Dawno, dawno temu napisałem "Niechaj śpi to, co uśpionym" a potem sequel tegoż opowiadania... i nadszedł czas, by pokazać ową drugą część światu. W tym przypadku nadal mogę zasłaniać się tym, że opowiadanie zostało napisane kilka ładnych lat temu i jestem już całkiem innym, jeśli nie lepszym, autorem - wymówki tej nie będę mógł stosować dopiero w przypadku następnych zamieszczanych przeze mnie tutaj tekstów. Miłego czytania i krytykowania. Wybaczcie brak akapitów - mam nadzieję, że nie utrudnia za bardzo lektury. Jeżeli jednak utrudnia - dajcie znać, wstawię.
Hexensnacht
Noc była jasna, a mimo to złowroga i ponura jak mało która w roku. Mdłe światło dwóch księżyców wiszących na niebie pełnym gwiazd rzucało dziwaczne refleksy na każdy przedmiot; każde niemalże źdźbło trawy i każdy kamień zdawały się błyszczeć nienaturalną poświatą. Ruiny wsi, która niegdyś, wcale nie tak dawno temu, znajdowała się w tym miejscu pełne były złowieszczych cieni czających się wśród zniszczonych ścian, wypełniających puste miejsca przy osmalonych resztkach płotów. Wejścia do piwnic, przywalone nędznymi pozostałościami domostw strawionych ogniem, ziały złowróżbną ciemnością. Każde drzewo, każdy krzak samotny, sprawiało wrażenie jakby żyło, jakby na tę jedną noc wstąpił w nie zły duch – po to tylko by straszyć poszumem liści i poruszeniami rośliny tych, którzy zdecydowali się jednak opuścić swe domostwa po zmroku. A niewielu było takich ludzi, niewielu o czystych sercach w każdym razie. Czarownikom bowiem i wiedźmom nastrój owej szczególnej nocy nie przeszkadzał, a nawet miły był ich sercom. Pewnie stąd i nazwa. Hexensnacht. Noc Wiedźm.
Cisza zupełna panowała w całej okolicy, nawet świerszcze nie grały, nawet ptaki nocne milczały - jakby w oczekiwaniu na coś. Może zjawić się miał wkrótce jaki czarodziej zły i nikczemny? Może upiór przeszłości wychynąć miał spośród cieni? Tak, zdecydowanie lepiej pozostać w ciszy i w ukryciu. I tak właśnie zdawała się czynić cała przyroda. Zupełna cisza? Nie do końca... zza ruin niegdysiejszej karczmy wychynął z nagła cień, trochę tylko bardziej materialny niż jego bracia cienie, których opuścił przed chwilą. Przesunął się wzdłuż na poły zawalonej ściany przybytku, potem, prawie że bezgłośnie, przemknął pośród upiornie wyglądających z mroku zgliszcz kilku domostw. Dotarł wreszcie do kawałka otwartego terenu, rozejrzał się uważnie zanim ostatecznie opuścił ocienione ruiny. W noc taką jak ta trzeba być czujnym cały czas, i nie tylko na ludzi trzeba zważać. Mężczyzna – bo jednak człowiekiem on był, nie upiorem - przebył cicho niczym widmo jeszcze kawałek, przycupnął podle głazu sporej wielkości i położył coś na ziemi. Przemieścił się do następnego podobnego kamienia, także i tam coś zostawił. Coś w ułożeniu i wyglądzie głazów kazało sądzić, że nie znalazły się tu one przypadkiem. Skradający się do tej pory człowiek wyprostował się i zamyślił nad czymś, wpatrując intensywnie w kamienie. Postronnemu obserwatorowi ów człowiek-cień stojący spokojnie i samotnie pośród nocy najstraszniejszej w roku wydałby się zapewne przerażający. Pewnie wzięto by go za upiora, który powrócił na ziemski padół łez by zakończyć swoje sprawy, by opowiedzieć jakiemuś przerażonemu śmiertelnikowi o swoim cierpieniu. Ponoć w Hexensnacht zmarli czasem powrócić mogą w tym celu. Trudno wyrazić jak bardzo mężczyzna chciałby powrotu niektórych zmarłych, jak bardzo chciałby ujrzeć raz jeszcze swoją rodzinę, swoją ukochaną.. Równie trudno wyrazić jak bardzo przeklinał w myślach los niegodziwy. Los, który z równym upodobaniem obdarza ludzi szczęściem i je odbiera. Mężczyzna stał długo nad grobami, lekki wiatr nieznacznie poruszał połami jego płaszcza. Tutaj właśnie znajdowało się miejsce w którym trzy lata temu własnymi rękoma pochować musiał swoich bliskich po tym jak Chaos ich pochłonął. Myślał. Rozważał. Wspominał. Żałował. Jego myśli wypełniało poczucie winy za coś, czego tak naprawdę nie powinien żałować, czemu nie mógł zapobiec w żaden znany śmiertelnym sposób. Jego tu nie było, on przetrwał zagładę. Chwilowo. Kiedyś przecież nadejdzie kolejna fala, kolejna inwazja, kolejny najazd. I on, tym razem, stawi mu czoła. Mężczyzna zacisnął pięści. Będzie gotów, nie ma już przecież nic do stracenia. Jedyne co mu pozostało to zemsta do wypełnienia. Tylko czy owo potężne pragnienie zemsty nie czyni go przypadkiem równym wynaturzeniom które zwalcza? Czy przypadkiem ziarno Chaosu nie zakiełkowało już i w jego sercu? Mówią, że nikomu nie udaje się umknąć przed Chaosem, że On naznacza wszystkich. Mężczyzna otrząsnął się z zamyślenia, spojrzał w niebo które powoli już szarzeć poczynało. Czas ruszać, nie można wiecznie przebywać wśród duchów przeszłości. Uśmiechnął się kwaśno w cieniu szerokiego kaptura - nie pojawiła się i tym razem. Może duchów wcale nie ma, może są tylko wspomnienia o tych co odeszli? Może jest tylko ten świat? Cóż, póki życia, póty nadziei, jak to mawiają. Mężczyzna ruszył z powrotem w stronę obozowiska. Na ziemi przy głazach pozostały trzy kwiaty, trzy róże zdające się być niemalże czarne w słabym świetle wstającego powoli słońca.
***
- Garrett? - Friedrich rzucił pytanie w zanikającą z wolna ciemność. Nawet się nie odwrócił. Bardziej podejrzewał niż zauważył powrót swojego kompana.
- No? - odpowiedziała ciemność, mniej więcej tak jak zwykle zniechęconym i cynicznym głosem Garretta. Po chwili wyłonił się z niej sam właściciel głosu, krople porannej rosy lśniły jeszcze na jego czarnym płaszczu.
- Tak się tylko zastanawiałem gdzie byłeś i czemu idziemy do Steindorfu już drugi raz tą drogą. I czemu już drugi raz obozujemy w tej okolicy w Hexensnacht. Tu przecież nic nie ma. - zbiegły gladiator o duszy cokolwiek poetyckiej oderwał się od ostrzenia swojego ulubionego oręża: dwuręcznego miecza który zwał pieszczotliwie „Lewaczkiem”. Garrett westchnął ciężko i przysiadł na pniu obalonego drzewa przy którym powoli dogasało już ognisko. Nabrał dużo powietrza w płuca, będzie musiał znowu tłumaczyć swojemu idealistycznemu przyjacielowi że muszą trochę zarobić. Najlepiej jako najemnicy. Ale samo wytłumaczenie tego nie było aż takie trudne, gorzej było z wbiciem Friedrichowi do głowy że, owszem, może i komuś pomogą przy okazji. Ale nie będą zabijać smoków, nie będą ratować dziewic nadobnych a, nade wszystko, nie będą narażać się z dobroci serca jeno i altruizmu, ku chwale, sławie i uciesze dobrych bogów. Ten świat tego nie lubi.
- Idziemy do Steindorfu bo tam najemników ponoć potrzebują. Wieść niesie, że orkowie zbierają siły do uderzenia na miasto. Na pewno się tam na coś przydamy, na pewno też dobrze zapłacą. I tyle.
- Aha - powiedział zbiegły gladiator unosząc klingę miecza ku wschodzącemu słońcu. Ostrze zabłysło w pierwszych promieniach wstającego świtu niebieskim blaskiem, zapewne sprawiła to wyryta na orężu magiczna runa. - A gdzie byłeś? - nie ustawał w dociekaniach Friedrich - Bo ostatnim razem też żeś się był tak rozpłynął jak sen jaki złoty...
- Wartowałem. – odpowiedział zimno Garrett. – Ktoś musi w końcu pilnować obozowiska gdy ty śpisz. Ruszamy? Jeśli się pospieszymy przed wieczorem w mieście zawitamy.
Friedrich tylko odmruknął coś w odpowiedzi, wiedział że towarzysz nie mówi mu całej prawdy, że coś ukrywa. Ale wiedział też że tacy ponurzy osobnicy nie dzielą się łatwo swoimi sekretami. Zaczął więc tylko składać swój ekwipunek, Garrett zrobił to samo. Ruszyli przed siebie już po kilku minutach, brnęli naprzód w gęstej mgle ograniczającej widoczność do kilku metrów zaledwie. Powietrze było ciężkie i wilgotne, zanosiło się na deszcz. Albo i burzę.
***
Przemoczeni do suchej nitki, dotarli do bram Steindorfu tuż przed ich nocnym zamknięciem. Tłok panował tam wprost niemiłosierny jak na tak późną porę. Mieszkańcy podgrodzia zapewne chcieli spędzić noc bezpiecznie za murami miejskimi –widać nadal gościł w ich sercach strach zasiany przez niedawno minioną Noc Wiedźm. Towarzysze uiścili myto i ruszyli na poszukiwania zajazdu gotowego ich przywitać. Najpierw jednak przywitało ich zgoła co innego. Był to zapach miasta, choć „smród miasta” to zdecydowanie lepsze w tym przypadku określenie. Dlatego właśnie Friedrich nienawidził cywilizacji i przetaczających się mas ludzkich żyjących razem niczym w ulu. Między innymi dlatego. Ludzie żyli tu bez kontaktu z naturą, żyjąc tylko by zdobyć jeszcze więcej pieniędzy. Dlatego właśnie Garrett uwielbiał miasta. Dużo ludzi, dużo pieniędzy tylko czekających na nowego właściciela, na kogoś kto je przygarnie i zaopiekuje się nimi. A zapach? Dawało się go znieść. Nie tylko odór miasta wyszedł im na spotkanie, było jeszcze coś, także typowe dla miast. Z każdego niemalże ciemniejszego zakamarka wyzierała stara i zniszczona twarz żebracza, suche i schorowane ręce zewsząd wyciągały się po jałmużnę. To z kolei Friedrich lubił - praktycznie bez wysiłku mógł pomagać ludziom, rozdając złoto które wraz z Garrettem zdobyli. Każda bez mała z owych wyciągniętych chciwie rąk otrzymywała co najmniej złotą monetę - prawdopodobnie najwyższy datek w żebraczym życiu. Garrett nie cierpiał tego altruizmu swego towarzysza, przez takie i podobne wybryki, jak nazywał te akty dobroci, czasem sami nie mieli co do przysłowiowego garnka włożyć. A już wykupywanie i uwalnianie niewolników - które Friedrich praktykował przy każdej okazji - to dopiero ich rujnowało. Nie, jego trzeba powstrzymać, pomyślał łotr. Już miał odezwać się, już zamierzał powstrzymać rękę lekkomyślnie pozbywającą się kolejnych monet na rzecz dwóch szczególnie wychudzonych żebraczek, gdy nagle stało się coś zgoła niespodziewanego. Zza węgła pobliskiego budynku wypadło nagle stworzenie. Pędziło wprost na nich, jakby w ogóle ich nie zauważając, mocno przygarbione. Czarne długie włosy zasłaniały całą głowę, uniemożliwiając ujrzenie choćby skrawka twarzy. Poszarpane odzienie było całe uwalane błotem, a zapewne i czymś gorszym. Tyle zdążyli zaobserwować towarzysze, istota błyskawicznie znalazła się tuż przy nich. Początkowo może nawet zamierzała ich minąć, jednak wystarczyło jej krótkie spojrzenie rzucone na gladiatora, na jego rozmiar, jego lśniący pancerz i uzbrojenie, by podjąć rozpaczliwą decyzję o poszukiwaniu ochrony u nieznajomych. Udręczona istota, kojarząca się jednak z człowiekiem gdy jej się bliżej przyjrzeć, przycupnęła za plecami kompanów. Jej strach był prawie że namacalny, jej niema prośba o pomoc nie dawała się z niczym pomylić. Przyjaciele odruchowo zwrócili się w stronę z której przybiegła. To, co ją ścigało nie kazało długo na siebie czekać. Wpierw posłyszeli odgłos zbliżających się szybkich kroków, potem krzyki dobywające się z licznych gardeł. Wkrótce wyłaniać się zaczęli pierwsi uczestnicy pogodni, ci najbardziej zajadli w swej decyzji pojmania zbiega. To z kolei byli ludzie, bez wątpienia. Jednak coś w ich oczach, gdy zatrzymali się nagle na widok dwóch niespodziewanych przeszkód, stawiało ich niewiele wyżej od rozjuszonych bestii. Oczy te były pełne dzikiej, zwierzęcej nienawiści. Nienawiść ta zdawała się niemalże palić swą mocą gdy patrzyli na istotę skuloną za plecami Garretta i Friedricha. Nadciągało coraz więcej ludzi, większość z nich uzbrojona. Tłum przed dwójką towarzyszy rósł szybko, a oni nie wiedzieli co począć. Domyślali się już że chodzi o jakiś rodzaj polowania na czarownice. Ale w mieście? Przecież tu ludzie są światli, cywilizowani – podobno. Nie tak znowuż do końca, jak mieli się już za chwilę przekonać. Gniewna fala nacierającego tłumu zatrzymała się niczym morska fala napotykająca skały na swej drodze, ozwały się pełne oburzenia pomruki. Bo jakże to tak? Powstrzymywać ludzi przed słusznym i uzasadnionym samosądem? Kwestią chwil tylko było gdy pościg zdecyduje się jednak runąć na dwóch przybyszów chroniących zaszczutą ofiarę. Okrzyki dobiegające zza pierwszych szeregów jednak zdały się nieco uspokoić tłum, ktoś przeciskał się na czoło pościgu. Okazał się być to rosły i nieco otyły człowiek odziany w długie do ziemi jasne szaty. Nie dało się go pomylić z nikim, o jego godności świadczył medalion z symbolem młota dumnie wiszący na piersi. A już sam młot bojowy, zdecydowanie mniej symboliczny, który mężczyzna dzierżył i ogolona głowa wyjaśniały wszystko. Był to kapłan Sigmara; tacy jak on uważali walkę z Chaosem za swoje powołanie. No tak, jeszcze tylko samozwańczego młota na czarownice brakowało do pełni szczęścia, pomyślał Garrett rzucając szybkie spojrzenie za siebie, na uciekinierkę. Uśmiechnął się do niej, mimo że wiedział iż nadchodzą kłopoty. I to poważne. Sigmaryta postąpił do przodu, obrzucił pełnym pogardy spojrzeniem najpierw uciekinierkę, z cicha pochlipującą, potem dwójkę jej przypadkowych obrońców. Przemówił głosem głębokim i charyzmatycznym.
- Odstąpcie, zacni przybysze, i pozwólcie by sprawiedliwości stało się zadość. Ufam żeście się w miejscu tym znaleźli zrządzeniem bogów jedynie i że nic wspólnego z ową wiedźmą plugawą nie macie. - tu kilkoro ludzi stojących za plecami kapłana splunęło na ziemię, kilkoro innych uczyniło w powietrzu znak Młota - Odstąpcie zatem i pozwólcie byśmy zło owo wytrzebili. - Tu Friedrich spojrzał za siebie, dostrzegł że wiedźma o której mowa jest w rzeczywistości kobietą dosyć urodziwą, choć ciężko było to dostrzec na pierwszy rzut oka. Posłał jej ciepły uśmiech, odwrócił się do kapłana i jego uśmiech znikł momentalnie, zastąpiony przez surowy i zdecydowany wyraz twarzy. Garrett westchnął ciężko, on zamierzał odejść ale wiedział już, że nie będzie mu dane tego uczynić. Prawdopodobnie zostanie spalony na stosie razem z wiedźmą i Friedrichem który, on już to widział w oczach towarzysza, znów postanowił bronić niewinnych. W jego mniemaniu niewinnych, znaczy się. Nieuleczalny idealista, pomyślał Garrett. Zbiegły gladiator zerknął na swojego kompana, jakby szukając akceptacji. Garrett tylko skinął głową, z rezygnacją, wiedział że i tak nie zapobiegnie temu co ma nastąpić. Ot, przyjdzie zginąć na ulicy, zapewne zaraz po pełnej zapału wypowiedzi Friedricha w obronie czarownicy. Bo Garrett nie wątpił że taka wypowiedź nastąpi. Albo na stosie spłonąć. Taki los. Friedrich nabrał tchu i zaczął mówić, jego głos potoczył się daleko w mrok nocy. Tłum przestał szemrać natychmiast, niedoszły alchemik miał bardzo donośny i charakterystyczny głos - a tego się raczej nikt nie spodziewał po górze mięśni takiej jak on. Inteligencji też się raczej nie spodziewano. A on tam była, czaiła się w czerepie pokrytym niezliczonymi bliznami.
- Ludzie! Jakież dowody macie iż zaprawdę jest ona wiedźmą? Cóż pozwala wam sądzić o tym? Jakimże to prawem stawiacie się wyżej od niej? – pomruk oburzenia przetoczył się przez tłum. Kapłan milczał, uznał widać że podróżni sami przypieczętują swój los i że zapłonie więcej stosów.
– Jakim prawem?! - zakrzyknął głośniej Friedrich przekrzykując i uciszając tłum, który znów zaczął szemrać - Czy jest ona wiedźmą bardziej niźli które z was? - uprzedził tym razem oburzenie tłuszczy i wskazał palcem na jakiegoś człowieka z okazałymi brodawkami na twarzy, po czym dodał szybko - A jeśli dnia którego owe znamiona za znak konszachtów z Chaosem poczytane będą? - tłum zamilkł, a kto tylko mógł wpatrzył się w człowieka z brodawkami. Nagle wydały się one wielce osobliwe i bynajmniej nie naturalne. Człowiek ów zniknął pośpiesznie wśród ludzi. - A ów? - wskazał następnego Friedrich, tym razem człowieka z naprawdę pokaźnym czerwonym nosem. - Może on też czcicielem Chaosu? - po wskazaniu na jeszcze kilkoro dziwacznych indywiduów Freidrich poczuł się na tyle pewnie że poważył się na coś będące zgoła herezją i za co zwykle prosta droga na stos wiedzie. Wskazał palcem samego kapłana Sigmara i przemówił - A może on też czci Chaos? - Czujne oczy Garretta zarejestrowały że kapłan, dotąd nieporuszony, niemal niezauważalnie drgnął na to bluźniercze i bezpodstawne oskarżenie. W umyśle łotra narodziła się ciekawa myśl. – Ludzie, opamiętajcie się - kontynuował niedoszły alchemik - albowiem skazać chcecie na śmierć istotę równie winną i równie złą co my czy wy. Niewinności jej dowiedziemy w ciągu dni najdalej trzech - tu Garrett zaczął się modlić do wszystkich znanych sobie bogów by Friedrich nie powiedział tego o co go podejrzewał - albo sami z nią na stosie spłoniemy! - zakończył olbrzym z mocą. Tłum przez chwilę milczał, tak jak i kapłan. Po kilku chwilach wyrwali się z odrętwienia. Sigmaryta przemówił.
- Głupcy! Chcecie stanąć w obronie wiedźmy? Śmiecie podważać wyroki bogów?! Przeze mnie sam Sigmar przemawia, wiedźma musi zginąć! Brać ich! - szczęknęła dobywana stal, lecz tylko dwie osoby po broń sięgnęły. Friedrich - po swój osobliwy miecza dwuręcznego i Garrett - po dwa wysłużone sztylety. Stanęli obok siebie, zasłaniając własnymi ciałami domniemaną wiedźmę. I, o dziwo, jakoś nikt nie okazał się być skory do potyczki z nimi. Tłum zaczął z wolna rozpraszać się. W końcu pozostał tylko kapłan Sigmara, który obrzucił dwóch mężczyzn i ich nową protegowaną spojrzeniem pełnym nienawiści.
- Niech więc i tak będzie, wola Sigmara ziści się w ten czy inny sposób. Macie trzy dni. Potem zapłonie więcej niż jeden stos. - przyjaciele zmilczeli, kapłan powoli wycofał się i odszedł.
- I cóżeś ty najlepszego uczynił? – rzekł Garrett patrząc z rezygnacją na rozpromienioną twarz swego potężnego przyjaciela. - Zresztą nie mów, i tak wiem. Uczynek zacny i szlachetny żeś był spełnił, ku zbawieniu duszy swej i mej nieśmiertelnej oraz ku uciesze bogów prawych, tak? - rzekł parodiując patetyczny z jakim zwykle wypowiadał się jego kompan. Całkiem nieźle zresztą. - Ech, głupi. Obaj na tym ucierpim...
***
Nie ucierpieli, przynajmniej nie tej nocy jeszcze. Dotarli spokojnie do zajazdu, gdzie zatrzymali się na noc. Sowity posiłek wynagrodził im w pełni trudy podróży, pozwolił prawie że zapomnieć o tym czego dokonać muszą w ciągu trzech dni najbliższych. Garrett pocieszał się tylko że zawsze mogą uciec z miasta. I faktycznie - oni mogliby uciec. Ale nie ich nowa towarzyszka – Garrett już pogodził się z jej obecnością, widział że Friedrich nie zgodzi się na ucieczkę bez niej. Nad ranem, po umyciu i przebraniu, okazała się ona być kobietą urody całkiem znacznej, lecz nieco zamkniętą w sobie, milczącą. Widać to niedawne przeżycia, prócz pozostawienia kilku ciężkich ran na ciele, pozostawiły także ślad na jej duszy. Nie, z nią ucieczka z miasta zgoła niemożliwą była, a przynajmniej nie ucieczka szybka. A tylko taka wchodziła w grę. Ale coś wymyślą, na pewno, pocieszał się Garrett. Muszą. Tegoż ranka złodziej postanowił zostawić Friedricha z kobietą, samemu zaś udał się na przechadzkę po mieście, celem przeprowadzenia działań rabunkowo-wywiadowczych. Bez problemów i nie rzucając się w oczy, a w nierzucaniu się w oczy był naprawdę dobry, dotarł na miejscowy rynek. Tam co kilka dni, takoż i w ten dzień, odbywał się targ. Kilka skradzionych sakiewek później i po paru monetach wydanych na rozluźnienie języków złodziej wiedział już co wiedzieć chciał. Miasto od kilku tygodni dręczone było plagami wielce tajemniczymi, zdającymi się być przez samych bogów zesłanymi. Zwierzęta zdychały, zaraza z nagła wybuchała w bogatych dzielnicach, kilka razy ktoś potwora zobaczył w kanałach znikającego. Ludzie się bali, ludzie szeptali, ludzie plotkowali. W normalnych okolicznościach Garrett uznałby to wszystko za efekt ciemnoty i zabobonu. Ale okoliczności nie były tym razem do końca normalne, sam kapłan Sigmara głosił ponoć jakoby bogowie odwrócili się od miasta i mieszkańców. A słowa takie nie były częste u Sigmarytów. Coś tu solidnie śmierdziało, i nie były to tylko ścieki miejskie. Garrett wrócił do zajazdu w którym się zatrzymali, wyłuszczył pokrótce swój nowopowstały plan towarzyszowi. Zadaniem Friedricha było udanie się do kapłana owego i ubłaganie go by jednak pozwolił im dwóm odejść, przekonanie go, że żałują swojej pochopnej decyzji. Gladiator oburzył się oczywiście, wtedy jednak złodziej wyłożył mu drugą część swojego planu. Planu który, jego zdaniem, mógł uratować całą ich trójkę. Friedrich zrozumiał wszystko. Plan był dobry.
***
Pod wieczór dwie postacie opuściły miasto, jedna z nich była potężnym wojownikiem, druga poruszała się lekko i zwinnie, twarz skrywając w cieniu obszernego kaptura czarnego płaszcza. Strażnicy w bramie nie zatrzymywali ich, zostali uprzedzeni że mają przepuścić taką dwójkę. I tak oto ruszyły owe postacie na północ, z dala od Steindorfu, niosąc ze sobą wstyd niedopełnionej obietnicy i gorycz porażki. Zdało się, że jednak zapłonie stos - tak myślał przynajmniej kapłan Sigmara. Wielkim było jego zdziwienie gdy nie znalazł czarownicy, swej niedoszłej ofiary, w karczmie gdzie przyobiecano mu ją pozostawić. Nie przejął się tym zbytnio, nie wpadł w gniew nawet. Będą następne, jego misja zostanie jeszcze spełniona. Bogom nie można przecież kazać czekać. Będą inne. Wiele musi zginąć, ku chwale jego Pana.
***
Cień o ludzkich kształtach przemknął wzdłuż wysokiego muru świątyni Sigmara. Zatrzymał się na chwilę, upewnił że nikt nie patrzy po czym zwinnie niczym duch, zdałoby się - bez wysiłku żadnego, przeskoczył nad barierą. Po wewnętrznej stronie podwórca był już bezpieczny, tutaj nie docierało światło pochodni płonących na ulicach, nikt też zapewne nie pilnował świętego przybytku - bo któż chciałby narazić się samemu Sigmarowi włamując się do jego domu, jego świątyni? Nikt przy zdrowych zmysłach, to pewne. Nikt zapewne nie chciałby też zakłócić spokojnych medytacji akolitów i kapłanów. Cóż, jednak ktoś się znalazł. Cień przemknął do bramy, otworzył małą furtkę znajdującą się w masywnych wrotach. Strażnik spał smacznie w przybudówce przy bramie. Miał szczęście że spał, obyło się bez ofiar. Cień wpuścił na podwórze znacznie większą od siebie postać.
- Wszystko się udało? - spytał jeden cień, ten pobrzękujący pancerzem, drugiego cienia, tego mniejszego, gdy już razem przemykali przez dziedziniec ku wrotom samej świątyni. Mniejszy cień tylko skinął głową, to wystarczyło. Zatrzymali się przed głównym wejściem do świątyni, nie zamkniętym pomimo późnej pory. Przytłaczała ich nieco wielkość budowli, potężna świątynia zdawała się być wyciosana z jednego tytanicznego bloku skalnego. Była masywna, jej dach nie był widoczny w mroku nocy, witrażowane okna lśniły w poświacie księżyca, tej nocy już tylko jednego. Monumentalny, to właściwe słowo. Taki właśnie był ów święty przybytek, samo wkroczenie do niej z nieczystym sercem zdawało się być ciężkiej rangi bluźnierstwem. I wymagało nie lada siły woli. Towarzysze nie przejęli się nazbyt aurą tego miejsca gdyż byli przekonani że robią to, co robią w dobrej wierze i w imię większego dobra. Friedrich uchylił nieco masywne i okute stalą wrota, które, o dziwo, nie skrzypnęły nawet. Wślizgnęli się do środka, rozejrzeli dookoła. Ciężki zapach kadzideł unosił się jeszcze w powietrzu, choć nie palono ich tu już od dawna. Panująca wewnątrz atmosfera sprawiała że aż chciało się paść na kolana i pomodlić, choćby przez chwilę. Pewnie zwątpiliby i wycofali się, przekonani, że tym razem pomylili się, że wszystko jest tutaj w jak najlepszym porządku. Ale tak nie było. Wszystkie przedmioty czci religijnej wyglądały na zaniedbane, jakby od dawna nie używane ani nie czyszczone. Nawet na posadzce znajdowało się podejrzanie dużo kurzu. Przyjaciele upewnili się że widzą to samo i ruszyli przed siebie, w kierunku alkowy mieszczącej wejście do podziemi. Obaj byli pewni że słychać stamtąd przytłumione dźwięki, jakby śpiew. Zstąpili po wąskich i krętych schodach i stali się świadkami uroczystości. Lecz nie była to bynajmniej uroczystość ku czci i chwale Sigmara Młotodzierżcy...
***
Sala miała kamienne ściany, kiedyś musiała być po prostu piwniczką na wino. Beczki zostały stąd jednak wyniesione, na ich miejsce wstawiono zaś szeroki drewniany stół i kilkanaście krzeseł. Na ścianach wisiały gobeliny o żywych barwach, wręcz nienaturalnie przyciągające wzrok, a całe pomieszczenie oświetlone było przez liczne świece stojące wszędzie gdzie tylko dało się je postawić. Drugie drzwi prowadziły w ciemność, zapewne do dalszej części piwnic. Lecz nie to wszystko najbardziej zwracało uwagę. Pozostając w ciemnościach przy schodach, z dobytą bronią, Garrett i Friedrich obserwowali ludzi w pomieszczeniu. Siedmiu mężczyzn siedziało przy stole, przed nimi stały puchary pełne wina - zapewne nie po raz pierwszy napełnione tej nocy. Resztki wystawnego posiłku leżały porozrzucane po stole i na podłodze. Mężczyźni śpiewali pijackimi glosami. Przyjaciele spojrzeli po sobie, spodziewali się znaleźc dowody herezji a okazało się że kapłani Sigmara postanowili sobie po prostu trochę pofolgować. W końcu byli tylko ludźmi. Już to zamierzali się cicho wycofać, już to prawie stwierdzili że omylili się co do źródła problemów w mieście gdy do sali wkroczył, drzwiami po przeciwnej stronie sali, kapłan znany im z przewodzenia pogoni za czarownicą. Rzekł tylko do akolitów, tonem cokolwiek poirytowanym, że czas nadszedł, że pora zakończyć ucztę i oddać cześć Temu Który Zmienia Drogi. A jednak, pomyślał Friedrich, zaprawdę są to słudzy Ciemności. Zasłyszany przydomek przysługiwał bowiem Panu Zmian i Magii, demonicznemu Tzeentchowi. Akolici niechętnie wstali - widać każdy z nich nieco inaczej niż kapłan wyobrażał sobie służbę Chaosowi. Zakładali pewnie że w grę wchodzić będzie nieco więcej rozpusty i nieco mniej modlitw i uroczystości. Dwóch z akolitów ruszyło w stronę czekających w ciemności obserwatorów - zapewne ich zadaniem było przynieść jakieś niezbędne do plugawych obrzędów przedmioty. Nadszedł czas działania. Przyjaciele wyskoczyli z cienia na zaskoczonych przeciwników.
- Koniec zadamy waszym niecnym praktykom! – ryknął Friedrich zamachnąwszy się swym wielkim mieczem, jego głos - Friedricha znaczy się, nie miecza - odbił się echem od ścian pomieszczenia. Siedmiu postawnych akolitów nie dało się bynajmniej przestraszyć, w końcu nie po to szkolono ich do walki by przerazili się dwójki jakichś łachudrów łachudrów. Nawet gdy byli nieco podchmieleni czuli się pewnie, mieli w końcu znaczną przewagę. A przynajmniej tak myśleli. Akolici jak jeden mąż uśmiechnęli się kpiąco i sięgnęli po swój oręż. Wtedy jeszcze nie wiedzieli z kim mają do czynienia. Kapłan natomiast podejrzewał że akurat ta dwójka łachudrów taka zwyczajna nie jest. Rzucił się do ucieczki w głąb podziemi. Zapewne celem przegrupowania się, może także by przyzwać jakąś maszkarę ku pomocy.
- Dasz radę ich zatrzymać? – rzucił Garrett do Friedricha, ten drugi tylko skinął głową. Złodziej ruszył za kapłanem, w końcu to on i jego plugawe uczynki były zapewne przyczyną wszystkich nieszczęść spadających na miasto. A teraz jeszcze gotów im sprowadzić jakiegoś demona na głowy.
***
Garrett zostawił za sobą swego towarzysza, miał tylko nadzieję że Friedrich zdoła wytrwać do jego powrotu. O ile wróci. Jego czarny płaszcz furkotał w biegu gdy pędził na złamanie karku przez mroczne kazamaty, nieubłaganie ścigając rysującą się przed nim sylwetkę kapłana-odstępcy. Skręt w lewo, dłuższy prosty korytarz, jakaś większa sala, znowu korytarz. Wpadł tuż za ściganym do dużego pomieszczenia zalanego światłem purpurowych świec. Kapłan stał za kamiennym ołtarzem, pociemniałym od zakrzepłej krwi ofiar już na nim złożonych. Dyszał ciężko po pogoni.
- To koniec, tutaj skończy się twoje nic niewarte życie. - rzekł Garrett - I nawet nie za życia co żeś był Mrocznym poświęcił, - tu Garrett wskazał czubkiem sztyletu całkiem pokaźną stertę ciał w odległym końcu pomieszczenia - nie za odstępstwo twe też. Za to cię twój wielki i wspaniały Sigmar pokara. - dodał ironizując. - Zginiesz przez przypadek, ten sam który nas na twej drodze postawił. I za brak wyobraźni. - tu uśmiechnął się zimno i ruszył w stronę heretyka. W swym, dosyć pokrętnym zresztą, rozumowaniu uważał że ocalał z pogromu swojej wsi przez przypadek jeno, przez niedopatrzenie sił Chaosu. Brak zdolności przewidywania - czy też brak wyobraźni właśnie, który powołał do życia mściciela. Garrett lubił tak o sobie myśleć. I lubił wytykać swoim przyszłym ofiarom brak wyobraźni. Ładnie to brzmiało. Kapłan tylko roześmiał się.
- Brak wyobraźni?! Głupcze! Czyż nie widzisz iż mój Pan potężniejszym jest od waszych nędznych bogów? On słucha modlitw do niego zanoszonych! On to sprowadził plagi, lecz za naszą prośbą. Naszą! Mieszkańcy w końcu oddaliby mu cześć, a On zapewniłby im szczęście. Czyż nie widzisz dobrej strony Pana Zmian? Zmienia wszystko, to prawda, ale na lepsze. Tzeentch karze, Tzeentch sprowadza nieszczęścia, to prawda. Ale też i nagradza! - Garrett zatrzymał się przed bluźniercą, wyraz twarzy złodzieja nie pozwalał odgadnąć jego myśli - Wahasz się, widzę to. - kontynuował heretyk swoje kuszenie. - Przystąp do nas. Zyskaj moc, zdobądź wład... - tu jego słowa urwały się jak ucięte nożem. Trafne porównanie, zważywszy na sztylet Garretta który nagle znalazł się w sercu heretyka. Ciało zdradzieckiego kapłana osunęło się na ołtarz, jego krew rozlała się po kamieniu, jakby na ofiarę złym bogom. Ironia losu nie zna widać granic. Garrett odwrócił się, ruszył na pomoc Friedrichowi. Teraz już heretyk nie zawezwie demona przeciwko nim - rytuał wezwania raczej ciężko odprawić z nożem w piersi. Pozostali ludzie przeciw ludziom, stal przeciwko stali.
- Głupcze... - wycharczał jeszcze umierający kapłan – myślisz że... że uciekniesz przed Chaosem? On - tu zaczerpnął łapczywie tchu - On naznacza nasz wszys... wszystkich. Zwłaszcza - kolejny zaczerpnięty z trudem oddech, prawdopodobnie już ostatni - takich jak... zwłaszcza cie... - Garrett nie słuchał dalej. Ruszył biegiem z powrotem przez kazamaty, tam walka jeszcze trwała. Nawet lepiej dla niego że nie słyszał wszystkiego.
***
Gdy już udało im się wydostać z miasta i rozłożyć spokojnie obozowisko w bezpiecznej odległości, w środku lasu i z dala od traktu, towarzysze znaleźli chwilę na rozmowę. Do tej pory raczej nie mieli na to czasu, gdyby zostali złapani raczej ciężko byłoby im wytłumaczyć rolę jaką odegrali w wydarzeniach zeszłej nocy. Raczej nikt nie uwierzyłby dwóm przybłędom, raczej nie uwierzonoby, mimo dowodów, że musieli wymordować cały lokalny kult Sigmara. A że prawdopodobnie uratowali miasto? Temu też raczej nikt by wiary nie dał. Mogli się cieszyć że wyszli stamtąd cali. Nie odnieśli też prawie żadnych ran w walce.
Być może bogowie decydują się pomóc ludziom walczącym w słusznej sprawie, choć mógł to być tylko przypadek. - Garrett? - zapytał Friedrich rozkładając swój koc na ziemi.
- No?
- Myślisz że to wszystko ma sens? Nie masz czasem chwil zwątpienia? Nie myślisz że to, co robimy to, że staramy się walczyć z... wiesz z czym, niczego nie zmieni?
Garrett spojrzał na śpiącą spokojnie kobietę której życie ocalili. Chyba powoli stawał się równie idealistyczny jak jego towarzysz, zbiegły gladiator, bo myśl, że dla tego jednego życia warto było ryzykować cały czas kłębiła mu się w głowie. Jej rany, tak na ciele jak i na duszy, wkrótce się zagoją, pewnie niedługo już przyjdzie się pożegnać. Zastanowił się dłuższą chwilę nim odpowiedział, zmęczonym jak zwykle głosem. Naprawdę miewał przecież chwile zwątpienia. Ale nie poddawał się, myśl o zemście za swoich bliskich nie dawała mu spocząć i odłożyć broni.
- Zmieni. Nawet jeśli niewiele, nawet jeśli całego świata tym nie odmienimy. Przynajmniej próbowaliśmy, prawda, przyjacielu? Póki życia, póty nadziei, jak mawiają. A nasze życie krótkie, gwałtowne... i pewnie zakończy się w paszczy jakiegoś stwora paskudnego. Trzeba walczyć i mieć nadzieję na lepsze jutro. I na to, że ktoś, kiedyś, doceni nasz trud. Cóż nam więcej pozostaje prócz nadziei? - Zemsta, odpowiedział głos w jego myślach. To nie było bynajmniej uczucie szlachetne, nie jedno z tych tak wielbionych przez Friedricha.
Ognisko płonęło jasno i równo, oświetlając dwie siedzące postaci. Czy są lepsi od stworów Chaosu? Czy w ich sercach nie mieszka już zło? Co jeszcze ich czeka? Wyroki losu nieprzejrzane dla nas, śmiertelnych, choć na pewno jeszcze spotkamy się z nimi. Czy nadal będą sobą? Może. Niektórzy twierdzą, że nikt nie umknie przed Chaosem, że jego znamię, jego część, jest w nas wszystkich...
2
Konstruowanie plastycznych opisów w poetycki sposób prawie ci wychodzi - prawie, bo poza tym, że ładne, to są takie same. Tu zwrócę uwagę na powtórzenia - czytając do tego miejsca, czułem, jakbym miał czkawkę i cofał się w tekście. Nie jest to zły zabieg -wręcz przeciwnie, lubię go - ale w umiarkowanej ilości.Każde drzewo, każdy krzak samotny, sprawiało wrażenie jakby żyło, jakby na tę...
Wkleiłem tutaj wiele zdań i zacząłem weryfikować - błędnie. Spostrzegłem po pierwszym rozdziale (?), że ty po prostu masz taki styl, a nie inny i wszystko, co napiszę straci rację bytu. Mi osobiście to nie "leży". Nie potrafiłem skupić się na historii, zagłębić w bohaterów. Coś ciągle mi przeszkadzało: to szyk naprzestawny, to powtórzenia, to opisy. Przemyślałem sprawę i stwierdziłem: pisać potrafisz, ale wpadłeś w pewną pułapkę. Otóż, tworząc tak poetycko, akcentując pewne rzeczy nie widzisz, że powtarzasz się - nawet tam, gdzie jest to zbędne, a czasami błędne.
Nie doczytałem do połowy, więc nie ocenię całości. Nie odniosę się też do błędów - ponieważ z premedytacją godną podziwu, tworzysz w wszystko w ten sam sposób. Tutaj zaznaczę, że znużyła mnie jeszcze jedna rzecz, a mianowicie dialogi - bohaterowie mówili tak, jak narrator. Brak kontrastu, jakieś odskoczni od męczącej formy sprawiał, że tekst był jednolity i męczący. Myślę, że na pewno znajdzie się czytelnik, który doceni twoje starania: potrafisz budować sceny, masz niekonwencjonalny zasób słów, które urozmaicają plastykę zdań a to rzeczy ważne. Tyle ode mnie.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
3
To się nazywa "brak czytania własnego tekstu ze zrozumieniem" vel "bezkrytyczność". Po napisaniu tekstu powinienem go solidnie skracać - tylko że nie potrafię, każde zdanie wydaje mi się tak Niesamowicie Fajne, że bez niego, moim zdaniem, tekst tyyyyle by stracił. I byłaby to strata nieodżałowana. Walczę z tym i powoli uczę się podchodzić krytycznie do własnej radosnej twórczości.Martinius pisze:Otóż, tworząc tak poetycko, akcentując pewne rzeczy nie widzisz, że powtarzasz się - nawet tam, gdzie jest to zbędne, a czasami błędne.
Nie pozostaje mi nic innego jak zgodzić się z tą uwagą. Zaiste, nieobcą mi jest szlachetna sztuka pisania.Martinius pisze:pisać potrafisz

Nie wiem dlaczego strasznie mi się podoba ten fragment o "premedytacji godnej podziwu"... Z gruntu nieprawdziwy jest, niestety - gdybym w pełni świadomie popełniał te wszystkie nadużycia - byłoby całkiem nieźle. Niestety, sporo z nich popełnianych jest całkowicie nieświadomie.Martinius pisze:Nie odniosę się też do błędów - ponieważ z premedytacją godną podziwu, tworzysz w wszystko w ten sam sposób.
To akurat jest zabiegiem celowym i świadomym, acz wynikającym z kaprysu po prostu. Jak chcę to i potrafię tworzyć dialogi - co zademonstruję wkrótce.Martinius pisze:Tutaj zaznaczę, że znużyła mnie jeszcze jedna rzecz, a mianowicie dialogi - bohaterowie mówili tak, jak narrator. Brak kontrastu, jakieś odskoczni od męczącej formy sprawiał, że tekst był jednolity i męczący
Chciałbym go/ją/to poznać.Martinius pisze:Myślę, że na pewno znajdzie się czytelnik, który doceni twoje starania

Ha! Jednak COŚ potrafię.Martinius pisze:potrafisz budować sceny, masz niekonwencjonalny zasób słów, które urozmaicają plastykę zdań a to rzeczy ważne

[ Dodano: Czw 29 Paź, 2009 ]
A, ostatnia rzecz - dzięki, że przeczytałeś chociaż fragment i skomentowałeś.
Don't you hate people who... well, don't you just hate people?
4
Jestem dosyć niekonwencjonalnym człowiekiem i mam niekonwencjonalne podejście do prozy, z takie punktu widzenia muszę ci powiedzieć, że tekst mi przypadł do gustu.
Trafiła do mnie ta próba poetyckości.
Prawdą jest zarzut, że się powtarzasz i czasem to kole w oczy. Jednak gdyby poprawić tekst to... Byłby wciąż dobry tekst.
Brakuje mi w nim jednej rzeczy - dynamiki. Trochę zbyt jednolita melodia układa się z napisanych przez ciebie zdań.
Jednak mimo to tekst podobał mi się. Może to jesień... A może nie.
Nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Wybacz. Mózg mi się ugotował.
Trafiła do mnie ta próba poetyckości.
Prawdą jest zarzut, że się powtarzasz i czasem to kole w oczy. Jednak gdyby poprawić tekst to... Byłby wciąż dobry tekst.
Brakuje mi w nim jednej rzeczy - dynamiki. Trochę zbyt jednolita melodia układa się z napisanych przez ciebie zdań.
Jednak mimo to tekst podobał mi się. Może to jesień... A może nie.
Nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Wybacz. Mózg mi się ugotował.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
5
Ok, powiesz więcej jak przestygnie. 
W kwestii powolnego rozwoju akcji, niskiej dynamiki tekstu czy jak inaczej by tego nie określić - jestem tego w pełni świadomy. Lubię, bardzo lubię, powoli snuć opowieść przy użyciu długaśnych (i fikuśnych niekiedy) zdań. Znacznie gorzej, moim zdaniem, wychodzą mi opisy scen dynamicznych i pełnych akcji - dlatego właśnie unikam ich. Znaczy - nie w każdym tekście (co będzie do zobaczenia w opowiadanku, które wkrótce wrzucę).
Tak po prawdzie to waham się przed zamieszczeniem jednego z moich nowszych opowiadań - gdzieś tam w środku kołatała się jeszcze nikła nadzieja na to, że kiedyś zostanie ono gdzieś opublikowane... Cóż, muszę nad tym jeszcze pomyśleć - nie jest łatwo powiedzieć "Nara" snom o potędze, Królestwie i chwale na wieki.
Dzięki za pozytywną opinię. Wychodzi, że czegoś się nauczyłem - albo też mój dziwny tekst podoba się dziwnym ludziom.
Oby było ich wielu.

W kwestii powolnego rozwoju akcji, niskiej dynamiki tekstu czy jak inaczej by tego nie określić - jestem tego w pełni świadomy. Lubię, bardzo lubię, powoli snuć opowieść przy użyciu długaśnych (i fikuśnych niekiedy) zdań. Znacznie gorzej, moim zdaniem, wychodzą mi opisy scen dynamicznych i pełnych akcji - dlatego właśnie unikam ich. Znaczy - nie w każdym tekście (co będzie do zobaczenia w opowiadanku, które wkrótce wrzucę).
Tak po prawdzie to waham się przed zamieszczeniem jednego z moich nowszych opowiadań - gdzieś tam w środku kołatała się jeszcze nikła nadzieja na to, że kiedyś zostanie ono gdzieś opublikowane... Cóż, muszę nad tym jeszcze pomyśleć - nie jest łatwo powiedzieć "Nara" snom o potędze, Królestwie i chwale na wieki.

Dzięki za pozytywną opinię. Wychodzi, że czegoś się nauczyłem - albo też mój dziwny tekst podoba się dziwnym ludziom.

Don't you hate people who... well, don't you just hate people?