Spiral City
Część pierwsza
WWWNiebo przesłoniły jasne i gęste chmury. Jedne z tych, które nie mogą zdecydować się ani na drobny deszcz, ani na przepuszczenie choćby pojedynczych promieni słońca. Wiatr poruszył przytłumioną zieleń drzew i krzewów rosnących wzdłuż ciemnej drogi, pokrytej pasem gładkiego, samopoziomującego betonu. Od strony niewielkiego wzniesienia rozległo się narastające, przeciągłe buczenie. Po chwili, na horyzoncie szosy pojawił się zarys sunącego nad ziemią pojazdu. Owalny kształt przypominał z wyglądu szkielet ryby. Poszczególne żebra oddzielały od siebie rząd kapsuł pasażerskich, zakrytych z zewnątrz przeźroczystymi, wypukłymi osłonami. Zabudowany kokpit nie pozwalał na jednoznaczne stwierdzenie kto sterował maszyną; żywa osoba, czy tylko komputer. Wirujące dyski układu nośnego z daleka sprawiały wrażenie płonących, błękitnych komet. Aerobus nieco zwolnił, zbliżając się do pojedynczego, kamiennego słupa, ledwo widocznego spomiędzy bujnej roślinności. Prawdopodobnie tylko w starym systemie komputera pokładowego miejsce to figurowało jako przystanek, gdyż nie przypominało go zupełnie z wyglądu.. Po chwili pojazd zatrzymał się i ostrożnie obniżył, niemal osiadając na gruncie. Krótki sygnał poinformował o otwarciu jednej z osłon. Ze środka wyskoczył młody, jasnowłosy chłopak. Chwilę mocował się przy wyciąganiu wypchanego po brzegi plecaka. Ostatecznie jednak wyszarpnął go z ciasnych brzegów wnęki, ustawił ostrożnie przy swoich nogach i rzucił spojrzeniem na okolicę. Zza półprzeźroczystych kokpitów zaledwie kilka osób okazało zainteresowanie, śledząc kogo wysadza pojazd w tym zapomnianym przez cywilizację miejscu.
- Leonard Drown, opuszcza przedział numer trzydzieści sześć – oznajmił łagodny głos automatycznego przewodnika. Chłopiec, z grymasem na twarzy odwrócił się na brzmienie swojego imienia.
- Lunart, Lunart Drown, nie Leonard, palancie – mruknął pod nosem, zdając sobie jednocześnie sprawę z ograniczonego zasobu imion zapisanych w rejestrze publicznych pojazdów. Zarzucił plecak na ramiona i ruszył przed siebie. Nim aerobus zdążył odjechać, chłopiec już zniknął w gęstych zaroślach.
WWWKażdy, kto przybyłby tu pierwszy raz, nie ujrzałby niczego, prócz ściany lasu. Lunart jednak znał niemal każde drzewo i najdrobniejszy, dziko rosnący krzew. Jeden z nich maskował pewne zakłamanie w krajobrazie, zasłaniając drogę. Kilka kroków za rozłożystą rośliną, zataczając lekki łuk, można było trafić na wąską ścieżkę, która z każdym metrem rozszerzała się coraz bardziej.
Chłopak szedł pewnym krokiem. Odrzucił ruchem głowy opadające na czoło kosmyki jasnych jak słoma włosów i gdy pozostawił ostatnie drzewa lasu za sobą, przystanął. Zdjął plecak i sięgnął w głąb po niedużą butlę. Łapczywie gasił pragnienie, patrząc jednym okiem na schodzącą stromo w dół ubitą drogę, na końcu której rysowały się już stare mury jego rodzinnego miasta. Wytarł rękawem usta i nie odrywając oczu od widoku, sprawnie zarzucił ponownie bagaż na plecy, po czym ruszył szybszym krokiem. Na skraju lasu, gdzie drzewa rosły rzadziej i w równych rzędach, rysowała się widoczna granica pomiędzy puszczą a zadbanymi sadami w towarzystwie rozległych pól.
WWWLunart nie był tu tak długo, że aż uśmiechnął się na widok starych, trochę bardziej pokrzywionych niż kiedyś, konarów niewysokich jabłonek. Nawet chciał sięgnąć po jeden z owoców, który spadł nieopodal niego, rozmyślił się jednak, nie chcąc tracić czasu. Pragnął jak najszybciej zobaczyć stare kąty, odpocząć od studenckiego życia i molochu jaki mieściła w sobie metropolia. Początkowo przerażało go szybkie tempo codzienności w ogromnym nowoczesnym mieście, które nigdy nie śpi, z czasem jednak przywykł do zatłoczonych ulic, głośnych obywateli oraz pstrokatych reklam przytłaczających grą świateł i kolorów. Chłopak westchnął gdy mijał drewnianą tabliczkę, na której widniało powitanie i zaproszenie w gościnę do miejscowości Rossewater. Gdzieś za nim spadło kolejne jabłko. Spojrzał na rosnące wzdłuż drogi niskie drzewka z których kusiły dojrzałe, krągłe owoce. Nagle mało brakowało a poślizgnąłby się na jednym z nich. Ostatecznie złapał jednak równowagę, wyprostował dumnie i oberwał śliwką w głowę. Złapał się odruchowo za bolące miejsce i rozejrzał szybko wokół. Jego srogie spojrzenie przeczesywało teren i zatrzymało nagle na stojącej w cieniu drzew postaci. Kobieta już szykowała się do kolejnego ataku, lecz powstrzymała się widząc, że zwrócił na nią uwagę. Odrzuciła pocisk gdzieś w bok i zaczęła zamaszyście wymachiwać rękami, jakby witała starego, dawno nie widzianego znajomego. Lunart skrzywił się. Nie miał pojęcia kim ona była. Dla pewności rozejrzał się na boki, czy może macha do kogoś poza zasięgiem jego wzroku.
- Tak, do ciebie macham, chłopcze. Podejdź tu prędko, proszę! – zawołała z uśmiechem na ustach, opierając ręce na biodrach. Lunart zawahał się. Niejednokrotnie słyszał opowieści w akademiku o tym, jak naiwna młodzież, już w pierwszego dnia, tuż po przyjeździe do wielkiego miasta, traciła cały dobytek. Między innymi przez takie właśnie sytuacje.
- No dalej, rusz się! Przecież nie okradnę cię z tych tobołów! – dodała, jakby odgadując jego obawy. Zaśmiała się przy tym tak naturalnie i z pewnym zuchwalstwem, że chłopiec nieco powściągnął bujną wyobraźnię. Chciał być jednak ostrożny.
- Ale... Ale ja się trochę spieszę, przyjechałem tu z daleka i...
- Oj, tam zaraz się spieszysz – machnęła ręką przed nosem z nieco zniecierpliwioną miną – zajmę ci dosłownie kilka minut, słowo! – zapewniała i wpatrywała się w niego wyczekująco. Lunart wyczuł presję, której ostatecznie postanowił się poddać. Powolnym krokiem zboczył z drogi, kierując przez szerokie pastwisko, w stronę stojącej na wzniesieniu kobiety. Patrzył pod stopy i co chwila zerkał na niewiastę z mało zadowolonym wyrazem twarzy. Zdążył ocenić rzadki zagajnik pod którym stała nieznajoma. Nie dostrzegł pomiędzy cienkimi pniami żadnej przyczajonej sylwetki, więc szybko wykluczył napad. A ona sama? Cóż, po wyglądzie stwierdził, że to wieśniaczka. Wskazywał na to stojący obok niej szeroki kosz wypełniony owocami i warzywami oraz strój. Kobieta miała na sobie szeroką, długą spódnicę w kolorze karminu oraz białą, lnianą koszulę, wdzięcznie podkreślającą jej kształty. Gdy chłopiec znalazł się od niej w odległości trzydziestu metrów, przywitała go promiennym uśmiechem, odsłaniając rząd równych zębów podkreślonych czerwienią pomalowanych warg. Wydała mu się atrakcyjna, lecz nie młoda. Dopatrzył się drobnych zmarszczek w okolicach oczu i wokół ust. W myślach stwierdził nieuprzejmie, że mogłaby być jego matką.
- Podejdźmy kawałek pod górę, dobrze? – zasugerowała i nie czekając na chłopca ujęła stojący obok kosz.
- Może mi pani powiedzieć o co chodzi? Ja...
- Jeszcze kilka kroków, naprawdę – ucięła marudzenie chłopca, nie odwracając nawet głowy w jego stronę. - No, dobra. Może być tutaj – rzekła po chwili, stawiając kosz na trawie. – I co myślisz? Wygląda inaczej? – wskazała ruchem głowy na roztaczający się przed nimi widok.
- Ale co? – nie zrozumiał Lunart i zerknął pobieżnie na krajobraz.
- No... miasto? Wygląda inaczej, prawda? Wracasz z podróży, nie było cię tu jakiś czas, więc na pewno widzisz pewne zmiany? – wyjaśniła cierpliwie. Chłopak, mimo to skrzywił się, spojrzał na kobietę i ponownie przed siebie. Niżej, niemal w samym środku doliny, na tle zielonych pastwisk, pól i sadów odcinały się szare, kamienne mury Rossewater. Lunart rozpogodził się na twarzy. Miejsce to istotnie było niezwykłe i tajemnicze na tyle, że jedynie oczy kogoś, kto dawno nie widział tych zakamarków, mogły cokolwiek dostrzec. Jasne budynki rozstawione były w równych liniach stanowiących kręgi, które rozchodziły się od środka na zewnątrz miasta. Budowle miały co prawda różne wysokości, jednak każda, nawet niewielka, miała wygięte ściany pod lekkim łukiem. W centrum mieścił się natomiast najdziwniejszy z obiektów. Plac ratusza zamykał się w kole, po środku stał zaś budynek kształtem przypominający rogaty sierp księżyca. Znajdował się tam Urząd Miasta. Podobno kiedyś pierwsi gospodarze wykłócali się o nazwę. Jednemu miejscowość kojarzyła się z układem płatków w pąku róży, drugiemu natomiast, z rozchodzącymi kręgami na tafli wody. Doszło jednak do porozumienia i połączono oba słowa dawnego języka, chrzcząc ostatecznie miasto nazwą Rossewater.
Lunart przyglądał się rozmieszczeniu budynków i łukowatych ulic, nie dostrzegając najdrobniejszych zmian, poza kilkoma reklamowymi banerami oraz nielicznymi, odremontowanymi dachami.
- Nie, nie widzę niczego szczególnego – wzruszył ramionami, lecz szybko zauważył, że nie to kobieta spodziewała się usłyszeć.
- To niemożliwe?! Zbyt wiele się wydarzyło, aby wszystko było w porządku! – odparła z lekkim oburzeniem w głosie. Schyliła się do kosza i wyciągnęła niewielkie zawiniątko. Usiadła na trawie i położyła przedmiot na kolanach, odrzucając zdecydowanym ruchem brzegi materiału. Był to przenośny skaner przestrzeni. Lunart zamrugał w zdziwieniu oczami. Kobieta sprawnie uruchomiła urządzenie i wklepała pośpiesznie jakieś dane do komputera. Na niewielkim ekranie wyświetliła się cała gama wielobarwnych wykresów i krzywych.
- Widzisz, od jakiegoś czasu mają miejsce nietypowe zjawiska. Codziennie staram się prowadzić zapisy i notować porównania, w którą stronę to wszystko idzie, ale nie mogę znaleźć żadnego śladu – wyjaśniła chaotycznie bardziej do siebie, pod nosem, niż zaskoczonemu chłopakowi. Sięgnęła ponownie dłonią do kosza po niewielkie etui z okularami. Założyła je na nos i zmrużyła oczy, wpatrując się w ekran. Lunart poprawił w myślach ostatnie wrażenie odnośnie kobiety; mogłaby być nie jego matką, lecz starą, ekscentryczną ciotką!
- Przyroda zachowuje się jakbyśmy mieli oczekiwać budującego się pod miastem wulkanu.
- Wulkan? W dolinie? Yhmm... to raczej nie możliwe – zauważył uprzejmie chłopak coraz bardziej szufladkując kobietę jako dziwaczkę.
- Wiem, ale jak spędzisz tu trochę czasu, sam zrozumiesz, co mam na myśli.
- Jak ma pani w ogóle na imię? Rozumiem, że mieszka tu gdzieś w pobliżu? –
- Owszem, mieszka. Nawet trochę za długo. Mów mi Mer. – Zwróciła się w jego stronę z uprzejmym uśmiechem.
- Miło mi, ja jestem Lunart. Mam nadzieję, że kiedyś się jeszcze spotkamy a tymczasem musze już gnać. W domu czekają na mnie - odparł, uśmiechając się sztucznie i skierował w dół łąki.
- Nie prawda. Nikt na ciebie nie czeka. Wiem, bo przechodziłam tamtędy – dodała niskim tonem głosu, patrząc na chłopca znad okularów. Lunart zrobił głupią, zaskoczoną minę i zawiesił wzrok na kobiecie. Po chwili jednak ocknął się, poprawiając w myślach, że na pewno ma do czynienia z wariatką. Zrezygnował nawet z pytania skąd ona to wie. Odwrócił się bez słowa i poszedł w swoja stronę. Tak oto pozostawił siedzącą na trawie szaloną wieśniaczkę w okularach, z przenośnym skanerem przestrzeni.
WWWSchodził ku drodze równym, szybkim krokiem, mając w głowie lekki mętlik. Słowa kobiety - zmyślone bądź prawdziwe – sprawiły, że coś zakłuło go w środku. Obawiał się bowiem, iż mogła mieć rację i rzeczywiście nikt nie czeka na niego w domu.
Kiedy był tu po raz ostatni? Trzy, może cztery lata temu? Prawdopodobnie zaraz po pierwszym roku studiów, podczas letniego okresu przyjechał na chwilę w odwiedziny. W metropolii żyła jego babka. To ona dbała aby miał wszystko, czego mu brakowało. U niej także spędzał niemal każde święta małym, rodzinnym gronie.
Dotarł tymczasem do końca drogi. Zauważał nową groblę łączącą dwa brzegi tego, co kiedyś stanowiło fosę, teraz zaś było wyschniętym, zarośniętym rowem otaczającym miasto. Chłopak minął niski, kamienny murek i przekroczył bramę wbudowaną pomiędzy dwa czteropiętrowe budynki. Skręcił w uliczkę pierwszego okręgu miasta. Przywitał go widok przytulonych do ścian domów straganów, lecz w zdecydowanie mniejszej liczbie, niż kiedyś. Zdołały się natomiast pojawić nowe, hologramowe reklamy przy witrynach drogich butików. Miejsca niektórych sklepów zajęły banki lub kawiarnie, tworząc gdzieniegdzie cały ciąg stanowisk z podobnym asortymentem i usługami. Tak więc, gdy Lunart podążał kolejnymi ulicami, mijał kolejno fragment z drogimi restauracjami, alejkę sklepów odzieżowych, odcinek rybno - spożywczy i tak dalej. Chłopak czuł się jak turysta a nie mieszkaniec wracający po latach. Doszedł w końcu do tylniej części pierwszego okręgu. Budynki nie były tu tak stłoczone i częściej dzieliły je większe odstępy. Były to dwu, góra trzypiętrowe domy. Chłopiec zerknął na zaniedbany kwietnik przy jednej z bram. Zarośnięty skrawek ziemi od lat nie miał już do czynienia z kobiecą ręką. Lunart minął go, pukając w drewniane drzwi. Stał chwilę nasłuchując, po czym westchnął i pomacał dłonią nad progiem, szukając czujnika.
- Witaj w domu, Lunarcie Drown – powitał go głos elektronicznego gospodarza otwierającego drzwi. Chłopak stanął w progu czekając, aż światło rozproszy panujący w środku mrok. Gdy wszedł do środka zaskrzypiały stare deski w podłodze. Lekko uśmiechnął się pod nosem. Nic się nie zmieniło. Pamiętał niemal która skrzypi najzabawniej a która po naciśnięciu wręcz wychodzi z podłogi. Zdjął plecak i ustawił pod ścianą. Celowo ominął wzrokiem portret na którym jego rodzice trzymali go na kolanach. Odwrócił się i poszedł do kuchni. Panował tam całkowity nieład i chaos. Po jakikolwiek kubek musiał zanurkować dłonią pod stertę tłustych naczyń w prawdopodobnie zapchanym zlewie. Westchnął i postanowił wpierw zrobić pranie swoich rzeczy oraz tych, które zapewne wyścielają pół łazienki. Potem umyje naczynia.
WWWLunart po godzinie wyjrzał za okno. Pogoda zdecydowała się co do aury na jego korzyść. Wyszedł za dom, gdzie od siatki za którą ciągnęła się już ulica, dzieliło go zaledwie parę metrów. Spojrzał krytycznie na zerkających na niego przechodniów i wzruszył ramionami. Nie zamierzał się przejmować i zaczął wrzucać pranie w przestrzeń pomiędzy dwoma rozstawionymi słupami. Kiedyś babka przysłała im płaszczyznę zero grawitacyjną. Postanowili wykorzystać ją a oszczędzić na prądzie w urządzeniach suszących. Lunart więc kolejno wrzucał na niewidzialną siatkę ubrania. Odzież zatrzymywała się pomiędzy dwoma słupami i leniwe lewitowała reagując na lekkie powiewy wiatru, lecz nie wysuwając sie poza tych kilka metrów. Z kuchni dobiegł chłopca pojedynczy dźwięk sygnalizujący zagotowaną wodę. Odłożył kosz z praniem i niespiesznie wrócił do pomieszczenia. Wsypał do szklanki drobny, czerwony proszek i zalał gorącą wodą. Już miał sięgnąć po łyżkę, gdy jego ręka zastygła w powietrzu nad blatem. Lunart zerknął na szklankę i powoli cofnął dłoń. Wpatrywał się jak napój w naczyniu zaczyna drgać prowokując pojawianie się drobnych kręgów na niewielkiej powierzchni. Po chwili jednak trzęsienie było tak silne że od płynu zaczęły oddzielać się podskakujące krople. Lunart zerknął na sufit. Na podłogę posypało się trochę tynku. Nagle wibracje nasiliły się do tego stopnia, że chłopak stracił równowagę. łapiąc się W porę złapał się i spojrzał za siebie. Ława w największej izbie z warkotem zsuwała się z podłogi, której listwy zaczęły się łamać pod naporem wypiętrzającej się ziemi. Stary, drewniany regał przesunął się w tę samą stronę, trącając rodzinne zdjęcie wiszące na ścianie. Lunart ruszył by złapać ramę z fotografią, lecz obrazek runął na podłogę tłukąc szkło. Chłopak zdążył przytrzymać się krawędzi niewysokiego mebla, gdy ten szybko zsuwał się wraz z nim do tyłu w stronę stołu. Regał zahaczył o kant wywracającej się ławy, lecz i tak najechał dosyć mocno na żebra chłopca. Lunart jęknął zaciskając dłonie na regale. Kolejne drżenie sprawiło, że podłoga zaczęła się obsuwać w przeciwnym kierunku, ułatwiając chłopcu odsunięcie balastu z przepony. Z zewnątrz dochodziły krzyki przerażonych i równie zaskoczonych tą sytuacją mieszkańców. Drżenie ziemi i jej przeciągły pomruk jakby stały się jednostajne, lecz nie słabły na sile. Lunart z przerażeniem zauważył nowa rysę na ścianie, która powiększała się, biegnąc w dół. Po chwili w tamtym miejscu grunt pod podłogą zaczął się obniżać. Chłopiec chciał się raptownie odwrócić i wydostać z matni, lecz toporny regał zaklinował się między ławą a stołem. Meble powoli zjeżdżały wraz z nim w stronę nowopowstałej szczeliny. Lunartowi powinęła się noga. Krzyknął przerażony i upadł na plecy. Jego stopy już znalazły się nad stromą wyrwą, gdy nagle poczuł na klatce piersiowej silny uścisk czyjegoś ramienia.
- Trzymam cię, chłopcze! – rozbrzmiał nad jego głowa gromki głos wysokiego mężczyzny. Lunart przytrzymał się ramienia i lekko podciągnął, znajdując pewniejszy grunt pod stopami. Spojrzał w twarz brodatego człowieka o surowym spojrzeniu. Spaloną słońcem twarz okalały gęste, potargane włosy do ramienia. Chłopak odetchnął z niekrytą ulga rozpoznając oblicze ojca.
- Tato... – wydusił stłamszonym przez strach głosem po czym mocniej objął mężczyznę – co tu się dzieje? – spytał z przejęciem w szeroko otwartych oczach. Mężczyzna poklepał chłopca po plecach i pomógł mu wstać, rozsuwając spiętrzone wokół przedmioty.
- Już dobrze, Lun. To trwa tylko chwilę, spokojnie. Chyba już przechodzi... – zastygli przez moment w bezruchu, wsłuchując się w cichnące pomruki jakie dochodziły zewsząd.
- Miałem nadzieję, że przejedziesz w następnym tygodniu. – Odezwał się mężczyzna wciąż nieufnie obserwując z przejęciem w ściany pomieszczenia. Lunart spojrzał na niego z zaskoczeniem, po czym parsknął śmiechem. Mężczyzna również się uśmiechnął, słysząc własny brak wyczucia.
- Jak mi jeszcze powiesz, że to trwa od dłuższego czasu, to będę mieć wyrzuty sumienia, że nie zjawiłem się wcześniej – odparł, nie mogąc jeszcze do końca uwierzyć w to, co miało przed chwilą miejsce. Zaczęli powoli ustawiać przewrócone krzesła, lampę oraz resztę niedużych mebli jak i tego co z nich pospadało. Lunart zerknął na ojca, który milczał od dłuższej chwili.
- No więc? Powiesz mi co tu się dzieje? - spytał widząc, że sprawia tym ojcu jakby jakaś niezręczność.
- Czasem się tego nie odczuwa, a innym razem rozwala wszystko wokół, tak jak teraz.
- Masz na myśli trzęsienie ziemi, tak? A co na to władze miasta i inne rejony? To powinien ktoś zbadać, ewakuować ludzi, zabezpieczyć teren, czy coś?
- To dotyczy tylko Rossewater, nigdzie indziej tego nie odczuwają i nie chcą się nawet do tego mieszać.
- Co? Zostawili was z tym samych? Przecież to poważna sprawa!
- Wiem – odparł nieco zniecierpliwionym tonem ojciec, odwracając się na moment do chłopca. – Miasto także domagało się wyjaśnień i opieki. W odpowiedzi dostaliśmy to – mężczyzna wyciągnął z niewielkiego pudła jakieś urządzenie.
- Co to jest? – spytał Lunart przyglądając się nieufnie owalnemu przedmiotowi w rękach mężczyzny.
- Rozdawali w ratuszu wszystkim mieszkańcom. Na specjalnym zebraniu pokazali nam jak tego używać po tego typu wypadkach – odparł ojciec, po czym zbliżył niewielką tarczkę do schodów, które rozpołowiła biegnąca wzdłuż szczelina. Lunart nachylił się zza pleców mężczyzny, żeby lepiej dojrzeć jak uruchamia się skomplikowany przedmiot. Ojciec odbezpieczył niewielki przycisk. Przeźroczysta tarcza zamocowana do czegoś w rodzaju sterownika, rozpaliła się zielonym światłem, przedstawiając po chwili hologramowy obraz konstrukcji schodów. Mężczyzna wpisał jakieś dane do niewielkiego czytnika i nacisnął odbezpieczony guzik. Po chwili spod tarczy rozbłysło na ułamek sekundy światło. Po chwili twarz Lunarta rozpogodziła się w zaskoczeniu.
- Kurcze, ale zabawka! – skomentował efekt widząc idealnie zespolone schody. – I mam uwierzyć, że pofatygowałeś się po to cacko osobiście, tak jak inni do ratusza? Do tych niekompetentnych urzędasów?
- Nie, no co ty. Sąsiad miał dwa w zapasie. – Uśmiechnął się przekornie mężczyzna na co chłopka pokiwał głową. – A teraz moja ulubiona opcja. Stań koło mnie. – Poinstruował syna, po czym obaj przysunęli się do środka pomieszczenia. Mężczyzna uruchomił jedno z poleceń na hologramowym ekranie. Z urządzenia wyskoczył pojedynczy impuls tworzący wokół nich zamkniętą kopułę. – Uwagaaa... – podkreślił i zatwierdził jedną z możliwości. Otoczyło ich silne światło a gdy po sekundzie zgasło, Lunart ujrzał jak porozrzucane przedmioty wirują nad ich głowami w chaotycznym tańcu, lądując ostatecznie na swoim wcześniejszym miejscu.
- Przydałoby mi się to w akademiku.
- Nie wątpię – mruknął ojciec, zerkając na chłopca z ukosa. Po chwili, gdy rząd krzeseł ustawił się wokół przewróconej wcześniej ławy, gablota z książkami cofnęła się pod ścianę a sufit pozbył się brzydkiej pajęczyny pęknięć – kopuła zgasła, pozostawiając mężczyzn w odnowionym wnętrzu.
- To tyle jeśli chodzi o ten pokój. Szkoda, że nie ze wszystkim idzie tak łatwo.
- Nie martw się, już byłem na górze w łazience, więc nie zaskoczysz mnie niczym nowym. Zrobiłem też pranie.
- Wiem, twoje gacie wiszą na zewnątrz w powietrzu, przesłaniając widok z okna pani Lembers.
- To dobrze, bo rozwiesiłem też dwie pary twoich podartych kaleson.
- Co takiego? – zbulwersował się mężczyzna, zrywając się w stronę wyjścia
- Żartuję, poczekaj! Spokojnie, twoje rzeczy suszą się w pralce, moje się już nie mieściły, więc rozwiesiłem na zewnątrz. Tyle tego było. – Uśmiechnął się Lunart. Mężczyzna westchnął i skierował się od kuchni.
- O, naczynia też?
- Tak, ale do zatkanego zlewu trzeba jakiegoś hydraulika – odparł, podchodząc do leżącej na szafce zaległej korespondencji. Przeźroczysty słój wypełniony był niemal po brzeg kolorowymi kulkami tej samej wielkości. Te z czerwona plamką były już rozpakowane. Lunart dostrzegł kilka białych. Te barwy stosował jedynie urząd. Zanurkował dłonią i zamknął w dłoni obły kształt. Gdy rozwarł palce - przedmiot uniósł się w powietrzu i wyświetlił hologramowy zapis treści. Lunart, wczytując się w szereg znaków zmarszczył brwi.
- Tato, zalegasz z rachunkami? Czemu nic nie mówiłeś mi, ani babci? – spytał słysząc po chwili brzęk talerzy,które zapewne niezręcznie wysunęły się mężczyźnie ze zmywarki. Mężczyzna stanął w progu drzwi do kuchni i ciężko westchnął.
- Zabrałem się za wyciąganie naczyń. Chciałem poczęstować cię chociaż zupą, ale zapomniałem, że skisła przedwczoraj i... – zerknął na syna spode łba widząc, że nie da się zmylić tak jak kiedyś. Stał przed nim odpowiedzialny, młody człowiek, który umiał zadbać o siebie. Na pewno lepiej niż on sam, dodał gorzko w myślach. - Cóż, zdaje się że miałeś ostatnio urodziny, prawda? W takim razie wyskoczmy zjeść cos na mieście.
WWWSzli wąskim chodnikiem, mrużąc co chwile oczy od błysków z urządzeń naprawczych jakie teraz stosowało w swoich domach niemal całe miasto. Dzieci zdawały się szybko oswajać z nowym, dziwnym zjawiskiem jakim było regularne trzęsienie ziemi. Nowopowstałe wyrwy i wybrzuszenia w powierzchni traktowały wręcz jako pewne urozmaicenie w całodziennych zabawach. Jednak na widok chłopca, a raczej idącego obok mężczyzny – milkły i usuwała się z drogi. Lunarta bawiło ich zachowanie choć musiał przyznać, że, odkąd pamiętał, wygląd jego ojca zawsze wzbudzał emocje. Być może z tego względu kiedyś tak ochoczo wzięto go do wojska, pomimo młodego wieku. Zawsze był wysoki, silny i jednocześnie opanowany. Krzaczaste brwi podkreślały głęboko osadzone, zielone oczy, patrzące na pozór surowym, przenikliwym wzrokiem. Przy jego postawnym i dość ponurym wizerunku, jasnowłosy, wesoły chłopak wyglądał jak żywa iskra. Lunart zdawał się być zainteresowany niemal wszystkim, co działo się wokół. Uśmiechał się i kłaniał tym mieszkańcom, którzy zawiesiwszy na nim wzrok, zdawali się za chwile przypomnieć sobie jego twarz. Większość obywateli zazwyczaj szybko jednak zapominała o tych, którzy nie pokazywali się regularnie na ulicach miasta, a tym bardziej, wyjechali na długo poza jego mury. Posępny mruk mimo, że szedł ulicą w towarzystwie chłopca, wciąż wyglądał jakby nieustannie padał na niego deszcz. Wzbudzał tym zainteresowanie wśród niektórych przechodniów. Nieliczni z nich powoli przypominali sobie o starym weteranie, mieszkającym na obrzeżach miasta, jak i o fakcie, że Johnatan Drown miał syna.
WWWZatrzymali się w barze, o jednej z tych przerysowanych nazw. Lokal wybudowano niedawno ulicy biegnącej wzdłuż piątego okręgu miasta. Obaj rozejrzeli się po wnętrzu i zajęli jedyny, wolny stolik, tuż koło lady baru. Lunart, mając w pamięci liczne kluby metropolii, zaliczyłby lokal do średnich. Jednak, gdy podszedł do nich kelner i uprzejmie przyjął zamówienie, chłopak stwierdził, że nie jest najgorzej. Mimo sporego ruchu napoje przyniesiono im w dość szybkim czasie. Chłopak odnotował kilka grup młodych ludzi, parę samotnych dusz pijących przy barze, oraz nielicznych chłystków, mogących robić zamieszanie w późniejszych godzinach otwarcia. Lun zdążył w trakcie studiów nauczyć się rozpoznawania charakterystyki poszczególnych grup klienteli. Po chwili jego spojrzenie spoczęło na siedzącym naprzeciw ojcu, zanurzającym z lubością ciemne wąsiska w delikatnej, piwnej pianie. Lunart lekko się uśmiechnął na widok mężczyzny. Tę drobną czynność jego ojciec wykonywał ze swoistym namaszczeniem. Chłopak z ulgą wywnioskował zatem, że nie pije zbyt często.
- Zastanawiam się ilu jeszcze rzeczy sobie odmawiasz, uważając je za zbędne – odezwał się po chwili. Mężczyzna zerknął na niego, po czym odstawił ostrożnie kufel i otarł pianę z wąsów, świadom tego, że może się tam znajdować.
- O, wbrew pozorom – niewielu. Pomyślmy, a! Nie oszczędzam na jedzeniu!
- Tak, niech zgadnę. Robisz zakupy u pani Kan, która i tak podsyła ci kilka pełnych koszy gratis z troski? – rozszyfrował ojca bez zastanowienia, na co ten się lekko zmieszał. – Powiedz, dalej mieszkasz w tej starej, chacie za lasem?
- Ostatnio, odkąd mają miejsce te trzęsienia, prawie nie ma mnie w domu. Jest mi tam dobrze. Cisza, spokój i przyroda... –
- Mhm – mruknął chłopak zanurzając usta w złocistym napoju.
- Co „mhm”? Nic na to nie poradzę, że nie jestem towarzyskim typem.
- To dlatego nie przyjechałeś na ostatnie święta do babki? Ani na poprzednie i jeszcze wcześniejsze? – drążył z irytacją w głosie. Nawet nie pomyślałeś, żeby się wcześniej odezwać.
- Wysłałem ci przecież wiadomość.
- Wiadomość? Przekaz z dopiskiem „Pozdrawiam, ojciec.” To żadna wiadomość. – Odparł z oburzeniem chłopak.
- Lun, posłuchaj, ja... – mężczyzna nagle zamilkł. Wstrząsy wprawiły w drżenie cały lokal. Lunart złapał się rękoma stołu, kilka osób wpadło w panikę, ktoś zemdlał, inni wybiegli na zewnątrz, lecz zdecydowana większość klienteli najzwyczajniej czekała, aż zjawisko ustanie, zasłaniając jedynie ręką wnętrza swoich pokali. Każdy śledził spojrzeniem sufit, czy przypadkiem nie odrywa się gdzieś nad głowa jakaś część sklepienia. Tym razem trzęsienie było dużo łagodniejsze, straszące jedynie swą nietypową aurą.
- Uf, już myślałem, że będę musiał wdrapać się na stół w razie, gdyby znów podłoga chciała mnie pożreć.
- Ta, mogło być gorzej – odparł mężczyzna z zasępionym wyrazem twarzy. Chłopak spoważniał odgadując, że ojcu nadal chodził po głowie temat ich rodziny. Już szykował jakieś nawiązanie do przerwanej rozmowy, gdy poczuł dłoń na ramieniu.
- Lunart? Lunart Drown? Stary, co ty robisz w tym poschizowanym mieście? – chłopak odwrócił się, widząc znajomą twarz kolegi z roku.
- Cześć, Mat. No, wiesz, mieszkam tu. – Odparł, czując pewną niezręczność oraz ojcowskie spojrzenie na sobie.
- Kurde, nigdy bym nie wpadł, że pochodzimy z tej samej dziury! Długo już tu jesteś?
- Yhm, wiesz, ja... – chłopak szykował odpowiedź, gdy zauważył, że mężczyzna powoli zbiera się do wyjścia. - Tato, czekaj...
- Spokojnie, synu. Ja właściwie miałem jeszcze coś do zrobienia. Baw się dobrze i nie zapomnij zamknąć za sobą drzwi, gdy wrócisz – uciął ojciec i nie czekając na protesty syna, skierował się do wyjścia. Lunart z niepokojem odprowadził wzrokiem wysoką postać mężczyzny, która powoli znikała w tłumie.
WWWPodświetlone, ostre krawędzie budynku, położonego w centrum miasta, odcinały się jasną barwą na tle wieczornego nieba. Osobliwy kształt budowli, przypominający sierp księżyca był na tyle niezwykły, iż wypadało uczynić z niego siedzibę równie ważnego organu, takiego jak Urząd Miasta.
Na jednym z pięter rozpoczęła się konferencja. Nieopodal zamkniętych drzwi siedziała za ladą biurka znudzona sekretarka. Jedną dłonią bawiła się kosmykiem który wysunął się z rudych włosów spiętych w kok. Wpatrywała się beznamiętnie w stertę wypełnionych już dokumentów i umów. Zza drzwi dochodziły odgłosy burzliwej dyskusji. Słyszała donośny głoś swojego szefa na tle tykającego w holu starego zegara. Po chwili przeniosła spojrzenie na świeżą kupkę pyłu, który posypał się z pękającego w trakcie trzęsienia ziemi sufitu. Dziewczyna zastanawiała się, czy usunąć brzydką rysę uruchamiając urządzenie naprawcze, czy może jedynie pozbyć się machnięciem ręki zalęgającej na blacie sterty prochu. Drgnęła, gdy klamka od drzwi do holu podskoczyła a w progu stanęła elegancko ubrana kobieta.
- Meredith! Na bogów, co tak późno?! Burmistrz już dawno zaczął bez ciebie! – oznajmiła ściszonym tonem z którego i tak wymykała się irytacja.
- Mniejsza o to – machnęła ręką kobieta, odganiając zbędny temat jak muchę – Samuel i tak niczego nie załatwi beze mnie. Teraz liczy się tylko miasto. Byłam dziś znów na polanie pod lasem i wiesz co? Nasze zabiegi chyba coś zdziałały, choć nie każdy był w stanie się ze mną zgodzić... – skrzywiła się na twarzy kobieta i oparła ramionami o blat biurka. Z jej nadejściem w korytarzu zawisł przyjemny zapach drogich perfum. – A jak tam twoje zdolności? Wyczułaś coś nowego z mapy, którą ci dałam? – spytała, na co dziewczyna ciężko westchnęła, lekko odsuwając się od biurka.
- Mer, jesteś żoną mojego szefa i szanuje cię, ale nie możesz mnie zmuszać do tych dziwactw. Ukończyłam szkołę z wyróżnieniem, kto wie, gdy zaliczę ten staż, może uda mi się wskoczyć na kilka kierunków. Nie mogę jednak mieć w życiorysie notki o eksperymentach z użyciem zdolności paranormalnych.
- Ależ Agnes, proszę! Czuję, że jesteśmy blisko! Nie możemy teraz przestać. Tym bardziej, jeśli to ma jakiś wpływ na ostatnie zdarzenia! Zrób to dla miasta i obywateli, proszę... – kobieta ujęła dłoń dziewczyny.
- Możemy próbować w nieskończoność dopóki nie odczytamy tamtych znaków. Tu trzeba fachowca, kogoś, kto zna się na starych językach, a nie improwizowane czary – mary – odparła z lekkim oburzeniem. Meredith spojrzała na rudowłosą sekretarkę spod przymrużonych powiek, jakby knując nowy plan. Dziewczyna znała ten wyraz twarzy. Uniosła lekko brwi w zdziwieniu, przeczuwając nowe, jeszcze większe kłopoty.
WWWNoc spowiła miasto w mroku. Niewielkie okna gasły w różnych blokach, aż wszystkie kręgi ulic usnęły w kompletnych ciemnościach. Niebo kolejny raz było zakryte chmurami tak, że gwiazdy wciąż przesłaniała niema, pierzasta kopuła. Mieszkańcy narzekali na brak słońca w ciągu dnia oraz bezksiężycowe noce, lecz powoli, w natłoku ważniejszych spraw, zdawali się powoli przyzwyczajać. Na to przynajmniej liczył kapitan i jedyny fizyczny członek załogi niewielkiego statku ukrytego w chmurach. Jasne błyski wyładowań przemykały po ciemnych płaszczyznach wolno wynurzającego się z jasnych obłoków pojazdu, kształtem przypominającego czarny segment. Osłona maskująca wyłączana była jedynie w tych bezpiecznych godzinach, gdy ryzyko wypatrzenia intruza było najmniejsze. Wewnątrz statku, wzdłuż kokpitu pilota unosił się w powietrzu niewielki projektor wyświetlający hologramową podobiznę zgrabnej kobiety w jasnym, przylegającym kostiumie.
- Nie rozumiem, po co zawsze każesz mi uaktualniać wyliczenia i plan naporu, skoro i tak później sam wykonujesz wszystko ręcznie? – spytała i skrzyżowała ręce, patrząc błękitnymi oczami na siedzącego przy głównym ekranie mężczyznę.
- Masz rację. Chyba przegiąłem tym razem – odparł, przecierając zmęczone oczy. Spojrzał na umieszczony z boku monitor. Chciał przyjrzeć się maszynie bez tych licznych wykresów i migających na pulpicie danych. Nacisnął kilka guzików w wyniku czego wyświetlacz uniósł się do góry i odsłonił szerokie okno. Mężczyzna wstał z fotela i biorąc do ust papierosa, zawiesił spojrzenie gdzieś za oknem. Oderwał wzrok tylko na chwilę by kontrolować rozpalenie płomienia.
- Craig, na litość bogów, znów palisz te zmodyfikowane chemicznie gówno? – usłyszał za plecami głos oburzonej towarzyszki.
- To zwykły tytoń, Orin. Bądź taki miła i włącz wywiew. Dzięki. – Odparł, nie poświęcając jej większej uwagi. Skupił wzrok na wiszącej w pewnej odległości od statku maszynie. Urządzenie miało wygląd wahadła. Cztery ramiona były zagięte ku dołowi, zespalając się ze sobą w wąski szpic skierowany ku dołowi. W górnej, szerszej części szkieletu lśniła zamontowana, owalna kapsuła z pomarańczowym płynem. Craig uśmiechnął się lekko pod nosem na wspomnienie tego, jak Orin nazwała urządzenie, gdy oboje przyglądali mu się tuż po złożeniu. Komar z bursztynem w brzuchu, stwierdziła wówczas krytycznie. Mężczyzna spojrzał w dół. Daleko, pod wymierzonym w ziemie szpicem, pomiędzy rozmytymi chmurami, rozciągało się kilkanaście jasnoszarych kręgów miasta Rossewater.
- Płyn się kończy. Trzeba będzie załadować, Orin. – Poinstruował i zerknął w bok. W niewielkiej wnęce ściany, za grubą szybą umieszczona była najnowsza praska. Znajdowało się w niej kilkadziesiąt kilogramów bulwiastych, pomarańczowych warzyw, przypominających z wyglądu buraki. Mężczyzna lubił przyglądać się jak działa automat. Uważał, że cały proces miał w sobie coś ze starej magii. Hologramowa kobieta poprzestawiała dłonią kilka przeźroczystych, zawieszonych nad nią napisów i spojrzała na kabinę z roślinami. Pomieszczenie rozbłysło jasnym światłem i po chwil wewnątrz, zamiast roślin, znalazła się płynna substancja z niewielkimi drobinami. Ciecz zaczęła się wolno obracać, by za moment wirować w szybkim tempie. W środku utworzył się lej. Spadało do niego regularnie kilka kropel z małej cewki zamieszczonej z boku ścianki. Płyn stopniowo zmieniał swoją konsystencję na rzadszą, a kolor na intensywniejszy. Mężczyzna drgnął na wzrastający, specyficzny dźwięk ładującego się wizjera. Kapitan spojrzał na ekran główny, który przecinały drgające fale. Nagle obraz rozjaśnił się, ukazując twarz kobiety w podobnym do mężczyzny wieku. Miała jasne, niemal białe włosy, gładko zaczesane do tyłu.
- Witam, kapitanie Craig. Jakieś postępy w naszej sprawie? – spytała oschle niskim głosem. Mężczyzna odpalił kolejnego papierosa i wygodnie rozsiadł się w fotelu. Dopiero potem spojrzał niechęcią na ekran.
- Raczej bez zmian, moja droga.
- Craig, do cholery, przestań się cackać! Zrób co do ciebie należy a dadzą ci spokój.
- To nie takie proste, Lan. Nie mogę ot, tak rozsadzić całego miasta, zabijając mieszkańców. Trzeba czasu.
- Ty go nie masz i dobrze o tym wiesz... Jeśli nie uda ci się przemieścić murów, ludzie i tak zginą. Craig, przestań z nami walczyć. Zrób to, co musisz. Potem Rada przywróci cię do łask. Wpuszczą ponownie twój statek na linie handlowe i zostawią w spokoju. Teraz tylko ty możesz cokolwiek zdziałać. Przecież byłeś tam, widziałeś plany i jak to powstawało?!
- Tak, ale miałem dziesięć lat, gdy opowiadał o tym ojciec! Smarkacze w tym wieku raczej nie interesują się planami architektonicznymi, nie patrzą też na ręce konstruktorów, prawda? Poza tym, gdy planowano maskowanie obiektu, nikt nie przypuszczał, że jakaś zabłąkana grupa ludzi stworzy tam miasto! Lan, ci głupcy nawet nie zdają sobie sprawy na jakiej bombie śpią! – Kobieta podkreśliła te argumenty milczeniem. Wpatrywała się nieufnie w twarz mężczyzny z zaciśniętymi ustami.
- Posłuchaj, tutaj nas cisną. Poza wstrzymaniem kilku większych transakcji, wywierają wpływ na mnie i całe szefostwo Rady Handlu! Musisz coś zrobić, choćby kosztem innych...
- Nie będę zabijać! – wrzasnął, widząc, że dalsze tłumaczenie nie ma sensu. Uderzył raptownie w przycisk odłączający i przerywał połączenie. Z wściekłością sięgnął po kolejnego papierosa.
- Orin, zrób kolejne pomiary. Musimy obliczyć wszystko jeszcze raz. – Mruknął w stronę hologramowej postaci.
WWWCiepły koc zsunął się z pleców Lunarta, odsłaniając nagie plecy skąpane w porannym słońcu. Kanapa ustawiona przy ścianie salonu niejednokrotnie używana była jako sprawdzone miejsce do suszenia ubrań. O tej porze promienie światła zawsze wpadały przez kuchenne okno, prosto na oparcie mebla. Spokój zakłóciło gwałtowne pukanie. Chłopiec dopiero po chwili otworzył zaspane oczy, nieporadnie wygrzebał się spod koca i niespiesznie skierował do drzwi. Otworzył zniecierpliwionemu przybyszowi przecierając twarz. Zmarszczył jednak brwi, widząc przed progiem dwie dostojne kobiety.
- Witaj Lunart. Poznaliśmy się wczoraj na polanie, pamiętasz?
- Co ty, znaczy pani tu robi? – odparł zdumiony odmiennym wyglądem kobiety.
- To pani Meredith Johnson, żona burmistrza – pospieszył z odpowiedzią ojciec Lunarta, który nagle zjawił się tuż za nim. Mężczyzna nie krył uprzedzenia w tonie głosu.
- Zgadza się, a to Agnes, moja... sekretarka mojego męża. Przychodzimy w bardzo ważnej sprawie. Uważamy bowiem, że twoje zdolności mogłyby zdecydowanie posłużyć miastu.
- Moje zdolności? – nie rozumiał chłopiec.
- Tak, ale to wyjaśnię ci po drodze. Mamy mało czasu, więc zapraszam. – Meredith wskazała ręką pojazd stojący poza zasięgiem wzroku. Lunart nieufnie wysunął głowę za próg i westchnął z zachwytu. Nieopodal jego domu stał jeden z najnowszych trójdysków. Maszyna przypominała dawne trójkołowe motocykle, tyle że zamiast kół posiadała dyski, które wprawiane w ruch unosiły maszynę nad ziemią. Do ramy siedziska kierowcy doczepiona była zabudowana część pasażerska dla dwóch, może trzech osób. Kobieta zmrużyła przebiegle oczy, zauważając zachwyt na twarzy chłopca.
- Tylko ubiorę koszulę! – Zerwał się z miejsca i pojawił po chwili. Jego twarz rozpromienił uśmiech, a dłonie same rwały się do dotknięcia zjawiskowej maszyny.
- Agnes, podejrzewam jest lepszym kierowcą od ciebie, więc niestety będziesz musiał usiąść...
- Nikt się nigdzie nie ruszy bez mojej zgody! – Rozgrzmiał głos mężczyzny, wprawiając w osłupienie nawet przechodzących nieopodal mieszkańców. Pierwsza opanowała się burmistrzowa i głośno prychnęła, jakby miała nadzieję zepchnąć gdzieś w bok gęstą atmosferę.
- No wie pan, panie Drown? Syn przyjeżdża w odwiedziny, a pan odmawia dziecku nawet przejażdżki takim cackiem.
- Tato? – Lunart zawahał się widząc, jak gniew tężeje na twarzy ojca.
- Ta kobieta sprawiła, że miasto zapomniało o tych, którzy walczyli także o jego wolność! To przez nią obcięto rentę dla weteranów. Pytasz czemu nie mieszkam w naszym domu i większość czasu spędzam w starej, leśnej chacie? Oto masz odpowiedz, Lun. – Uniósł się mężczyzna, wskazując oskarżycielsko palcem na elegancką kobietę. Meredith czuła, jak pieką ją policzki. Zauważyła, że kilka osób stanęło i przygląda się całej sytuacji, kiwając potakująco głowami.
- Należało w takim razie wypełnić odpowiednie papiery! A jeśli przerażają pana wszelkie formalności, to nie moja wina, że nie ma pan odwagi iść z duchem czasu! Proszę się rozejrzeć, wszystko się zmienia! To miasto, jego mieszkańcy i pana syn również, nie widzisz tego, Johnatanie? – Kobieta zmieniła całkowicie ton głosu, jakby miał on zaleczyć wszelkie rany duszy. Nastała napięta cisza w oczekiwaniu na reakcję mężczyzny który stał w progu, niczym kamienny posąg.
- Panie... Panie Johnatanie Drown. – Nie dał się zwieść mężczyzna i trzasnął drzwiami. Lunart drgnął jakby jakiś demon strzelił nad nim batem. Twarz chłopca ściągnął smutek. Merdith wymieniła krótkie spojrzenia z Agnes i położyła dłoń na jego ramieniu.
- Jeśli nie chcesz z nami jechać, zrozumiem.
- Nie, w porządku – odparł cicho i wsiadł ostrożnie do pojazdu, nie chcąc nawet zahaczyć spojrzeniem o dom. Kobieta usiadła tuż obok i dała znać towarzyszce, aby odpaliła silniki.
WWWDocierali już do ostatnich kręgów miasta. Gdy przekroczyli bramę, skończyła się wykładana kamiennymi płytami jezdnia, a zaczęła ubita droga, prowadząca przez lasy i pola. Chłopiec zdawał się nieco rozchmurzyć i zgubić gdzieś ponure myśli, gdy zainteresował się budową i działaniem maszyny. Oczy zaświeciły mu najjaśniej, gdy Agnes zdradziła, że ten prototyp jest zdolny do osiągnięcia większych prędkości. Wystarczy włączyć opcję odłączającą pasażerską część.
- ...wówczas pojazd wygląda jak zwykłe airmoto, w sam raz dla dwóch osób i bez tej snobistycznej otoczki. – Wyjaśniała rudowłosa i posłała siedzącej za nią kobiecie chytre spojrzenie. Meredith uśmiechnęła się kwaśno i kazała pilnować drogi.
- Dokąd w ogóle zmierzamy? – niecierpliwił się chłopiec.
- Wszystko w swoim czasie. Zaraz sam zobaczysz. – Kobieta poskromiła jego ciekawość, patrząc dumnie na krętą drogę przed nimi.
Jechali dokładnie tą samą trasą, którą jeszcze wczoraj Lunart wracał do domu. Jednak gdzieś w połowie ciągnącego się lasu, Agnes odbiła ostro w prawo, niebezpiecznie lawirując pomiędzy grubymi pniami drzew. Chłopak nie chciał pokazać obawy, widząc kamienną twarz burmistrzowej, która zdawała się lubić takie wyzwania. Zacisnął jednak mocniej dłonie na obrzeżach siedzenia. Po chwili, która zdawała się dla chłopca trwać niezmiernie długo, pojazd zaczął zwalniać i zatrzymał się, osiadając na ziemi. Lunart odetchnął, czując grunt pod stopami. Zewsząd otaczała ich gęsta ściana wysokich drzew, oraz ogromnych ciemnych głazów.
Tutaj znalazłyśmy to wejście. Wewnątrz jest jeszcze bardziej niesamowicie. – Oświadczyła Meredith i wzięła na ramię szeroką torbę. Tak samo uczyniła Agnes. Chłopak był nieco zdezorientowany. Krytycznie przyglądał się zestawieniu eleganckich strojów kobiet i wypłowiałych, starych toreb podróżnych.
- Ee... nie lepiej było zabrać coś stosowniejszego na taką wyprawę niż drogie buty i jasne, elegancko krojone tuniki?
- O, proszę? Nie wiedziałyśmy, że jesteś znawcą. Następne zakupy koniecznie robisz z nami. – Zakpiła Agnes, uśmiechając się przekornie do chłopca.
- Gdybyśmy przyjechały po ciebie, ubrane jak na zbieranie grzybów, połowa miasta zaczęłaby coś podejrzewać. A tak, w towarzystwie sekretarki męża, pomyślą że chcę z ciebie zrobić prezesa miejscowego, młodzieżowego klubu, lub najwyżej, wręczam ci łapówkę. – Wyjaśniła Meredith całkowicie serio.
- Że, co? Łapówka?
- Oj, nie marudź. Chodźmy, bo szkoda czasu.
WWWSamo wejście do groty nie wzbudzało żadnego zachwytu chłopca, mimo, że żona burmistrza obszernie opisywała historię tego, jak znalazły się tu pierwszy raz. Agnes rozpaliła podłużne lampy, oświetlając wnętrze. Schodzili krętą drogą w dół. Chłopak miał wrażenie, ze im głębiej się zapuszczają, tym szerszy robi się korytarz. Meredith straciła w pewnej chwili cierpliwość i ostentacyjnie zatrzymała się na rozwidleniu dróg.
- No więc? Idziemy przeszło pół godziny a ty nic mi ciekawego nie mówisz. – Zwróciła się do chłopca.
- A co mam mówić?
- Masz naokoło ziemie, skały, groty, no? Wszyscy geodeci są tacy mało kontaktowi?
- Geodeta? Ja? Skąd ten pomysł?
- Jak to? Przecież studiujesz geodezję! Mój dobry znajomy z twojego uniwerku sprzedał mi tą informację z głównego rejestru!
- Owszem, byłem na tym kierunku, ale tylko przez pierwszy semestr na pierwszym roku! Potem wybrałem profil ogólny! – oburzył się chłopak, widząc jednocześnie rosnącą wściekłość i bezradność na twarzy Meredith.
- Ech, to może chociaż lampę potrzyma jak dotrzemy na miejsce. Mówiłam ci, Mer, tu trzeba znawcy, a nie młokosa bo wyjdzie taniej! – wtrąciła się rudowłosa Agnes ignorując pioruny w spojrzeniu towarzyszki.
- Dobrze wiesz, że musimy być ostrożne, żeby nie siać paniki w obywatelach. Wiesz co by było, gdybym nie tuszowała nieustannie sprawy?
- Wiem, zapewne byłabyś bezrobotna... – odcięła się Agnes. Chłopak w tym czasie przejął lampę i przeszedł przez wnętrza najszersze przejście.
- Przestań pieprzyć, Agnes. Dobrze wiesz, że gdyby nie ja, to dalej byś sprzedawała marchewki u tej babinki. – Nie odpuszczała Meredith. Chłopak nie zwracał uwagi na kłótnię kobiet. Rozejrzał się po pomieszczeniu, które nie przypominało już ciasnych i ostrych tuneli. Znajdował się w przestronnym pomieszczeniu o gładkich ścianach których płaszczyzny zapełnione były znakami.
- Geodetą być może nie zostałem, za to od zawsze interesowała mnie historia Starej Mowy... – stwierdził głośno, odciągając tym samym uwagę kobiet od waśni. Podeszły do niego i odpaliły kolejna lampę.
- Tak, nas też one zastanawiają. Być może jest w nich zawarta wskazówka jak otworzyć tamte drzwi? – Meredith wskazała ręką na ciemny prostokąt pośrodku przeciwnej ściany. Lunart podszedł bliżej by mu się przyjrzeć. Dotknął dłonią kamiennych progów. Chłopak zwątpił czy są to drzwi do dalszej części dziwnej, podziemnej budowli. Chciał już zwrócić uwagę, że jest to prędzej rodzaj wnęki niż... nagle wyczuł pod palcami drobna szczelinę. Przysunął bliżej lampę, nie mogąc uwierzyć w to, co ujrzał. Być może zbyt słabe światło nie pozwalało dostrzec tego szczegółu, lecz chłopak upewnił się , śledząc dotykiem pionowo biegnącą linie wzdłuż, wydawać by się mogło, idealnie gładkiej ściany. Tak, Lunart był pewien, że w tym miejscu przebiegało łączenie dwóch stron ściany. Przecinało dyskretnie rzekomą wnękę na pół i biegło w górę, prawdopodobnie aż do sufitu.
- Ciekawe czy to głęboka rysa, czy może idealnie dociśnięte krawędzie dokładnie przyciętego bloku? – usłyszał glos Meredith za plecami.
- Nie mam pojęcia, ale samych znaków za bardzo nie kojarzę. To musi być inny dialekt, szyfr... Muszę to dokładniej rozrysować.
- Przeczuwałam, że może zajść taka potrzeba, wiec się przygotowałam. – Stwierdziła Meredith i wyciągnęła z torby niewielkie, kwadratowe urządzenie. – Próbowałam zrobić już kilka zdjęć, lecz nie wiedziałam czego dokładnie szukać i na jakich elementach skupić uwagę. – Chłopiec ostrożnie wziął od kobiety przedmiot i zręcznie odtworzył hologramowe zdjęcia naściennych symboli. Znalazł sobie miejsce i usiadł pod jedną ze ścian, kładąc niewielki komputer na skrzyżowanych nogach.
- Dobra, Agnes, a my bierzmy się do naszych zadań. – Kobiety umocowały lampę w miejscu, które przygotowały w trakcie wcześniejszych wizyt, a zza niewielkiego kamienia wysunęły ostrożnie drewnianą skrzynię. Wyciągnęły z niej czerwony dywan, na którym wyłożyły kilka innych przedmiotów. Lunart zerkał na nie co jakiś czas, odrywając się od ilustracji, wyliczeń i danych. W końcu nie wytrzymał i spytał co robią.
- Podejrzewamy, że całe to pomieszczenie ma jakąś moc i kumuluje energie. Z pewnością odgrywa jakąś ważną rolą w tych licznych trzęsieniach ziemi. – Wyjaśniła Meredith z niezdrowym błyskiem w oczach. Lunart skrzywił się krytycznie, słysząc takie wytłumaczenie.
- Dlaczego? Bo jest wypełnione dziwnymi znakami i mieści się w jakiejś leśnej grocie? Równie dobrze może to być zwykła pamiątka po dawnych kulturach, coś, co powinna pani zgłosić i co przyciągałoby wielu turystów do Rossewater. – Kobieta w odpowiedzi lekceważąco machnęła ręką na chłopca, aby jej nie przeszkadzał. Obie usiadły obok siebie i lekko się kołysząc szeptały pod nosem jakieś formułki w skupieniu. Chłopak wpatrywał się przez moment w plecy kobiet ze zdumioną miną, po czym szybko przyznał, że żałuje tej wyprawy. Myśl tę przypieczętował narastający głód.
WWWTymczasem, wysoko nad miastem, w skrytym pośród chmur statku, mężczyzna nerwowo chodził w kółko po pokładzie. Trzymał ręce splecione z tyłu, lecz resztkami sił udawało mu się opanować ton głosu. Miał już dosyć tej całej misji i ciągłych kontroli jego przełożonych. Chwilami wręcz dobijało go nużące i bezskuteczne poszukiwanie złotego środka. Równie dobrze mógłby ulec i puścić całe miasto z dymem. Być może wówczas odczułby co oznacza słowo wolność? Teraz jednak miał przed sobą powiększoną, hologramową sylwetkę drobnego mężczyzny o pociągłej twarzy i lisim spojrzeniu.
- A więc i pan Hinder zdecydował się zaszczycić mnie swoją dobrą radą? Cóż się stało? Poczciwa Lan była za miękka? Lepiej sprowadzić najlepszego kumpla z wojska, hę? Wtedy stary Craig może się załamie. Tak to obmyślili, powiedz? Ciekaw jestem ile ci zapłacili, by ściągnąć z odległej wyprawy... Żałosne.
- Craig, to ważne zadanie. Nie możesz tego spieprzyć.
- Czy te cienie pod oczami wyglądają zbyt niewyraźnie w tym świetle? A może mam ci pokazać ogólny stan zużycia wszystkich zasobów statku, abyś poklepał mnie po ramieniu i przyznał, że odwaliłem kawał roboty co?
- Nie chodzi mi teraz o zadanie, tylko o ciebie. Masz zbyt wiele do stracenia... Craig, na litość bogów, zrób co ci każą a resztę zostaw im. Zatuszują co trzeba, zwalą na warunki przyrodnicze, albo...
- Albo dobiją mnie do końca, nie wywiążą się z obietnic i obarczą całą winą. Jestem w matni, Hinder. Nie mów mi nawet o mojej wcześniejszej robocie, bo wiesz, że jej nienawidziłem, tak jak teraz was wszystkich i siebie samego, że dałem się tak udupić.
- To miasto nie ma nadziej, Craig, ale ty tak! Zrób co każą i...
- Żegnaj, Hinder. – przerwał mężczyźnie kapitan i odłączył hologram. Opadł ciężko na fotel pilota. Po blasku, jaki rzucił się na blaszane elementy tablicy rozdzielczej, zauważył pojawienie się Orin za plecami.
- Co zrobimy z intruzami? Mogą naruszyć element. – Zauważyła przeźroczysta towarzyszka, wyświetlając na jednym z ekranów niewyraźny widok dwóch kobiet i jasnowłosego chłopca wewnątrz groty.
- Myślę, że są nieszkodliwi, ale dostarczmy sobie trochę rozrywki i postraszmy ich trochę – uśmiechnął się gorzko kapitan. Komputer pokładowy wiedział co robić. Oboje spojrzeli na zamaskowane za oknem urządzenie i unoszące się w powietrzu na równi ze statkiem. Szpic zespolonych ramion trzymających w sobie kapsułę o kolorze bursztynu był idealnie wymierzony w centrum miasta. Powoli zaczął się obracać, nabierając coraz większej prędkości, aż stalowa konstrukcja zdawała się być niemal niewidzialna. Jedynie złotoczerwone wnętrze drżało na tle jasnego nieba. Nagle ostry strumień wystrzelił z głębi owalnego przedmiotu prosto w serce miasta. Gdy zbliżał się jednak do ziemi – stał się niewidoczny.
WWWJasne karty odznaczały się bielą w przytłumionym świetle lamp. Agnes z zamkniętymi oczami recytowała kolejno jakieś obco brzmiące zdania, przykładając dłonie nad każdą z rozłożonych kawałków pergaminu. Lunart już od dawna znudzonym wzrokiem, z podpartą na dłoni głową przyglądał się tym czynnościom. Meredith, uznając, że jest zainteresowany, nie omieszkała mu wyjaśnić, iż w rodzinie jej towarzyszki od dawna przejawiały się niezwykłe zdolności. Chłopak był daleki od słów uznania dla tych praktyk. Właściwie od pewnej chwili nie zajmował się w myślach niczym innym, jak układaniem dobrej wymówki, aby wykręcić się od dalszego tracenia czasu w tym miejscu. Agnes z całym skupieniem coraz silniej akcentowała nowe, krótsze wyrazy, niekiedy jedną, dwie krótkie sylaby. Nagle szybkim ruchem zaczęła wyrzucać pergaminy przed siebie. Chłopak ocknął się z rozespania. Widok kart równomiernie przyklejających się do ściany w okolicach wejścia, niczym mokre płachty materiału – był dość niezwykły. Nagle Lunart przysiągłby, że dostrzegł rozjaśniającą się wokół pergaminów aurę, nie zwracał więc uwagi na narastający pomruk, sądząc, że to część rytuału. Meredith jednak z przejęciem spojrzała na drżące, wbite w ziemie lampy.
- Agnes, zostaw to! Wiejemy – zerwała się z miejsca i w pośpiechu zaczęła zbierać rzeczy.
- Myślałem, że to część tego niezwykłego zjawiska. Naprawdę, byłem przekonany, że ściemniasz.
- Coś jest nie tak. Trzęsienie zazwyczaj nie miało miejsca o tej porze... - odparła Meredith, będąc już u progu wyjścia z pomieszczenia.
- Agnes, zostaw te graty! Nie ma na to czasu!
- Nie, to należało do moich przodków! – zbuntowała się dziewczyna, lecz po chwili poczuła ostre szarpnięcie za ramię.
- Powiedziałam, nie ma czasu! – postawiła na swoim Meredith, ciągnąc towarzyszkę za rękę jak niesforne dziecko. Minęli rozwidlenie dróg, kierując się tą ścieżką, która prowadziła dość stromo pod górę. Starali się ignorować sypiące na ich głowy drobiny ziemi.
- Zaraz się zawali – zapiszczał bojaźliwie Lunart nie wytrzymując napięcia.
- Nie zapadło się wcześniej, nie zawali i teraz, ruszaj się chłopcze! Na bogów, prędzej! Lunart szybko sobie przypomniał, że nigdy nie był najlepszy z zajęć fizycznych. Mięśnie, już po chwili wytężonego ruchu, dały o sobie znać w postaci dokuczliwego skurczu. Chłopiec jednak, co kilka sekund przezwyciężał samego siebie, mając niemiłe wrażenie, że gdyby padł, to te dwie narwane kobiety, przeszłyby po nim, jak po kłodzie. Minęły długie chwile bólu i strachu gdy w oddali, za kolejnym zakrętem ujrzeli jasne światło dnia. Wybiegli na zewnątrz i upadli na trawę, łapiąc odruchowo głębszy oddech. Szybko jednak stwierdzili, że bezpieczniej będzie w samym pojeździe, gdyż na ziemię spadały liczne szyszki z drzew. Meredith stanowczo zaprotestowała, by jechać z powrotem do miasta w takich okolicznościach. Nim kobiety przestały się spierać – wszystko stopniowo ucichło.
WWWLunart wrócił do domu odmieniony. Z lekkim roztargnieniem zrobił sobie kolację. Wychodząc z kuchni łypnął na nią okiem, czy oby na pewno znów nie zastanie go w tym miejscu kolejne trzęsienie ziemi. Nabierał beznamiętnie widelcem kolejne porcje jedzenia, myśląc o tym, co zastał przybywając po latach do rodzinnego Rossewater. Z okolicą rzeczywiście działo się coś niesamowitego, jeszcze bardziej zagmatwane było to, że władze jak mogły – starały się tuszować sprawę, by rzekomo nie wzbudzać paniki. Meredith umiejętnie zbywała go za każdym razem gdy o to pytał. Żona burmistrza była kolejną zagadką. Chłopak właściwie nie wiedział, po co był im potrzebny. Czuł się w obecności tych dwóch ekscentrycznych kobiet jak jakiś służebny trol. Z drugiej jednak strony, mimo pozostawionych bez odpowiedzi pytań, gburowatego tonu głosu oraz licznych docinek, musiał przyznać, że obie panie miały jakąś niezwykła charyzmę. Być może to sprawiało, że bez większego sprzeciwu poddawał się ich woli. Chłopak westchnął, zamykając tym roztrząsanie tego tematu w myślach.
Obudził się w swoim dawnym pokoju. Co prawda, chciał poczekać na ojca, jednak gdy ocknął się w środku nocy na tej samej kanapie w salonie, do której doszedł ostatnio po powrocie z baru, postanowił położyć się jak człowiek w normalnym łóżku. Rano szybko się zebrał i rozglądał po mieszkaniu, co jeszcze mogłoby być przydatne. Miał mało czasu do wyznaczonej pory. Umówili się, że będzie czekać przy drodze do miasta. Spojrzenie Lunarta zahaczyło o niską szafkę przy drzwiach. Zauważył, że nie ma tam butów ojca. Chłopak zwiesił głowę. Mężczyzna nie wrócił od wczoraj na noc. Lunart postanowił zostawić mu wiadomość, choć miał wrażenie, że nawet dziś nie zajrzy do domu. Szedł ulicami miasta i choć nie chciał – odkładane problemy kręciły się wokół jego głowy jak natrętne owady. Szedł z rękoma w kieszeniach, wypełnionym plecakiem i zwieszoną posępnie głową. Nie był w humorze. Jasne pasma włosów opadały na czoło spod kaptura jakby jednoznacznie sygnalizując otoczeniu w jakim jest nastroju. Chłopak pokonywał długie, łukowate dystanse, mijając kolejne kręgi ulic. Przez moment, myśląc o swoich relacjach z ojcem, żałował, że nie udał się w odwiedziny do babki. Co prawda metropolia męczyła go już od dawna i chciał odpocząć, lecz czasem miejsce nie ma znaczenia, gdy atmosfera i tak jest gęsta od ludzkich niedopowiedzeń. Chłopak podniósł spojrzenie na drogę gdy mijał bramę. Przypomniały mu się czasy szkoły średniej. Zapamiętał, że był w niej anonimowy. Nauczyciele, aż do ostatniej klasy, nie mogli zapamiętać jego nazwiska. Na dziewczynach, które mu się podobały, także nie mógł zrobić większego wrażenia. Tylko dlatego, że się nie wyróżniał. Niejednokrotnie wówczas uciekał w świat fantazji i wyobrażał sobie niewiarygodne sytuacje, w których to on, nie dyrektor, nie woźny czy przewodniczący klasy, lecz on, Lunart Drown odgrywa jakąś istotna rolę. Teraz był pełnoletni i choć nie mógł wymyślić żadnej, fascynującej historii – pragnął by zdarzyło się coś, co wstrząśnie tym miastem, nim oraz ojcem.
Z zamyślenia wyrwał go specyficzny klakson trójdysku. Dźwięk przypominał ujadanie psa, więc chłopak podskoczył odwracając się. To zdawało się rozbawić nadjeżdżające kobiety, gdyż pomachały tryskając dobrym nastrojem. Chłopak nie zdążył nawet wygodnie usiąść w maszynie, gdy Meredith zaczęła raczyć go najświeższymi wieściami.
- Tym razem, Lun, jesteśmy lepiej przygotowane. Nie będziemy się cackać z jakimiś zaklęciami.
- Daj spokój, aż do północy bolała mnie głowa! – poskarżyła się Agnes, nie odrywając spojrzenia od drogi.
WWWKapitan Craig siedział przy kilku ekranach wyświetlających krzywe, wykresy oraz całe kolumny z notatkami. Mężczyzna oparł łokcie o kolana i schował twarz w dłoniach. Był na skraju załamania nerwowego. Nic do siebie nie pasowało, powierzone zadanie przerastało go i nie mógł temu zaradzić.
- Sam nie wiem... Już nic nie wiem, Orin! – rzekł łamiącym się głosem – Może oni wszyscy mają rację. Jeśli ja nie rozsadzę tych pieprzonych murów, zrobią to inni. Zostało tak mało czasu na działanie... – dodał i wyprostował się, opierając o ramę fotela.
- Orin, według autorskiego programu który ci zamontowałem, jak byś oceniła tą sytuację? Nie pytam, jak doradziłby mi typowy, pokładowy komputer, lecz... cyber profil jaki w sobie posiadasz. – Świetlista postać kobiety odwrócona była tyłem do mężczyzny i wpatrywała się w okno statku na położone poniżej miasto. Milczała przez chwilę, tak jak człowiek szukający właściwych słów do ułożenia trafnej odpowiedzi. Po chwili, miedzy Orin, a kapitanem wyświetlił się hologramowy obraz na jej polecenie. Filmowy zapis pokazał najpierw miasto z oddali, następnie rejony lasu, aż w końcu wnętrze groty oraz intruzów. Dwie kobiety i młody chłopak sprzeczali się co do dalszych działań.
- Oni – odezwała się po chwili hologramową postać. - Masz na ich temat podstawowe dane. Wiesz wystarczająco dużo, by skorzystać z działań tej grupy. Pomyśl, mogą być przydatni. – Orin odwróciła się do kapitana z przebiegłością i powagą w spojrzeniu. Kapitan rozłożył się wygodniej w fotelu i bębniąc palcami o krawędź fotela, zdawał się rozgrywać nowy scenariusz w głowie.
- Przydatni, powiadasz... Załaduj ponownie plan miasta. Przyjrzymy się temu jeszcze raz. – Poinstruował, zrywając się z miejsca i skierował w głąb pasażerskiej części statku.
2
Najprawdopodobniej nie mam prawa wyrażać opinii na temat tego tekstu. Ostatnio kontakt z SF miałam, zdaje się, w szkole podstawowej. I oczywiście skutecznie obrzydzono mi ten gatunek. Ale jak powszechnie wiadomo, ignoranci uwielbiają wypowiadać się w sprawach, w których nie mają pojęcia. Tak więc, oto jestem 
Przeczytałam tekst do końca, mimo tego, że za fantastyką, delikatnie pisząc, nie przepadam. Monitor świecił mi niemiłosiernie w ślepia. Dialogów niewiele. Dużo opisów. A ja z natury leniwa. A jednak coś kazało mi wlepiać gały w monitor...
Całość czytało mi się dobrze, pomimo licznych usterek. Najprawdopodobniej to zasługa stylu.
"Po chwili, na horyzoncie szosy pojawił się (...)"- "Horyzont, to linia, wzdłuż której niebo wydaje się stykać z ziemią" (wg słownika poprawnej polszczyzny). Nie wiem, co to jest "horyzont szosy". Albo coś pojawia się na horyzoncie, albo na szosie. Proponuję zostawić horyzont, szosę wyrzucić.
"Po chwili pojazd zatrzymał się i ostrożnie obniżył, niemal osiadając na gruncie." - Pojazd nie może "obniżyć się". Może obniżyć lot: "Po chwili pojazd zatrzymał się i ostrożnie obniżył lot, niemal osiadając na gruncie."
"(...) i rzucił spojrzeniem na okolicę."- wydaje mi się, że lepiej brzmi: "i rzucił okiem na okolicę" lub "powiódł spojrzeniem po okolicy".
"(...)śledząc kogo wysadza pojazd w tym zapomnianym przez cywilizację miejscu." -Kierowca pojazdu może kogoś z niego wysadzić. Nie wiem, czy pojazd może kogoś z siebie wysadzić. Moja propozycja: "(...) śledząc, kto wysiada z pojazdu w tym zapomnianym przez cywilizację miejscu."
"(...)odwrócił się na brzmienie swojego imienia." - Proponuję: "(...) odwrócił się SŁYSZĄC brzmienie swojego imienia".
I tutaj jest coś dziwnego. Piszesz, że chłopiec odwraca się na dźwięk SWOJEGO imienia. Za chwilę jednak poprawia automatycznego przewodnika:
"- Lunart, Lunart Drown, nie Leonard, palancie"- więc jednak Leonard NIE JEST JEGO imieniem. Trzeba poprawić.
"(...)pewne zakłamanie w krajobrazie" - zakłamanie to dwulicowość, wyrachowanie i ja użyłabym tego słowa do opisu ludzi. Zapewne chodziło ci o "przekłamanie".
"(...)niedużą butlę". - tylko się czepiam, ale wyraz "butla" kojarzy mi się ze sporym baniakiem, przynajmniej z 5 litrów. Więc "nieduża butla" jest sprzecznością w moim chorym umyśle.
"Nagle mało brakowało a poślizgnąłby się na jednym z nich." - bez "nagle".
Do końca tekstu jest sporo tego typu błędów. Wszystkich z uporem maniaka wypisywać nie będę, nie mając pewności, czy autorka zamierza jeszcze majstrować przy tym utworze.
Mam jeszcze tylko kilka pytań, ociekających ignorancją i niedomyślnością w ogóle. Ile Lunart ma właściwie lat? Niby skończył studia, jest bardziej odpowiedzialny niż jego ojciec, obserwator z niego bystry, a dał się złapać na przejażdżkę trójdyskiem jak ośmiolatek. Nie zadaje praktycznie żadnych pytań burmistrzowej i Agnes, chociaż te twierdzą, że główny bohater ma zdolności, które mają przysłużyć się miastu. Trochę za łatwo poszło z wyciągnięciem go z domu.
Scena ucieczki Lunarta, Agnes i Meredith- jak dla mnie za mało dynamiczna. Niby ziemia się trzęsie, słychać groźne pomruki a pył osypuje się bohaterom na głowy. Niby Meredith każe wiać i pośpiech jest jak najbardziej wskazany. To dlaczego mam wrażenie, że wszyscy zamiast brać nogi za pas, wychodzą spacerkiem z groty? Może dlatego, że strzeliłaś sobie samobója:
"- Zaraz się zawali – zapiszczał bojaźliwie Lunart nie wytrzymując napięcia.
- Nie zapadło się wcześniej, nie zawali i teraz, ruszaj się chłopcze! Na bogów, prędzej!" -
Najpierw budujesz napięcie: Lunart się boi a czytelnik razem z nim, że grota się zawali. Zdążą uciec przed niebezpieczeństwem, czy nie? I natychmiast w następnym zdaniu, bezceremonialnie dajesz mi do zrozumienia, że bohaterom nic się nie stanie, bo przecież skoro "Nie zapadło się wcześniej" to i "nie zawali i teraz".
"(...)ciągnąc towarzyszkę za rękę jak niesforne dziecko. Minęli rozwidlenie dróg, kierując się tą ścieżką, która prowadziła dość stromo pod górę. Starali się ignorować sypiące na ich głowy drobiny ziemi." - Nie wiem w którym momencie tak naprawdę bohaterowie rozpoczynają ucieczkę. Ten fragment sugeruje jakiś ruch, ale raczej właśnie spacer, a nie walkę o zdrowie i życie. Brakuje mi wcześniej zdania w stylu: "Puścili się biegiem ku wyjściu. Szaleńczy pęd odbierał im oddech".
"(...)mając niemiłe wrażenie, że gdyby padł, to te dwie narwane kobiety, przeszłyby po nim, jak po kłodzie." - Tylko nie "przeszły". Przecież to ma być szaleńcza ucieczka, a nie przechadzka. Niech go zadepczą, stratują, rozerwą na strzępy obcasami, czy co tam jeszcze, tylko niech po nim nie przechodzą, błagam!
Podsumowując: chętnie dowiedziałabym się czegoś więcej o losach Lunarta i o jego dziwnych relacjach z ojcem.
Na tym kończę, bo niedługo przekroczę długość omawianego utworu.
Pozdrawiam.

Przeczytałam tekst do końca, mimo tego, że za fantastyką, delikatnie pisząc, nie przepadam. Monitor świecił mi niemiłosiernie w ślepia. Dialogów niewiele. Dużo opisów. A ja z natury leniwa. A jednak coś kazało mi wlepiać gały w monitor...
Całość czytało mi się dobrze, pomimo licznych usterek. Najprawdopodobniej to zasługa stylu.
"Po chwili, na horyzoncie szosy pojawił się (...)"- "Horyzont, to linia, wzdłuż której niebo wydaje się stykać z ziemią" (wg słownika poprawnej polszczyzny). Nie wiem, co to jest "horyzont szosy". Albo coś pojawia się na horyzoncie, albo na szosie. Proponuję zostawić horyzont, szosę wyrzucić.
"Po chwili pojazd zatrzymał się i ostrożnie obniżył, niemal osiadając na gruncie." - Pojazd nie może "obniżyć się". Może obniżyć lot: "Po chwili pojazd zatrzymał się i ostrożnie obniżył lot, niemal osiadając na gruncie."
"(...) i rzucił spojrzeniem na okolicę."- wydaje mi się, że lepiej brzmi: "i rzucił okiem na okolicę" lub "powiódł spojrzeniem po okolicy".
"(...)śledząc kogo wysadza pojazd w tym zapomnianym przez cywilizację miejscu." -Kierowca pojazdu może kogoś z niego wysadzić. Nie wiem, czy pojazd może kogoś z siebie wysadzić. Moja propozycja: "(...) śledząc, kto wysiada z pojazdu w tym zapomnianym przez cywilizację miejscu."
"(...)odwrócił się na brzmienie swojego imienia." - Proponuję: "(...) odwrócił się SŁYSZĄC brzmienie swojego imienia".
I tutaj jest coś dziwnego. Piszesz, że chłopiec odwraca się na dźwięk SWOJEGO imienia. Za chwilę jednak poprawia automatycznego przewodnika:
"- Lunart, Lunart Drown, nie Leonard, palancie"- więc jednak Leonard NIE JEST JEGO imieniem. Trzeba poprawić.
"(...)pewne zakłamanie w krajobrazie" - zakłamanie to dwulicowość, wyrachowanie i ja użyłabym tego słowa do opisu ludzi. Zapewne chodziło ci o "przekłamanie".
"(...)niedużą butlę". - tylko się czepiam, ale wyraz "butla" kojarzy mi się ze sporym baniakiem, przynajmniej z 5 litrów. Więc "nieduża butla" jest sprzecznością w moim chorym umyśle.

"Nagle mało brakowało a poślizgnąłby się na jednym z nich." - bez "nagle".
Do końca tekstu jest sporo tego typu błędów. Wszystkich z uporem maniaka wypisywać nie będę, nie mając pewności, czy autorka zamierza jeszcze majstrować przy tym utworze.
Mam jeszcze tylko kilka pytań, ociekających ignorancją i niedomyślnością w ogóle. Ile Lunart ma właściwie lat? Niby skończył studia, jest bardziej odpowiedzialny niż jego ojciec, obserwator z niego bystry, a dał się złapać na przejażdżkę trójdyskiem jak ośmiolatek. Nie zadaje praktycznie żadnych pytań burmistrzowej i Agnes, chociaż te twierdzą, że główny bohater ma zdolności, które mają przysłużyć się miastu. Trochę za łatwo poszło z wyciągnięciem go z domu.
Scena ucieczki Lunarta, Agnes i Meredith- jak dla mnie za mało dynamiczna. Niby ziemia się trzęsie, słychać groźne pomruki a pył osypuje się bohaterom na głowy. Niby Meredith każe wiać i pośpiech jest jak najbardziej wskazany. To dlaczego mam wrażenie, że wszyscy zamiast brać nogi za pas, wychodzą spacerkiem z groty? Może dlatego, że strzeliłaś sobie samobója:
"- Zaraz się zawali – zapiszczał bojaźliwie Lunart nie wytrzymując napięcia.
- Nie zapadło się wcześniej, nie zawali i teraz, ruszaj się chłopcze! Na bogów, prędzej!" -
Najpierw budujesz napięcie: Lunart się boi a czytelnik razem z nim, że grota się zawali. Zdążą uciec przed niebezpieczeństwem, czy nie? I natychmiast w następnym zdaniu, bezceremonialnie dajesz mi do zrozumienia, że bohaterom nic się nie stanie, bo przecież skoro "Nie zapadło się wcześniej" to i "nie zawali i teraz".
"(...)ciągnąc towarzyszkę za rękę jak niesforne dziecko. Minęli rozwidlenie dróg, kierując się tą ścieżką, która prowadziła dość stromo pod górę. Starali się ignorować sypiące na ich głowy drobiny ziemi." - Nie wiem w którym momencie tak naprawdę bohaterowie rozpoczynają ucieczkę. Ten fragment sugeruje jakiś ruch, ale raczej właśnie spacer, a nie walkę o zdrowie i życie. Brakuje mi wcześniej zdania w stylu: "Puścili się biegiem ku wyjściu. Szaleńczy pęd odbierał im oddech".
"(...)mając niemiłe wrażenie, że gdyby padł, to te dwie narwane kobiety, przeszłyby po nim, jak po kłodzie." - Tylko nie "przeszły". Przecież to ma być szaleńcza ucieczka, a nie przechadzka. Niech go zadepczą, stratują, rozerwą na strzępy obcasami, czy co tam jeszcze, tylko niech po nim nie przechodzą, błagam!
Podsumowując: chętnie dowiedziałabym się czegoś więcej o losach Lunarta i o jego dziwnych relacjach z ojcem.
Na tym kończę, bo niedługo przekroczę długość omawianego utworu.

Pozdrawiam.
3
Przyznam, że spodziewałam się wytknięcia zupełnie innych błędów, ale skoro tak, znaczy że z tymi o których wiedziałam nie jest źle.

Dla mnie na dwulitrowy pojemnik coca – coli to już butla. Ale racja, skoro napisałam nieduża, mogłam po prostu użyć słowa „butelka”. Wyszło zbyt potocznie.
Wezmę do serca sugestie odnośnie poprawienia tempa akcji. Właściwie dobrze, że tutaj mi na to zwróciłaś uwagę bo w końcówce jest jej o wiele więcej a nie chciałabym, aby wyszło blado. Zastanawiam się nad tym, co powiedziałaś odnośnie stylu. Jest nieco liryczny ale chyba nie wpada jakoś zdecydowanie w poezję? No nie wiem. Kojarzy Ci się to z czymś?
Tekst napisałam pod weryfikatorium. Cóż mogę z nim więcej zrobić po wystawieniu już w necie? Chciałam się po prostu dowiedzieć na tym opowiadaniu czy piszę lepiej i jak to co wymyślę jest odbierane przez innych, czy jest w stanie zaciekawić gdy pokaże historię do połowy, jak wypadają dialogi, czy postacie są charakterystyczne, itp.
Dalszą cześć obecnie jeszcze poprawiam, ale z tego co widzę nie muszę się z tym spieszyć, skoro tylko jeden śmiałek zdobył się na komentarz :(
150ml, dzięki za przełamanie niechęci, poświęcony czas, przeczytanie do końca i szczerą ocenę. Pozdrawiam
Masz rację. Chciałam za dużo upchać na raz.150 ml pisze:"Po chwili, na horyzoncie szosy pojawił się (...)"- "Horyzont, to linia, wzdłuż której niebo wydaje się stykać z ziemią" (wg słownika poprawnej polszczyzny). Nie wiem, co to jest "horyzont szosy". Albo coś pojawia się na horyzoncie, albo na szosie. Proponuję zostawić horyzont, szosę wyrzucić.
Ha! Zastanawiałam się tak samo, ale obawiałam się, że ktoś skomentuje; jak to? To w końcu zatrzymał się czy leciał?150 ml pisze:"Po chwili pojazd zatrzymał się i ostrożnie obniżył, niemal osiadając na gruncie." - Pojazd nie może "obniżyć się". Może obniżyć lot: "Po chwili pojazd zatrzymał się i ostrożnie obniżył lot, niemal osiadając na gruncie."

Zgadzam się.150 ml pisze:"(...) i rzucił spojrzeniem na okolicę."- wydaje mi się, że lepiej brzmi: "i rzucił okiem na okolicę" lub "powiódł spojrzeniem po okolicy".
Nie trzeba, ponieważ z dalszej części zdania wynika dlaczego automat się pomylił; "Lunart, Lunart Drown, nie Leonard, palancie – mruknął pod nosem, zdając sobie jednocześnie sprawę z ograniczonego zasobu imion zapisanych w rejestrze publicznych pojazdów."150 ml pisze:"(...)odwrócił się na brzmienie swojego imienia." - Proponuję: "(...) odwrócił się SŁYSZĄC brzmienie swojego imienia".
I tutaj jest coś dziwnego. Piszesz, że chłopiec odwraca się na dźwięk SWOJEGO imienia. Za chwilę jednak poprawia automatycznego przewodnika:
"- Lunart, Lunart Drown, nie Leonard, palancie"- więc jednak Leonard NIE JEST JEGO imieniem. Trzeba poprawić.
A szukałam w słowniku i wyszło mi na to samo.150 ml pisze:"(...)pewne zakłamanie w krajobrazie" - zakłamanie to dwulicowość, wyrachowanie i ja użyłabym tego słowa do opisu ludzi. Zapewne chodziło ci o "przekłamanie".
150 ml pisze:"(...)niedużą butlę". - tylko się czepiam, ale wyraz "butla" kojarzy mi się ze sporym baniakiem, przynajmniej z 5 litrów. Więc "nieduża butla" jest sprzecznością w moim chorym umyśle.
Dla mnie na dwulitrowy pojemnik coca – coli to już butla. Ale racja, skoro napisałam nieduża, mogłam po prostu użyć słowa „butelka”. Wyszło zbyt potocznie.
Co do tej sytuacji to owszem, można zarzucić sztuczność fragmentowi czytając jego początek, ale po tym, jak później ojciec robi awanturę na pół ulicy, myślę, że każdy chciałby choć na chwile urwać się z domu, byle dalej od rozgniewanego rodzica.150 ml pisze:Mam jeszcze tylko kilka pytań, ociekających ignorancją i niedomyślnością w ogóle. Ile Lunart ma właściwie lat? Niby skończył studia, jest bardziej odpowiedzialny niż jego ojciec, obserwator z niego bystry, a dał się złapać na przejażdżkę trójdyskiem jak ośmiolatek. Nie zadaje praktycznie żadnych pytań burmistrzowej i Agnes, chociaż te twierdzą, że główny bohater ma zdolności, które mają przysłużyć się miastu. Trochę za łatwo poszło z wyciągnięciem go z domu.
Wcześniej w tekście mają miejsce trzęsienia ziemi. Taka grota mogła się zawalić w trakcie każdego z nich. Mogła, ale dalej stoi nienaruszona za każdym razem gdy bohaterki do niej zaglądają. Stąd wniosek Meredith. To raz, a dwa, gdy podczas zagrożenia postać słabsza emocjonalnie zaczyna panikować, to pasuje aby osoba silniejsza rzuciła jakimś hasłem dla złagodzenia sytuacji.150 ml pisze:Scena ucieczki Lunarta, Agnes i Meredith- jak dla mnie za mało dynamiczna. Niby ziemia się trzęsie, słychać groźne pomruki a pył osypuje się bohaterom na głowy. Niby Meredith każe wiać i pośpiech jest jak najbardziej wskazany. To dlaczego mam wrażenie, że wszyscy zamiast brać nogi za pas, wychodzą spacerkiem z groty? Może dlatego, że strzeliłaś sobie samobója:
"- Zaraz się zawali – zapiszczał bojaźliwie Lunart nie wytrzymując napięcia.
- Nie zapadło się wcześniej, nie zawali i teraz, ruszaj się chłopcze! Na bogów, prędzej!" -
Najpierw budujesz napięcie: Lunart się boi a czytelnik razem z nim, że grota się zawali. Zdążą uciec przed niebezpieczeństwem, czy nie? I natychmiast w następnym zdaniu, bezceremonialnie dajesz mi do zrozumienia, że bohaterom nic się nie stanie, bo przecież skoro "Nie zapadło się wcześniej" to i "nie zawali i teraz".
Wezmę do serca sugestie odnośnie poprawienia tempa akcji. Właściwie dobrze, że tutaj mi na to zwróciłaś uwagę bo w końcówce jest jej o wiele więcej a nie chciałabym, aby wyszło blado. Zastanawiam się nad tym, co powiedziałaś odnośnie stylu. Jest nieco liryczny ale chyba nie wpada jakoś zdecydowanie w poezję? No nie wiem. Kojarzy Ci się to z czymś?
Tekst napisałam pod weryfikatorium. Cóż mogę z nim więcej zrobić po wystawieniu już w necie? Chciałam się po prostu dowiedzieć na tym opowiadaniu czy piszę lepiej i jak to co wymyślę jest odbierane przez innych, czy jest w stanie zaciekawić gdy pokaże historię do połowy, jak wypadają dialogi, czy postacie są charakterystyczne, itp.
Dalszą cześć obecnie jeszcze poprawiam, ale z tego co widzę nie muszę się z tym spieszyć, skoro tylko jeden śmiałek zdobył się na komentarz :(
150ml, dzięki za przełamanie niechęci, poświęcony czas, przeczytanie do końca i szczerą ocenę. Pozdrawiam

4
Ach, uparciuch
Ale trafiłaś na równą sobie 
Jeszcze raz odnośnie sceny w grocie.
Tymczasem Meredith wdaje się w dyskusję z Agnes, moim zdaniem przydługą jak na tak dramatyczne okoliczności. Tłumaczy jej, że" nie ma czasu!", za chwilę powtarza się: "Powiedziałam, nie ma czasu!. Skoro sytuacja jest poważna i naprawdę nie mają tego czasu za wiele, to po co Meredith traci cenne ułamki sekund, żeby się powtarzać? Dialogi w tak dramatycznym miejscu powinny być maksymalnie skrócone, żeby nie wyszły sztucznie:
Wiesz, wyłapałam jeszcze taki schemacik, znany mi z filmów: Głowny Bohater wraz z grupą ludzi zostaje uwięziony, dajmy na to, w płonącym budynku. Wszyscy uciekają zgodnie w jednym kierunku, na horyzoncie widać już ratunek, pytanie tylko, czy zdążą umknąć z potrzasku. Nagle ktoś stwierdza (u ciebie Agnes), że nie może opuścić płonącego domu, ponieważ: nie może zostawić na pastwę płomieni starego, zabytkowego zegara, który jest pamiątką rodzinną/, nie może zostawić zwłok najlepszego przyjaciela/, musi wrócić po swojego ukochanego kota (niepotrzebne skreślić). Oczywiście Główny Bohater siłą ratuje takiego debila od niechybnej śmierci.
Mam nadzieję, że dostrzegasz podobieństwo.
Jeden zgrzyt, który przeszkodził mi w czytaniu:
Zastanawia mnie jeszcze, w jaki sposób rozprawiłaś się ze wszystkimi wątkami. I jak wyglądają dalej proporcje. Np. scena, kiedy Lunart idzie do domu i spotyka staruszkę jest opisana bardzo szczegółowo. A już scena ucieczki sprawia wrażenie, jakby była pisana na chybcika. Pierwsza połowa utworu jest dopracowana a druga tak sobie. Takie jest moje wrażenie.
Uff. kończę, bo jeszcze Admini ustalą mi dopuszczalny limit znaków, żeby nie blokować serwerów.
Mam nadzieję, że cię nie obraziłam takim włażeniem z buciorami w twoje opowiadanie.
Pozdrawiam i życzę anielskiej cierpliwości do samozwańczych krytyków


Jeszcze raz odnośnie sceny w grocie.
- tok rozumowania jest dla mnie jak najbardziej oczywisty. Ale ja mówię o dynamice całej sceny. Na jej rzecz powinnaś zrezygnować na chwilę z logiki. Niech bohaterka nie będzie tak bardzo pewna siebie.Zith pisze:Wcześniej w tekście mają miejsce trzęsienia ziemi. Taka grota mogła się zawalić w trakcie każdego z nich. Mogła, ale dalej stoi nienaruszona za każdym razem gdy bohaterki do niej zaglądają. Stąd wniosek Meredith.
- to może opiszę, jak ja to sobie wyobrażam. Jestem w grocie. Zafascynowana gapię się na freski, czy tam hieroglify na ścianach. Razem ze znajomymi odkrywam jakąś tajemnicę, niedostępną dla innych. Troszkę czuję się tu intruzem. Zastanawiam się, kto stworzył takie dziwowisko. Przypominam sobie wszystkie przerażające teorie o obcych. Niby w nie nie wierzę, ale kto tam wie... I nagle, wszystko zaczyna drżeć w posadach, słychać groźne pomruki a ziemia zaczyna nieubłaganie osypywać mi się na głowę. I wiesz, co teraz robię? Nikogo nie uspokajam. Zwyczajnie biorę nogi za pas. Nie patrzę na nic, tylko zasuwam w stronę wyjścia aż się kurzy. Jeśli trochę mi zależy na moich znajomych i jestem typem bohatera to co robię? Też biorę nogi za pas; nie wdając się w żadne dyskusje chwytam za kłaki największego marudera i ciągnę przemocą ku wyjściu. Jeśli starczy mi na to czasu i dechu w piersi, wykrzykuję ile sił w płucach: "Spier...my!!!" Tak to widzę.Zith pisze:To raz, a dwa, gdy podczas zagrożenia postać słabsza emocjonalnie zaczyna panikować, to pasuje aby osoba silniejsza rzuciła jakimś hasłem dla złagodzenia sytuacji.
Tymczasem Meredith wdaje się w dyskusję z Agnes, moim zdaniem przydługą jak na tak dramatyczne okoliczności. Tłumaczy jej, że" nie ma czasu!", za chwilę powtarza się: "Powiedziałam, nie ma czasu!. Skoro sytuacja jest poważna i naprawdę nie mają tego czasu za wiele, to po co Meredith traci cenne ułamki sekund, żeby się powtarzać? Dialogi w tak dramatycznym miejscu powinny być maksymalnie skrócone, żeby nie wyszły sztucznie:
Zastanów się, co zdołałabyś z tego wykrzyczeć głośno na jednym oddechu w sytuacji zagrożenia. Zrezygnuj ten jeden raz z logicznych wniosków serwowanych przez Meredith. Pozbędziesz się powtórzenia, wyrazu bliskoznacznego, a cała akcja nabierze tempa. Co więcej- Meredith będzie mniej "sztuczna" (bo mnie taka się wydaje w tej scenie).Zith pisze:- Zaraz się zawali – zapiszczał bojaźliwie Lunart nie wytrzymując napięcia.
- Nie zapadło się wcześniej, nie zawali i teraz, ruszaj się chłopcze! Na bogów, prędzej!
Wiesz, wyłapałam jeszcze taki schemacik, znany mi z filmów: Głowny Bohater wraz z grupą ludzi zostaje uwięziony, dajmy na to, w płonącym budynku. Wszyscy uciekają zgodnie w jednym kierunku, na horyzoncie widać już ratunek, pytanie tylko, czy zdążą umknąć z potrzasku. Nagle ktoś stwierdza (u ciebie Agnes), że nie może opuścić płonącego domu, ponieważ: nie może zostawić na pastwę płomieni starego, zabytkowego zegara, który jest pamiątką rodzinną/, nie może zostawić zwłok najlepszego przyjaciela/, musi wrócić po swojego ukochanego kota (niepotrzebne skreślić). Oczywiście Główny Bohater siłą ratuje takiego debila od niechybnej śmierci.
Mam nadzieję, że dostrzegasz podobieństwo.
- Nie bardzo wiem, z czym ma mi się kojarzyć. Ze stylem konkretnego autora, jakąś książką, manierą? Jak już wspomniałam, nie czytuję SF i fantasy, więc na dobrą sprawę mogłabyś skopiować Lema, a ja bym tego nie zauważyła.Zith pisze:Zastanawiam się nad tym, co powiedziałaś odnośnie stylu. Jest nieco liryczny ale chyba nie wpada jakoś zdecydowanie w poezję? No nie wiem. Kojarzy Ci się to z czymś?
Jeden zgrzyt, który przeszkodził mi w czytaniu:
- kwieciście. Dwa pierwsze zdania ok. ale "przytłumiona zieleń drzew" zestawiona dodatkowo z "samopoziomującym betonem" średnio mi pasuje. Mieszanie wysokiego stylu z nazwami specjalistycznymi jest, w najlepszym razie, szalenie ryzykowne. Nie wiem, może w SF jest to normą?Zith pisze:Niebo przesłoniły jasne i gęste chmury. Jedne z tych, które nie mogą zdecydować się ani na drobny deszcz, ani na przepuszczenie choćby pojedynczych promieni słońca. Wiatr poruszył przytłumioną zieleń drzew i krzewów rosnących wzdłuż ciemnej drogi (...)
Zastanawia mnie jeszcze, w jaki sposób rozprawiłaś się ze wszystkimi wątkami. I jak wyglądają dalej proporcje. Np. scena, kiedy Lunart idzie do domu i spotyka staruszkę jest opisana bardzo szczegółowo. A już scena ucieczki sprawia wrażenie, jakby była pisana na chybcika. Pierwsza połowa utworu jest dopracowana a druga tak sobie. Takie jest moje wrażenie.
Uff. kończę, bo jeszcze Admini ustalą mi dopuszczalny limit znaków, żeby nie blokować serwerów.

Pozdrawiam i życzę anielskiej cierpliwości do samozwańczych krytyków

5
Ekspertem nie jestem, ale kojarzę iż gęstość chmur definiuje ich przejrzystość.Niebo przesłoniły jasne i gęste chmury.
Dwie rzeczy w tym zdaniu nie pasują. Po pierwsze, jeżeli dałaś przecinek przed wtrąceniem, to po też go dajesz - ale tutaj rzecz jest zbędna, jako że nie musisz w tym zdaniu dawać przecinka. Natomiast rzecz druga: co to jest horyzont szosy? Rozumiem, że chodzi o szczyt, ale tutaj oba rzeczowniki odgrywają różne role - ty splatasz je w metaforę i wychodzi niezgrabnie.Po chwili, na horyzoncie szosy pojawił się zarys sunącego nad ziemią pojazdu.
taki błędzik mały... dwukropek występuje jako znak interpunkcyjny, ale stawia się go poziomogo zupełnie z wyglądu..

a to już pełnoprawne wtrącenie - dlatego wydzielasz przecinkiem.Chłopiec, z grymasem na twarzy odwrócił się na brzmienie swojego imienia.
powtarzasz tę informację - zbędne.Odrzucił ruchem głowy opadające na czoło kosmyki jasnych jak słoma włosów
To takie rozpychanie tekstu, dodatkowo nielogiczne - przecież cały czas szedł, wiec jak mógł ruszyć? Wystarczy: przyspieszył.po czym ruszył szybszym krokiem.
Cóż to za zwyczaj Czas mierzyć w długości?Lunart nie był tu tak długo, że aż uśmiechnął się na widok starych,
Lunart nie był tu od dawna (bo dawno - rozciągłość czasowa)
A tutaj jest już w całości nielogiczne. Wcześniej zaznaczasz, że znał wszystko (i wymieniasz to) jednak, jak wiem (i ty też), że przyroda zmienia się w zawrotnym tempie, wobec czego krzaki itd. po prostu pozmieniały to miejsce.Lunart nie był tu tak długo, że aż uśmiechnął się na widok starych, trochę bardziej pokrzywionych niż kiedyś, konarów niewysokich jabłonek.
Srogie spojrzenie przeczesywało teren i zatrzymało nagle na postaci stojącej w cieniu drzew.Jego srogie spojrzenie przeczesywało teren i zatrzymało nagle na stojącej w cieniu drzew postaci.
Swiftka. Zbędna. Jeżeli miała rozradowane oczy, warto to napisać, ale tak, to przyznam, że uśmiech zawsze występuje na ustach.zawołała z uśmiechem na ustach
Nie zgodzę się z narratorem, bo zwyczajnie kłamie. Kłamie, ponieważ Lunart nie jest chłopcem. Tutaj wychodzi na jaw zaimkoza, która stosujesz. Mimo, że akcja jest przejrzysta (nader mocno), to i tak wskazujesz kto co robi. W tej sytuacji chcesz uniknąć powtórki - ja doradzę, aby w ogóle tego unikać.że chłopiec nieco powściągnął
A to już rzuciło mi się w oczy - jest bardzo charakterystyczne i powtarzasz ten chwyt.której ostatecznie postanowił się poddać.
Do prawdy? A może tak, co chwilę?Patrzył pod stopy i co chwila
Kwestia jest taka - czy w natłoku myśli wcześniejszych, i o tym by pomyślał? Czy jest to miałki zabieg narracyjny, aby przybliżyć wiek kobiety?Dopatrzył się drobnych zmarszczek w okolicach oczu i wokół ust. W myślach stwierdził nieuprzejmie, że mogłaby być jego matką.
niemożliwe- Wulkan? W dolinie? Yhmm... to raczej nie możliwe
Logiczność przyczynowo-skutkowa. jeżeli miał wszystko, to nic mu nie brakowało. Rozumiem zamysł zdania, ale potocznie określa się to w prostszy sposób:To ona dbała aby miał wszystko, czego mu brakowało.
To ona dbała, aby miał wszystko czego potrzebował.
nie rozumiem tego zdania.Postanowili wykorzystać ją a oszczędzić na prądzie w urządzeniach suszących.
Szyk naprzestawny? Dlaczego?Lunart więc kolejno wrzucał na niewidzialną siatkę ubrania.
Tu i w kilku miejscach powtarzasz te same informacje....Nie zamierzał się przejmować i zaczął wrzucać pranie w przestrzeń pomiędzy dwoma rozstawionymi słupami. Kiedyś babka przysłała im płaszczyznę zero grawitacyjną. Postanowili wykorzystać ją a oszczędzić na prądzie w urządzeniach suszących. Lunart więc kolejno wrzucał na niewidzialną siatkę ubrania. Odzież zatrzymywała się pomiędzy dwoma słupami i...
pleonazm. Proszek jest zawsze drobny.Wsypał do szklanki drobny, czerwony proszek
Poniżej dłuższy cytat, aby coś unaocznić:
Cała ta akcja, którą rozpisujesz tak długo dotyczy tylko i wyłącznie bohatera, mimo to, z uporem maniaka piszesz, że chodzi o niego. Zobacz, ile robisz tym samym powtórzeń?Lunart zerknął na szklankę i powoli cofnął dłoń. Wpatrywał się jak napój w naczyniu zaczyna drgać prowokując pojawianie się drobnych kręgów na niewielkiej powierzchni. Po chwili jednak trzęsienie było tak silne że od płynu zaczęły oddzielać się podskakujące krople. Lunart zerknął na sufit. Na podłogę posypało się trochę tynku. Nagle wibracje nasiliły się do tego stopnia, że chłopak stracił równowagę. łapiąc się W porę złapał się i spojrzał za siebie. Ława w największej izbie z warkotem zsuwała się z podłogi, której listwy zaczęły się łamać pod naporem wypiętrzającej się ziemi. Stary, drewniany regał przesunął się w tę samą stronę, trącając rodzinne zdjęcie wiszące na ścianie. Lunart ruszył by złapać ramę z fotografią, lecz obrazek runął na podłogę tłukąc szkło. Chłopak zdążył przytrzymać się krawędzi niewysokiego mebla, gdy ten szybko zsuwał się wraz z nim do tyłu w stronę stołu. Regał zahaczył o kant wywracającej się ławy, lecz i tak najechał dosyć mocno na żebra chłopca. Lunart jęknął zaciskając dłonie na regale. Kolejne drżenie sprawiło, że podłoga zaczęła się obsuwać w przeciwnym kierunku, ułatwiając chłopcu odsunięcie balastu z przepony. Z zewnątrz dochodziły krzyki przerażonych i równie zaskoczonych tą sytuacją mieszkańców. Drżenie ziemi i jej przeciągły pomruk jakby stały się jednostajne, lecz nie słabły na sile. Lunart z przerażeniem zauważył nowa rysę na ścianie, która powiększała się, biegnąc w dół. Po chwili w tamtym miejscu grunt pod podłogą zaczął się obniżać. Chłopiec chciał się raptownie odwrócić i wydostać z matni, lecz toporny regał zaklinował się między ławą a stołem.
Dalej przejrzałem pobieżnie. SF, tutaj mało, błędów dużo. O ile można je usunąć, to narrator nie przypadł mi do gustu (eufemizm). Opisuje wszystko w łopatologiczny sposób, powtarzając się przy tym. W sytuacjach, gdzie gesty/słowa bohatera powinny tworzyć jego wizerunek, zamiast pokazać to, to narrator usilnie stara się wszystko wyjaśniać. Przez to tekst jest rozepchany aż nadto. Przez te rozepchanie fabuła (akcja?) całkowicie mi uciekała sprzed oczu - nie widzę tam ciągłości.
Nie podobało mi się - piszesz typowo kobieco i bynajmniej nie jest to zła rzecz, ale do SF ni jak nie pasuje. Zwrócę uwagę na stawianie przecinków (w tym przed który) - pod tym względem jest nad czym pracować.
Imię bohatera, Lunart przypadło mi do gustu - nie wiem, czy to zamierzone jest, ale w wolnym tłumaczeniu będzie oznaczać "Święcące dzieło sztuki"...
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
6
Siema Hirshberg
Bad Flinsberg się kłania!
Otóż poprzednicy napisali chyba już wszystko. Nie jestem znawcą SF, ale poczytałem. Trochę za dużo opisów i czasem to znudza czytelnika. Są fragmenty, które śmiało można skrócić, a tekst na tym tylko zyska. Ja rozumiem, że w SF trzeba dokładnie opisać świat wymyślony przez autora, tak, zeby ludzie go zrozumieli, ale mozna to zrobić chyba "żywiej".
Tekst (mimo to) jest płynny i czyta się lekko, bez zająknięć, bez schodów. I to jest duży plus.
Czekam na ciąg dalszy

Otóż poprzednicy napisali chyba już wszystko. Nie jestem znawcą SF, ale poczytałem. Trochę za dużo opisów i czasem to znudza czytelnika. Są fragmenty, które śmiało można skrócić, a tekst na tym tylko zyska. Ja rozumiem, że w SF trzeba dokładnie opisać świat wymyślony przez autora, tak, zeby ludzie go zrozumieli, ale mozna to zrobić chyba "żywiej".
Tekst (mimo to) jest płynny i czyta się lekko, bez zająknięć, bez schodów. I to jest duży plus.
Czekam na ciąg dalszy

Optymista uważa, że żyjemy w najlepszym ze światów. Pesymista obawia się, że to może być prawda.
7
Martinius, dzięki z szybką odpowiedź i poswięcony czas!
Początkowo tylko tyle chciałam napisać, lecz po dłuższej analizie postanowiłam odnieść się do kilku rzeczy;
A tak serio to moje niedopatrzenie. Brzydka, nieusunięta kropa po wyciętym zdaniu.

Przyznam, że po otrzymanych komentarzach wyszłam na zakupy z opuszczoną głową.
Wcześniejszy tekst jaki dałam do oceny (inne forum) zebrał skrajnie odmienne opinie. Był za suchy emocjonalnie, przewidywalny a rodzaj narracji (z perspektywy robota) i ciągłe tempo akcji sprawiało, że bohater nie dałby się polubić czytelnikowi. Dodatkowo pewne momenty były niejasne. Wzięłam tamte uwagi do serca i popełniłam obecny, jak widać, łopatologiczny, ckliwy i typowo kobiecy tekścik.
Hm, z deszczu pod rynnę. Mam nadzieję, że przy innych tekstach pokażę się z lepszej strony.
No nic, tymczasem poczytam jak to robili ci lepsi, którzy ostatecznie wyszli w druku
MARCEPAN 30 witam! U Was też zatrzęsienie od niemieckich turystów?
Dzięki za przeczytanie, krytykę i dobre słowo. Druga część leży od dłuższego czasu na drugiej stronie do zweryfikowania http://www.weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=7243
Początkowo tylko tyle chciałam napisać, lecz po dłuższej analizie postanowiłam odnieść się do kilku rzeczy;
W zimie niebo jest praktycznie białe, mimo to jest pewna przepuszczalność światła. Latem jest podobnie, chociaż chmury są zdecydowanie rzadsze - a więc jest widno. Nie chodziło i o burzowe chmury. Z resztą nie pisałabym o pogodzie, gdyby nie odgrywała ona pewnej roli w fabule.Martinius pisze:Niebo przesłoniły jasne i gęste chmury.
Ekspertem nie jestem, ale kojarzę iż gęstość chmur definiuje ich przejrzystość.
Kurcze, a myślałam że przejdzieMartinius pisze:Cytat:
go zupełnie z wyglądu..
taki błędzik mały... dwukropek występuje jako znak interpunkcyjny, ale stawia się go poziomo

Przystanął, napił się, ruszył dalej szybszym krokiem. Tak to sobie wymyśliłam i nieco obszerniej zapisałamMartinius pisze:Cytat:
po czym ruszył szybszym krokiem.
To takie rozpychanie tekstu, dodatkowo nielogiczne - przecież cały czas szedł, wiec jak mógł ruszyć? Wystarczy: przyspieszył.

Nie, no wybacz, ale dlaczego miałki? Wolnym, niechętnym krokiem zmierzał pod gorę do nieznajomej. Owszem, mógłby pomyśleć o tym co go czeka w domu, lub jak mu minęła podróż, to byłoby jednak zbędne (dom zostawiłam sobie na później). Myśli o nieznajomej, rozważa czy chce go okraść, a może prowadzi prosto w zasadzkę, zastanawia się nad tym co widzi. Patrząc nowo poznanej osobie w twarz zawsze odnotuje się pewne szczegóły. Myśli bohatera były mało przyjazne, bo z jego perspektywy kobieta zawracała mu głowę.Martinius pisze:Cytat:
Dopatrzył się drobnych zmarszczek w okolicach oczu i wokół ust. W myślach stwierdził nieuprzejmie, że mogłaby być jego matką.
Kwestia jest taka - czy w natłoku myśli wcześniejszych, i o tym by pomyślał? Czy jest to miałki zabieg narracyjny, aby przybliżyć wiek kobiety?
Ekhem, kilka odpowiedzi cisnęło mi się na klawiaturę, ale wybiorę tę najprostszą. Kumpel wieki temu założył kapelę i ta nazwa strasznie mi się spodobała.Imię bohatera, Lunart przypadło mi do gustu - nie wiem, czy to zamierzone jest, ale w wolnym tłumaczeniu będzie oznaczać "Święcące dzieło sztuki"...
Przyznam, że po otrzymanych komentarzach wyszłam na zakupy z opuszczoną głową.
Wcześniejszy tekst jaki dałam do oceny (inne forum) zebrał skrajnie odmienne opinie. Był za suchy emocjonalnie, przewidywalny a rodzaj narracji (z perspektywy robota) i ciągłe tempo akcji sprawiało, że bohater nie dałby się polubić czytelnikowi. Dodatkowo pewne momenty były niejasne. Wzięłam tamte uwagi do serca i popełniłam obecny, jak widać, łopatologiczny, ckliwy i typowo kobiecy tekścik.
Hm, z deszczu pod rynnę. Mam nadzieję, że przy innych tekstach pokażę się z lepszej strony.
No nic, tymczasem poczytam jak to robili ci lepsi, którzy ostatecznie wyszli w druku

MARCEPAN 30 witam! U Was też zatrzęsienie od niemieckich turystów?

Dzięki za przeczytanie, krytykę i dobre słowo. Druga część leży od dłuższego czasu na drugiej stronie do zweryfikowania http://www.weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=7243
8
Horyzont szosy bardzo fajny.
Mnie zastanawia dosyć dokładny opis pojazdu, który jest widoczny na horyzoncie. Tak jakoś dziwnie mi się to czyta. Brakuje tutaj wtrącenia, że gdy się przybliżył można było opisać sporo jego szczegółów, czy czegoś w tym stylu tylko dopasowanego do tekstu.
Wiem, narrator, wszechwiedza, ale tak jakoś mi się rzuciło w oczy.
Nie wiem, może mi się wydaje, ale skoro aerobus sunął nad ziemią to raczej nie mógł odjechać. Czy się mylę?
Wszystkie wskazane fragmenty przez poprzedników również i mnie rzuciły się w oczy, a w obawie, że coś powtórzę nie będę nic cytował.
Sporo tutaj małych nielogiczności, powtórzeń informacji i samych powtórzeń.
Czepiam się, wiem. Ale ja lubię się czepiać.
Takim stworzył mnie Bóg. Jakoś tak.
Trochę nużący ten tekst, ale do przebicia się. Czasem się człowiek zatrzyma żeby poprawić jakiś błąd, ale później czyta dalej.
Ilość błędów nie odstrasza zupełnie od czytania. Czasem trochę.
Mnie zastanawia dosyć dokładny opis pojazdu, który jest widoczny na horyzoncie. Tak jakoś dziwnie mi się to czyta. Brakuje tutaj wtrącenia, że gdy się przybliżył można było opisać sporo jego szczegółów, czy czegoś w tym stylu tylko dopasowanego do tekstu.
Wiem, narrator, wszechwiedza, ale tak jakoś mi się rzuciło w oczy.
Nie wiem, może mi się wydaje, ale skoro aerobus sunął nad ziemią to raczej nie mógł odjechać. Czy się mylę?
Wszystkie wskazane fragmenty przez poprzedników również i mnie rzuciły się w oczy, a w obawie, że coś powtórzę nie będę nic cytował.
Sporo tutaj małych nielogiczności, powtórzeń informacji i samych powtórzeń.
Czepiam się, wiem. Ale ja lubię się czepiać.
Takim stworzył mnie Bóg. Jakoś tak.
Trochę nużący ten tekst, ale do przebicia się. Czasem się człowiek zatrzyma żeby poprawić jakiś błąd, ale później czyta dalej.
Ilość błędów nie odstrasza zupełnie od czytania. Czasem trochę.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.