
Irek nie cierpiał knajpy „U Wasyla”. Właściwie sam nie wiedział po co tu przychodzi. Za każdym razem siadał w tym samym miejscu, przed tym samym brudnym obrusem, za każdym razem zamawiał to samo piwo, i za każdym razem oglądał te same gęby. Brudne, nieogolone twarze drwali, robotników z pobliskiego tartaku i kilku etatowych bezrobotnych. Wykańczały go ich dyskusje, mądrości na temat olejów do piły, pasów jakie trzeba zarzucić na grube pnie drzew, tak by nie spadły z ogromnych ciężarówek wywożących las, który tak bardzo kochał. Nużyły go kłótnie o to, kto ma jaki sposób na gruby pień, na śmierć drzewa, jak sam sobie w duchu dopowiadał, na wyrwanie jednego pęcherzyka z ogromnych płuc Ziemi, na pokonanie lasu, który nie ma gdzie uciec, nie ma jak się skryć przed metalowymi mięśniami tych prostych osiłków. Przerażała go obojętność tych ludzi, ich niewiedza, ich szorstkość. Siedział sam pośród kilkunastu mężczyzn, z którymi nie miał i nie chciał mieć nic wspólnego, dopijał pośpiesznie piwo, odkładał grzecznie kufel na barek i wychodził.
Najgorsze jednak były soboty. Bar wypełniał się wymalowanymi małolatami, piszczącymi już na samą myśl o nadchodzącej nocy. Wąska uliczka pod barem przyjmowała kolejne samochody, z których wytaczały się paczki rozbawionej młodzieży. Chłopaki z butelkami piwa w rękach, dziewczyny poprawiające pończoszki, kozaczki, bluzeczki, gładzące włosy, rzucające kuperkami niczym kaczki nad rzeką. Wiatr podwiewał ich delikatne bolerka, smagał wypudrowane do granic kiczu policzki, szarpał sukienkami, które szybkim ruchem rąk musiały przywoływać do porządku.
Irka podniecały te sceny, odrywał wzrok od piwa i śledził każdą z nich, każdą z osobna. Siedział zawsze przy ogromnej szybie, tuż przy uliczce i wiedział, że one go nie widzą. Wlepiał wzrok w twarze. To twarze decydowały zawsze o tym, czy warto podążać wzrokiem dalej, w dół, po krągłościach ukrytych w kusych spódniczkach, obcisłych dżinsach i obrzydliwie czarnych leginsach, czy po prostu dać sobie spokój i szukać gdzie indziej. W twarzach szukał tajemnicy, jakiegoś dźwięku, którego jeszcze nie odkrył, nuty, której jeszcze nie słyszał, czegoś co zwabi jego myśli w ciemną krainę namiętności, namiętności na niby, przy kuflu piwa, pół kilometra od domu, w którym nikt na niego nie czeka. Rozbierał wzrokiem i tak już półnagie dziewczyny. Marzył, że zabiera je od ojca alkoholika, albo chłopaka narkomana, że odkrywa w nich niebywały talent, komponuje kawałki, które one nieludzko mocnym głosem śpiewają i porywa je w wielki świat show – biznesu, w którym fani szaleją, a wrogowie umierają z zazdrości. Porywały go myśli, porywały jego własne marzenia i realny świat stawał się jeszcze bardziej odległy, a gdy dokańczał piwo i knajpa zapełniała się po brzegi, jego dusza kurczyła się gwałtownie jak przebity balon. I jeszcze szybciej, niż w tygodniu odkładał pusty kufel i znikał w ciemnościach.
Nie szło mu z dziewczynami. Nie chodziło o to, że się ich bał, że go onieśmielały, po prostu nie chciał i nie potrafił z nimi rozmawiać. Te wszystkie bajery, jakimi trzeba było je raczyć, te gierki, stawały mu niczym kość w gardle i każda próba podjęcia rozmowy kończyła się udławieniem, bolesnym czknięciem i kacem moralnym. Wnętrzności rzucały mu się do krtani, dusiły, nie pozwalały wymknąć się ani jednej sylabie. Dźwięki wychodzące ze środka zamieniały się w syk uchodzącego powietrza i po chwili zostawał sam na placu boju, pośród świata, który wypluł go przez pomyłkę, przez pomyłkę nadał mu imię i nazwał jego potrzeby. I wszystko w tym świecie było pomyłką. Rodzice, którzy wyjechali do Anglii za kasą, koledzy, którzy po maturze zniknęli w krętych zaułkach dorosłego życia, dziewczyny, których nie rozumiał i marzenia, które nie pasowały do niczego.
Krótka droga od „Wasyla” do domu potęgowała jeszcze ten nastrój. Dudniące basy targające nocnym powietrzem tuż za plecami, pomieszane z chichotem bawiących się ludzi, przypominały mu, że wraca do siebie, że nie ma po co zostawać tam, gdzie go nie chcą, że jego miejsce jest w ciasnym pokoju wyklejonym plakatami, pełnym zeszytów z tekstami piosenek i samouczków gry na gitarze.
Wracał do siebie, otwierał piwo, brał instrument do ręki i zaczynał stroić. To były jedyne kobiety, z którymi potrafił rozmawiać, jedyne, które mówiły do niego, śpiewały mu, szeptały do ucha, po to, by za chwilę krzyczeć, płakać, śmiać się. Kiedy zaczynał stroić, każdej strunie poświęcał całą uwagę, z namaszczeniem i z prawdziwą miłością podejmował flirt, dopytywał się, co słychać, jak zdrowie, zagadywał, przepraszał, że dawno się nie widzieli, że zaniedbał trochę tę znajomość, ale obowiązki, codzienność, i że zawsze pamięta, ze zawsze myśli o kolejnym spotkaniu. Wychwalał smukłość ciał, bystrość oczu, wrażliwość, inteligencję. Pomagał odprężyć się, nawiązać rozmowę, rzucał dowcipem, niczym wprawiony podrywacz, łamacz serc kobiecych, słodki tulipan będący zawsze tam gdzie trzeba. Struny odwdzięczały się czułością, gładziły jego zmęczone palce, przypominały o sobie, tłumaczyły, że każdy dzień bez niego jest stracony, że nie mogą żyć bez niego, ze powinien częściej przychodzić, rozmawiać, przytulać, obiecywać, kłamać, że nie powinien znikać, nie powinien być tak długo gdzieś, gdzie setki pożądliwych spojrzeń kradną każdy milimetr jego ciała.
I gdy rozmowy się kończyły, Irek ośmielony grą wstępną i alkoholem z namiętnością zaczynał zrywać strunom sukienki, rozrywać ciasne bluzeczki, staniki, by rozrzucać je po pokoju. Dopadał każdej z nich, każdej poświęcał tyle uwagi, ile trzeba. Pieścił, szarpał ich delikatnymi duszami, tańczył z nimi, a one śpiewały. Śpiewały jak nigdy dotąd, jak nigdy przedtem i nigdy potem. Zawsze poddawały się jego zwinnym palcom. Wstyd zakrywał mu oczy i tylko dłonie wędrowały po nagich ciałach strun, po ich smukłych szyjach, rozgrzanych udach, rozpalonych brzuchach. Świat znikał, znikały problemy, znikały tęsknoty, pojawiała się muzyka. Echo wszechświata dudniło w pudle rezonansowym, pierwszy wybuch, narodziny słońca, boska etiuda stworzenia.
Bóg musiał być na haju, kiedy to wszystko stworzył, musiał się nieźle zapomnieć, całkowicie pochłonąć grze, dźwiękom, które przez przypadek właśnie wymyślił. Malutkie atomy rozciągnął na długość ramion, zrobił z nich cienkie, stalowe nitki, stworzył powietrze, które drgając po szarpnięciu linek, wydaje dźwięki i tak pokochał te dźwięki, że natychmiast pożałował, że nikt ich nie słyszy, że nie ma nikogo, kto by się rozpłakał na ich brzmienie, że marnują się, odlatują donikąd i nikomu nie kradną łez.
Szarpnął jeszcze raz, i kolejny, i tak mu się spodobało, że w jednej chwili rozerwał pustkę i wysypał z niej gwiazdy. Do gwiazd przykleił planety, na jednej z planet rozlał wodę, wpuścił ryby, posiał drzewa. Grał jeszcze sześć dni, z pierwszego drzewa, które wyrosło na Ziemi, Bóg zrobił pudło, przyczepił do niego struny i dźwięki stały się jeszcze piękniejsze. Jeszcze tego samego wieczoru stworzył mężczyznę. Posadził go pod drzewem i nauczył potrącać metalowe linki tak, by dźwięczały wtedy, gdy Bóg się zmęczy i zapragnie odpocząć. I grał mężczyzna, ale smutek zalewał mu twarz. Wtedy Bóg stworzył kobietę, by mogła słuchać gitary, kiedy On będzie daleko, i dał Bóg głos kobiecie, dźwięczny, mocny i pięknem podobny do cudnego instrumentu, po to, by śpiewem towarzyszyła mężczyźnie i gitarze.
Siódmego dnia Bóg opadł z sił, zasnął w swym Królestwie, a człowiekowi zostawił gitarę i niepokój duszy.