym względem. Życie kapłana było niczym rwąca rzeka, która mija piękne miejsca, jednak nie ma szans, by choć na chwilę dane jej było się zatrzymać i z tym pięknem obcować, mogła jedynie przyglądać się im z daleka; natomiast życie żebraka, było niczym płynący po tej rzece kajakarz: w dowolnej chwili mógł dobić do brzegu, by nasycić się widokami*[Co prawda głównie po to, by wypić to, co akurat miał przy sobie, poczym zasnąć pod sosną, ale to wciąż obcowanie.]. Jacob szedł powoli (by jego obcasy nie stukały o posadzkę i nie wywoływały echa) między rzędami drewnianych ławek, całkowicie pustych, jeśli nie liczyć kobiety, klęczącej na skraju jednej z nich. Jej twarz była schowana w dłoniach; jedyne na co zwrócił uwagę kapłan, to reflektujące w jej kasztanowych włosach promienie zachodzącego słońca, które wpadały do wnętrza przez otwarte wrota. Jacob oparł się o ich framugę ramieniem i westchnął głęboko, patrząc w dal, na miasto, niewidzącym wzrokiem.
Vlakoon, Stolica Świata. Całe Backmood sławiło to miejsce, jednym z tych oklepanych haseł w stylu „pokochasz, albo znienawidzisz”. Ten układ działał bez zarzutu – jakakolwiek osoba, która przyjechała tu szukać szczęścia i istotnie je znalazła*[Czytaj: nikt jej nie zabił przez pierwszy tydzień, aż nie zdała sobie w pełni sprawy, że broń to najlepszy przyjaciel przybysza, nawet jeśli jest kiepskim słuchaczem.] , kochała to miasto i nie miała już wcale ochoty go opuszczać. Rozsyłała więc wieści do rodziny, jak cudowne jest Vlakoon, a oni przekazywali to kłamstwo dalej. Natomiast ci, którzy nie mieli tyle szczęścia, nigdy nie powracali do domów, by zniesławiać Stolicę Świata – albo dlatego, że nie pozwalały im na to zaciągnięte długi, albo po prostu dlatego, że nie chodzili, nie oddychali i nie mówili – byli martwi, krócej mówiąc. Mury miasta były otwarte dla wszystkich, co przyczyniało się do konfliktów etnicznych między rasami, z których każda propagowała rasizm przynajmniej w stosunku do jednej z pozostałych. Jacob nie miał uprzedzeń. Nie dlatego, że był tolerancyjny, lecz dlatego, że kapłan nie miał do tego prawa.
Kątem oka zauważył ruch po prawej stronie i wzdrygnął się lekko. Był pewien, że jedyną osobą w kościele jest owa kobieta, dlatego nieco zaskoczył go widok drugiej postaci, która wyszła z cienia, rzucanego przez jedną z kolumn. Jacob dopiero teraz odniósł dziwne wrażenie, że był obserwowany. Nie spuszczając wzroku z sylwetki, która sunęła w stronę konfesjonału, również ruszył w tamtą stronę, wywijając młynka oczami: miał nadzieję, że nikt nie będzie mu już dziś zawracał głowy.
Odwrócił wzrok od nowej osoby na scenie dopiero w momencie, gdy ta uklękła przy konfesjonale, a on sam, wszedł do środka.
- Słucham, synu. – Rzekł z rezygnacją, podpierając głowę dłonią.
- Nie chcę, byś pomyślał, że jestem tu, by ze skruchą wyznać Ci moje grzechy, ale chcę żebyś wiedział, że jesteś mi potrzebny.
Jacob zmarszczył brwi. Zmarszczyłby je jeszcze bardziej, gdyby pozwalała mu na to ludzka anatomia. Fakt, że rozmawia z kimś, kto tak naprawdę wcale nie chce się wyspowiadać nie był dla niego niczym nowym; wielokrotnie miał do czynienia z kimś, kto przyszedł tu nie z potrzeby sumienia, lecz choćby dlatego, że miał wierzącą kobietę, która kazała mu to zrobić. Bardziej zaaferował go głos rozmówcy: przywodził na myśl jesienny poranek – był mglisty i melancholijny, jednak zimny i okrutny zarazem.
- Jakże mam nieść tobie światło boga, jeśli ty nie chcesz przyjąć go do siebie? – Spytał w końcu, siląc się na spokój.
- Nie potrzebuję światła twojego boga. Sam nim jestem, lecz ja niosę ciemność, która dławi wszelki blask.
- Mojego boga? Czyż nie jest on i twoim, skoro przekroczyłeś próg jego domu? – Mimowolnie, Jacob pomyślał ze smutkiem, że ton, jakim to mówi, nie jest tak pełen pasji, jak był kiedyś. Teraz, był to głos człowieka, który po prostu wie, co ma mówić.
Przez chwilę odpowiadała mu cisza, a choć między spowiadającym się, a spowiednikiem znajdowała się mała kurtyna czarnego materiału, przez którą nie mogli zobaczyć swoich twarzy, Jacob był pewien, że jego rozmówca przewierca go wzrokiem. Poczuł nagłą chęć, by przyjrzeć się swemu ciału w poszukiwaniu ran: jakby wzrok spowiadającego się był niczym rozpalony do białości nóż, atakujący cicho i bezlitośnie.
- Nie... Nie nazwałbym go moim bogiem – rzek głos cicho, tak, że Jacob musiał wysilić słuch, by go dobrze usłyszeć – Lecz nie nazwałbym go również moim wrogiem. Nie przyszedłem tu dla niego, lecz dla ciebie.
- Kim jesteś? – Pytanie to wyrwało się z ust kapłana, nim zdążył założyć mu kaganiec z własnych zębów.
Cisza; ta okropna, wibrująca cisza, odbijająca się echem od ścian umysłu.
- Jestem... Częścią układanki... – powiedział w końcu spowiadający się, powoli, jakby bał się, czy dobrze dobierze słowa. – Jestem pałacem między ruderami i pawiem wśród kruków. – Dodał już pewniej, nabierając przy tym prędkości – lecz przede wszystkim... Jestem mordercą.
- Pracujesz w Straży, tak? – Spytał Jacob spokojnie. Nieraz już dane mu było rozmawiać ze Strażnikami, którzy byli tak przytłoczeni charakterem swojej pracy, że stawali się opętani swoimi winami i zbrodniami, które popełnili, by paradoksalnie ze zbrodnią walczyć.
- Nie, nie jestem Strażnikiem! – Warknął głos, nagle rozdrażniony – czy tak bardzo jesteś pochłonięty doszukiwaniem się ukrytych prawd w bożych słowach, że nie potrafisz już zrozumieć prostego przekazu? Jestem mordercą. Bezlitosnym i niepohamowanym mordercą, któremu nie jest żal ani jednej z dusz, które ulatywały z martwych ciał zabitych przeze mnie osób, łaskocząc przy tym moje nadgarstki. Zabijałem z uśmiechem na twarzy, wiedząc, że potrzebuję ich agonicznych krzyków bardziej niż powietrza. Zabijałem i będę zabijać, patrząc w oczy mych ofiar, by widzieć w nich strach, ból i cierpienie, dbając, by te uczucia były ich ostatnim wspomnieniem życia.
Narzucająca się tej rozmowie cisza znów wkradła się między ich słowa, z tą różnicą, że tym razem to Jacob ją wzniecił, w próżnej nadziei poparzenia nią towarzysza. Był pewien, że słyszy, jak jego rozmówca się uśmiecha: nie chodziło o to, że słyszy jego chichot, lecz raczej dźwięk jego warg, wykrzywiających się w uśmiechu.
Istnieją różne rodzaje chwil; ich podział jest doprawdy imponujący: są takie, które ciągną się w nieskończoność, gdy na coś czekamy; są takie, które trwają o wiele krócej, niż byśmy chcieli, gdy doświadczamy czegoś miłego; są takie, które chcielibyśmy uczynić nieśmiertelnymi, zastygnąć w ich świetle i trwać tak do końca świata, niczym posągi wykute w krzemieniu; są takie, które rażą piorunem zmian – gdy już nadejdzie ich czas, nic już nie będzie takie samo. Chwila, jaka nastąpiła w tym momencie, była jedną z tych ostatnich: kapłan zamarł, a jego umysł powoli przeżuwał nową informację, lecz w momencie gdy przełknął i zaczął ją trawić, dotarło do niego, że potrzebuje szybkiego płukania żołądka.
- Jesteś tam? – Zagaił znów głos, burząc pałace nadziei Jacoba, w których skryła się cała armia myśli w rodzaju „niech okaże się, że to tylko sen”.
- Jestem – odparł w końcu drżącym głosem – choć nie wiem, czy powinienem tu być.
Przez chwilę nikt mu nie odpowiedział i Jacob pomyślał, że posunął się za daleko.
- Nic ci nie grozi, nie martw się. – Rzekł głos, jakby czytając mu w myślach. – Mord, który ma mieć miejsce, nie będzie dziełem moich rąk.
Kapłan poczuł, że po karku spływają mu strużki potu, nie mające nic wspólnego z temperaturą: przeraził się jeszcze bardziej, na samą myśl, że ten człowiek, kimkolwiek był, przyprowadził tu więcej osób swojego pokroju. Mały procent jego umysłu zaczął się zastanawiać, dlaczego w konfesjonałach nie montuje się miotaczy ognia, a przynajmniej noży, lub paralizatorów. Czegokolwiek, co mogło by pomóc w akcie samoobrony przed mordercą z manią wielkości.
- Po co więc tu jesteś? I do czego jestem Ci potrzebny? – Rzekł Jacob, siląc się na spokój. Kapłani przechodzili pewne podstawowe szkolenia w dziedzinie psychologii, by ich słowa mogły dotrzeć do co bardziej znękanych głów. Jacob zamierzał grać na zwłokę, zagrać w gierki słowne tego człowieka i na chwilę stać się jego pionkiem, by po chwili przeistoczyć się w kostkę, która rządzi przecież każdą grą. Stanie się to w momencie, gdy wpadnie na pomysł, jak stąd uciec. Jeśli wpadnie, oczywiście.
- Nie słuchasz mnie. A przecież to jedyne, o co cię... cóż, proszę. Powiedziałem ci: jestem częścią układanki, podobnie jak ty. Musisz pomóc mi ją dokończyć. – Jacob odnotował, że barwa jego głosu zmieniła się: obniżyła, podczas gdy zawarte w nim emocje wybuchły niczym supernowa. Nie mówił szybciej, czy głośniej; kapłan miał po prostu wrażenie, że do każdego z jego słów przypięta jest trójkątna tabliczka z napisem „bardzo długo czekałem, by to powiedzieć”. – Ty masz zaszczyt być jej ostatnią częścią. Ostatnim puzzlem, bez którego reszta obrazka nie ma sensu.
- Co masz na myśli? – Spytał Jacob, zdając sobie sprawę, że jego strach okrywa się płaszczem fascynacji; dotarło do niego, że nie czuje już takiego lęku, jaki powinien czuć. Miał wrażenie, że rozmawia z przyjacielem, z którym nie miał kontaktu od bardzo długiego czasu, a który teraz przybył specjalne dla niego, ponieważ potrzebuje pomocy. Miało to zdecydowany związek z jego głosem, który przed chwilą uległ zmianie: czuło się w nim nutę groźby, lecz spoczywała ona na pięciolinii spokoju. Jacob nie rozumiał tego i wcale mu się to nie podobało.
- Boisz się? – Spytał głos.
- A powinienem?
- Wszystko zależy od tego, co przedstawia obrazek naszej układanki, prawda?
***
Echo jest najprawdopodobniej najzdolniejszym dzieckiem Ironii; kiedy jest się pogrążonym w grząskich piaskach własnych, desperackich myśli, świadomość, że jedyny towarzysz to okrutnie spotęgowany, własny głos, do granic przesiąknięty autodestrukcyjną rozpaczą, jedyną rozsądną myślą w tym momencie jest nieartykułowane słowo. Echo odbija się od ścian i wraca tą samą drogą, wwiercając śruby sylab z powrotem do mózgu, który przecież serdecznie pragnął pozostać dziurawy. Czy nie jest to zatem wyżyną ironii, skoro finałowym wykonawcą morderczego ciosu jest własny głos? Zdradliwy, gotów nam służyć, kiedy nie ma akurat pomysłu jak nam zaszkodzić. Dlatego właśnie, Arlan nigdy nie był zwolennikiem używania ust do innych celów niż wprowadzanie pożywienia do organizmu. I wytykania języka, kiedy nadarzyła się ku temu sposobność, której i tak nie rozumiał. Nauczył się jednak, że w życiu nie jest istotne to, co on rozumie czy też nie, a raczej to, jak odbiorą to inni ludzie. I czy echo raczy odbić ich wymuszony śmiech. Pewien kapłan naprowadził go kiedyś na ten trop, którym Arlan poszedł dalej sam, dokładając do tego bukietu myśli wstążki własnych refleksji.
Syk gaszonego w wodzie papierosa uniósł się w górę wraz z ostatnimi smużkami trującego dymu. Arlan Bites uśmiechnął się półgębkiem i rozluźnił uścisk palców tak, by niedopałek wpadł do kubka z wodą.
- To była moja woda. – Odezwał się towarzyszący mu mężczyzna.
- A to było jej dziecko – odpadł Arlan, wskazując na leżące przed jego rozmówcą zdjęcie i jednocześnie unosząc na poziom oczu drugie, przedstawiające kobietę w średnim wieku, skrywającą twarz w dłoniach. Uważny obserwator dopatrzyłby się strużek łez, które wyżłobiły lśniący ślad pomiędzy jej zaciśniętymi palcami.
Jego rozmówca nie odpowiedział, jedynie trochę bardziej zapadł się w krzesło i wlepił obojętne spojrzenie w dryfujący na powierzchni wody niedopałek. Siedzieli tak chwilę w milczeniu, oddzieleni od siebie laserową ścianą, przez którą widzieli się nawzajem w barwie jadowitej czerwieni.
- Jesteś bardziej cierpliwy, niż ci wszyscy Strażnicy przed tobą. Oni zaczynali krzyczeć i grozić mi, gdy milkłem. – Rzekł w końcu rozmówca Arlana.
- Nie mogę powiedzieć, by mnie to obchodziło.
- Strażnicy, kapłani, dziennikarze i zagubione nastolatki. Wszyscy chcieli ze mną rozmawiać. – Ciągnął mężczyzna, jakby nie dosłyszał wtrącenia rozmówcy – Strażnicy odgrażający się, że jeśli sam im wszystkiego nie powiem, to zdobędą odpowiednie dokumenty, by wyciągnąć to ze mnie, cóż, innymi sposobami.
Arlan przyjrzał mu się uważnie, zapalając kolejnego papierosa. Gdy dym wpełzł mu do płuc, przeciągnął się z rozkoszą, poczym spojrzał na zegarek. Podniósł jednak wzrok, gdy siedzący naprzeciw mężczyzna wznowił opowieść.
- I kapłani, wmawiający mi, że bóg wciąż jest mi w stanie przebaczyć, że nie jest jeszcze za późno, by skierować swe stopy na ścieżki odkupienia, nim system prawa mi je utnie. Doprawdy, bóg zawsze był mi odległy, dlaczego więc teraz miałby do mnie przyjść? Bogowie są dla tych, którzy nie potrafią być bogami.
- #16, czy naprawdę zamierzasz katować mnie tymi pseudo fascynującymi wywodami?
- Dziennikarze, otuleni blaskiem swoich fleszy i przykuci łańcuchami decybeli do swoich mikrofonów, wszyscy krzyczący „dlaczego?!”. – Kontynuował zapytany, zupełnie ignorując Arlana. – I wreszcie te wszystkie nastolatki, uparcie szukające głębi w swoim życiu, niewłaściwie lokując ją w mojej osobie.
- Pragnę ci tylko powiedzieć, #16, że zapoznałem się ze wszystkimi raportami poprzednich Strażników, którzy mieli przyjemność cię przesłuchiwać i doskonale wiem, że próbujesz wyprowadzić mnie z równowagi.
- Jestem dość znany z tego, że potrafię operować uczuciami, niczym rzeźbiarz dłutem. – Uśmiechnął się #16, płynnie porzucając poprzedni wątek – a trzymając się dalej tego przykładu, mogę śmiało rzec, że są one dla mnie narzędziem mej pracy.
Arlan zamknął na chwilę oczy, by przypomnieć sobie treść notatki, którą czytał przed rozpoczęciem przesłuchania. Nie potrafiąc zarysować białych plam w pamięci, zdecydował się na improwizację, zainspirowaną tym, co reprezentowały sobą filmy o policjantach-twardzielach. W skupieniu, starając się nie opuścić żadnego detalu, oparł łokcie o najbliższą krawędź przed nim i zmierzył rozmówcę przeciągłym spojrzeniem, które, jak miał nadzieję, wyrażało triumf i pogardę.
- Pogódź się zatem z tym, że przy mnie staniesz się bezrobotny. – Rzekł w końcu – bo tak jak rzeźbiarz nie może tworzyć bez marmuru, tak i ty nie możesz pracować, bez swego tworzywa.
- Zaskocz mnie. – Odparł #16, wlepiwszy w niego wzrok.
- Wszystko w swoim czasie, mój ty artysto. Mamy go mnóstwo.
Moment zgrzytu, kiedy kosa uderza o kamień, plując iskrami.
Zabawne, jak cisza, pozornie zawsze ta sama, potrafi zapadać za każdym razem w inny sposób. Cisza jest niczym płatki śniegu: każdy z nich jest niepowtarzalny i, u celu, łączy się w zaspy, przez które ciężko jest przebrnąć; cisza jest jak ludzie: rodzi się, przybita gwoździami niepowtarzalności do każdej jednostki, a kiedy się one spotkają, cisze zapadające między nimi płodzą kolejną – niczym ludzie dzieci; cisza rozmnaża się w sposób bardzo płciowy, przy czym jest o wiele starsza od rodzaju ludzkiego i, nie mówiąc nic, wprowadza więcej zamętu niż setki bełkoczących ludzi. To wszystko sprawia, że chciałoby się ją nazwać „Ciszą”, zamiast „ciszą”.
Więzień zdawał się uprzejmie ucieszony odpowiedzią Strażnika, święcie przekonany, że zdradza ona trudny do ukrycia fakt, iż i to przesłuchanie skończy się fiaskiem. Było mu to na rękę, ponieważ pokój przesłuchań, w którym się znajdowali, był wyjątkowo nieprzyjemnym – w swym zamyśle, zresztą – miejscem dłuższych posiedzeń i, o ile #16 czerpał zawsze przyjemność z dręczenia rozmówców zabawą ich emocjami, o tyle w tym pokoju starał się skracać te zabawy do minimum, byleby opuścić to miejsce i wrócić do swojej wygodnej celi, którą zapewniły mu konwencje Towarzystwa Obrony Praw Człowieka, Jako Rasy Nadrzędnej*[Towarzystwo Obrony Praw Człowieka, Jako Rasy Nadrzędnej, było jedną z naczelnych partii politycznych w Radzie Pięciu, która z kolei była odpowiedzialna za utrzymanie porządku w pięciu największych metropoliach Backmood, w miarę możności oczywiście. Porządek oznaczał w tym przypadku tyle, co brak nieporządku, a te dwa zjawiska różnią się diametralnie. Na przykład: porządek w pokoju oznacza stan, w którym żaden ze znajomych nie znajdzie tam brudnych skarpet, gdy przyjdzie pożyczyć trochę drobnych; natomiast brak nieporządku to sytuacja, w której ten sam znajomy zastanie w pokoju skarpetę tak brudną, że aż przyklejoną do ściany, lecz pomyśli, że to sztuka współczesna, a zapach to prawdopodobnie jego własne skarpety – taki stan rzeczy jest bardzo wygodny w przypadku panowania nad czymkolwiek – wykształcenie w społeczeństwie nawyku dorabiania okrężnej ideologii dla faktów oczywistych, sprzyjał przychylności dla władzy.
Tak więc TOPJRN, postulował w radzie argument, że człowiek, jako rasa, która pojawiła się jako pierwsza i rządziła światem przez wiele tysięcy lat, aż do czasu Apokalipsy, ma większe prawo do bytu, niż którakolwiek z ras, która wyewoluowała po tym okresie. Dla wszystkich obywateli, ogólnie ujętych jako nieludzcy, partia ta kojarzyła się z pudełkiem na zapałki – można spalić całe od razu, ale dużo zabawniej jest zapałać każdą po kolei i obserwować, jak powoli skręca się w ogniu.].
- To zdjęcie – odezwał się nagle więzień, wskazując na wspomniany przedmiot ruchem oczu – nie rusza cię?
- Widywałem gorsze rzeczy podczas służby.
- Jak choćby?
- Jak choćby twoja twarz, osadzony.
#16 roześmiał się wymuszonym, piskliwym śmiechem, przesadnie się przy tym trzęsąc, co zburzyło w znacznym stopniu zamierzony efekt wyrażenia swojej obojętnej i szyderczej postawy wobec przesłuchującego. Ten zabieg zwykle działał, lecz gdy skazany spojrzał ukradkiem na Arlana, zdał sobie sprawę, że nie ruszył się on nawet odrobinę, wciąż przyglądając mu się wzrokiem nie wyrażającym żadnych emocji.
- Skończyłeś? – Spytał Strażnik, gdy #16 przestał się śmiać, widząc, że nie przynosi to rezultatów.
- Zachowujesz się tak, jakby nic się w tobie nie działo! – Wybuchnął nagle więzień, w ułamku sekundy porzucając swój pogardliwy wyraz twarzy, na rzecz wykrzywienia jej grymasem frustracji – jakbyś... Jakbyś... – szukając słowa, zachłysnął się nim w momencie gdy je znalazł, poczym powoli spojrzał na swojego rozmówcę. – To ty jesteś tym, o którym mówili w mieście? O którym plotkowały wszystkie stare baby na targach?
Arlan uśmiechnął się, pokazując przesłuchiwanemu wszystkie zęby.
- Dlatego Rada przydzieliła cię do tego zadania! Jesteś tym Strażnikiem, który poddał się eksperymentowi! Jesteś... Kompletnie pozbawiony uczuć.
- Usunięto mi je – odparł Arlan, zapalając kolejnego papierosa – operacyjnie. – Dodał po chwili i przykleił swoje spojrzenie do zszokowanej twarzy #16. – I chętnie popatrzę, jak próbujesz rzeźbić bez dłuta.
Chwała Dni Minionych
1Ów bóg, w którym pokładam nadzieję
I ów demon, który karmi mnie gniewem;
Ramię w ramię knują przeciwko mnie,
U podstaw nie różniąc się wcale...
I ów demon, który karmi mnie gniewem;
Ramię w ramię knują przeciwko mnie,
U podstaw nie różniąc się wcale...