W tekście występuje słownictwo i sceny nieodpowiednie dla nieletnich (jest ich jednak bardzo mało...).
link do cz. 1 - http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=7185
Paweł Jóźwiak
PIWNICZNY PAMIĘTNIK, cz 2.
***
Nie wiem, co mi zrobił ten człowiek, ale obudziłem się skrępowany od stóp do głów. Wisiałem na ścianie, w pokoju przypominającym piwnicę, loch czy nawet salę tortur. Do kostek i nadgarstków przymocowane miałem stalowe kajdany z łańcuchami wbitymi w betonową ścianę. Ledwo co widziałem, bo lampy na ścianach dawały bardzo skąpe światło. Powoli zaczęło do mnie docierać, że to nie sen. Że ktoś mnie tu przyprowadził w bynajmniej nie dobrych zamiarach.
Starałem się oswobodzić, ale szarpanie nogami na nic się zdawało.
– Nie łudź się – usłyszałem czyjś głos. – Stąd już nie uciekniemy.
Spojrzałem na prawo. Obok mnie wisiała dziewczyna. Wyglądała na czternaście, może piętnaście lat, a jej kończyny były przymocowane do ściany w dokładnie taki sam sposób jak moje. Nietrudno było wywnioskować, że jesteśmy w takiej samej sytuacji. Zapytałem dziewczynę, kim jest. Nie odpowiedziała. Nie mogłem uwierzyć, że ja tu ledwo utrzymuję świadomość, a ona jest spokojna, jakby już była martwa. Odwróciłem głowę w lewo. Tam jednak nie było nikogo, tylko łańcuchy zwisające ze ściany. Wokół nich na ścianie – ślady krwi. Przeraziłem się nie na żarty.
– Co tu się do cholery dzieje?! Odpowiedz!
Dziewczyna spojrzała na mnie zatroskanym wzrokiem.
– Zginiemy – powiedziała. – Nie ma już dla nas ratunku.
Szarpałem się. Stalowe łapy jednak ani myślały rozluźnić uścisk. Zacząłem wrzeszczeć, przeklinać, prawie płakać. Nie ulżyło mi ani trochę. Cała ta sytuacja zaczęła coraz bardziej do mnie docierać. Zdawała się teraz realniejsza od jawy. Przed oczami przeszło mi całe moje życie – pierwszy dzień w szkole, i odrzucenie przez inne dzieci, kamuflowanie się z Bettrayalem i Threassonem, wspólne wypady nad jezioro, mój pierwszy z raz z Matyldą w szkolnej łazience, przyłapanie jej z Enrayem na koloni, wyrzucenie matki z pracy i wynikające z tego ubożenie mojej rodziny, Carey siedząca na kocu, lekarz mówiący: przykro mi, panie Feanis, nie mam dobrych wieści…
– Ciii! – syknęła dziewczyna, wybudzając mnie ze wspomnień.
– Co jest? – zapytałem szeptem i jakbym się ocknął. Zauważyłem, że na policzkach miałem łzy.
– Słyszałam coś.
Z kamiennymi minami spojrzeliśmy na przeciwną ścianę. Były tam wielkie drewniane drzwi z małą szybką u góry. Natężyliśmy uszu. Słychać było jakieś krzyki. Mrożący krew w żyłach głos krzyczącej kobiety. A zaraz po nim drugi dźwięk, po którym dech zapadł mi się w piersiach, a serce zaczęło łomotać jak oszalałe.
Czasem, gdy już śpię, wydaje mi się, że wciąż słyszę ten dźwięk. Budzę się wtedy zalany potem budzę się, dysząc ciężko, bo to najstraszniejszy odgłos, jaki w życiu słyszałem. Odgłos, jak wydaje rzeźnik przy odcinaniu świńskiego udźca. I odgłos rzucania go później na swój rzeźnicki stół.
Krzyki ucichły.
I jeszcze dźwięk, jakby coś trysnęło na podłogę lub ścianę. Gwałtownie wciągnąłem powietrze. Sparaliżowany strachem patrzyłem w kierunku przeciwległych drzwi i – próbując się uspokoić – powtarzałem sobie w myślach, że to tylko sen, to tylko sen, Beafor, to tylko sen. Zaraz z tamtych drzwi wyjdzie kucharz w białej czapie, na ruchomym stole wwiezie świeżo upieczonego prosiaka i powie: „Kolację podano! Buon appetit!”
Dziewczyna na ścianie koło mnie osunęła głowę w moją stronę i zamknęła oczy. Gdyby mogła, przyłożyłaby teraz pewnie rękę do ust. Wyglądała tak, jakby chciała na siłę teleportować się w inne miejsce albo chociaż pozbyć się narządu słuchu. Czasem nie wystarczy zamknąć oczy, żeby przestać się bać. Słyszysz wtedy, że coś czai się koło ciebie, ale tego nie widząc, tylko ten strach potęgujesz.
Nasłuchiwaliśmy. Odgłos jakichś narzędzi. Później kroki, otwieranie szafek. I znowu grzebanie w mięsie. Podobne dźwięki słyszałem czasami będąc w swoim pokoju, podczas gdy mama krzątała się po kuchni. Chociaż może nie było to to samo. Ale wtedy przynajmniej się tak nie bałem.
Kucharz kroił teraz prosiaka. Co ja mówię – zarzynał go. A kiedy już pokroił go na małe kawałeczki, usłyszałem coś, co przypominało ssanie. Siorbanie. Ciarki przeszły mi po plecach. Czy on wysysał z niego krew? Może tłuszcz albo coś jeszcze innego. Boże, przecież to niedorzeczne.
Nie dopuszczałem do siebie myśli, że mogło to być coś innego niż prosię. Kim, do jasnej cholery, był ten człowiek?!
– Wiesz, o co w tym wszystkim chodzi? – zapytałem ponownie dziewczynę obok mnie.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziała. Wyglądała na twardą i dzielną. Na jej policzkach widziałem, co prawda zaschnięte łzy podobne do moich, ale musiały to być łzy, nad którymi nie panowała, które przelały się wcześniej, gdy tylko obudziła się w tym miejscu. Ta myśl nasunęła mi nowe pytanie:
– W jaki sposób się tu znalazłaś?
– W taki sam jak ty – porwano mnie. Dwa dni temu.
– Kto cię porwał?
– Nie wiem, kim on jest. W każdym razie mężczyzna.
– Jak to się stało?
– Mówił, że jest przyjacielem mojej matki. Rozmawialiśmy chwilę, wydawał mi się taki sympatyczny. Byłam pewna, że mówi prawdę. – Myliłem się co do jej dzielności; dziewczyna płakała teraz jak niemowlę. – I wtedy on poprosił mnie, żebym odprowadziła go do domu. A ja się zgodziłam. I gdy tylko przechodziliśmy przez las… On złapał mnie za rękę, spojrzał w oczy i… Tak jakby uśpił. Obudziłam się, gdy wnosił mnie do tego lochu.
– Przykro mi.
Co innego mogłem powiedzieć? Byłem przecież w takiej samej sytuacji.
Dziewczyna rozpłakała się teraz na dobre.
– Straciłam już nadzieję – wychlipała.
Starałem się ją pocieszyć.
– Nie mów tak. Nie wolno nam się teraz poddawać, słyszysz?
Sam nie wierzyłem w to, co mówię. Hałasy z sąsiedniego pomieszczenia nieco ucichły, więc i my się nieco uspokoiliśmy. Milczeliśmy przez jakiś czas.
Zastanawiałem się, co to za miejsce. Dlaczego nas tu sprowadzono? Czy jest jakiś związek pomiędzy mną a tą dziewczyną? Czy to możliwe, że mężczyzna podający się za jakiegoś byłego przyjaciela mojego ojca w rzeczywistości był jakimś mordercą?
Wszystko to zdaje się takie nierzeczywiste, ale takie namacalne. Cela, łańcuchy, dziwne przyrządy pod ścianą… i my. Skazani na najgorszą torturę – oczekiwanie. Ta dziewczyna mogła być ostatnią – poza przyszłym sprawcą mojej śmierci – osobą, którą widziałem w życiu,. A ja nie wiedziałem nawet, jak ona ma na imię. Właśnie miałem ją o to zapytać, kiedy drzwi naprzeciwko nas otwarły się z hukiem. Ten, kto przez nie wszedł bynajmniej nie przypominał kucharza.
– Witajcie, młodzi – powiedział radośnie.
To był mężczyzna z pomostu. Ale jakiś… inny. Jakby młodszy. Zamiast siwych kosmyków na głowie miał teraz bujną jasnobrązową czuprynę. Zmarszczek też miał jakby mniej. Może to jego młodszy brat? – pomyślałem.
– Widzę, że zapoznałeś się już z Adele – oznajmił. No cóż, teraz przy-najmniej znałem jej imię. – Ja nazywam się Flockenorf Vildsuindller. Najbardziej jednak lubię, jak mówi się do mnie po prostu Flocke. Łatwiej to wymówić i zapamiętać.
W życiu nie słyszałem tak dziwacznego imienia i nazwiska, mimo iż moje imię też jest niezwykle rzadkie. Jednakże nazwisko „Vildsuindller” gdzieś już słyszałem. Zdawało mi się, że o dynastii Vildsuindllerów uczyłem się na lekcjach historii. Był to bardzo stary, arystokratyczny ród, który… Nie mogłem się dostatecznie skupić, żeby teraz to sobie przypominać. Flocke stał przede mną i wlepiał we mnie oczy. Malowała się w nich dzika, niepohamowana żądza. Skrywana furia.
– Pozwolisz, że od razu przejdę do rzeczy? – zapytał.
Milczałem. Byłem sparaliżowany, nie tylko przez łańcuchy.
– Jeszcze nie? – zapytał takim tonem, jakby mówił do dziecka niechcącego zejść z huśtawki. – A może chcesz, żebym ci wyjaśnił, co tutaj robisz?
Przełknąłem ślinę.
– Ch… chcę – wymamrotałem.
– W porządku. Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie znam twojego ojca. Nie wiem nawet, jak się nazywa ani gdzie pracuje. Kłamałem. A twoje imię i nazwisko wypisane miałeś na czapce. Widzisz, tak czasami w życiu bywa, że musimy kłamać dla zaspokojenia swoich potrzeb. Jedno kłamstwo rodzi drugie i tak dalej… Ale sztuką jest tak kłamać, aby nie wynikały z tego żadne dla ciebie konsekwencje, nieważne jak daleko w to kłamstwo zabrnąłeś, rozumiesz.
Bałem się strasznie. Zwykłe kiwnięcie głową sprawiało mi niewyobrażalną trudność. On jednak nie zapytał mnie, czy go rozumiem. On to po prostu stwierdził.
– Ja jednak – kontynuował – mam nad tobą przewagę. Jestem, jak to wy nas nazywacie, wampirem i w każdej chwili mogę cię zauroczyć lub wedrzeć się do twojej świadomości.
Nie docierały do mnie te słowa. Bardziej realne byłoby, gdyby powiedział: „Spokojnie, chciałem cię tylko nastraszyć. Jestem aktorem. Ćwiczę do sztuki teatralnej Dracula opartej na powieści Brama Stokera. Gram główną rolę, wiesz? Mam nadzieję, że się zbytnio nie wystraszyłeś, a jeśli tak, to wybacz”.
Te słowa jednak nie padły.
Ale to musiał być jakiś żart! Wampir?! Przecież one nie istnieją! Koleś musiał mieć nieźle namieszane we łbie. Właśnie – był chory psychicznie do takiego stopnia, że sam uwierzył w to, że jest wampirem! Słyszałem o takich przypadkach. To mógł być jeden z nich. Koleś uważał się za krwiopijcę, a tymczasem był zwykłym pomyleńcem. Pozostawało tylko pytanie, jak bardzo w to wierzy. Czy byłby zdolny popełnić morderstwo, a później wyssać krew ze swojej ofiary? Różne myśli zderzały się ze sobą w mojej głowie. Przez moment nawet pomyślałem, że może zaraz mnie wypuści, przeprosi za zamieszanie, dobrowolnie odda się w ręce władz i wszystko będzie dobrze.
Tak jednak też się nie stało. Flockenorf zaczął krążyć po lochu, patrząc raz to na mnie, raz na Adele, raz w podłogę. Mruczał coś do siebie. Dość niewyraźnie. Z tego, co zrozumiałem, mamrotał: „A może mała przerwa? Przed chwilą jadłem, mogą mi zaszkodzić…”.
– Kim ty, do diabła, jesteś?! – wrzasnąłem. – I czego od nas chcesz?!
– Spokojnie. Mówiłem już – jestem wampirem. I niczego od was nie chcę.
– Wampiry nie istnieją!
– Tak? No to przyjmijmy, że cierpię na chorobę, która pozwala mi przeżyć tylko wtedy, gdy piję ludzką krew. Podoba ci się taka opcja? Niestety, innej nie ma. Z pewnością słyszałeś o porfirii.
– Nie.
– Jest to rzadka choroba genetyczna, w której ludzkie ciało zaczyna przypominać… ehm, nasze ciało. Światłowstręt, podkurczone dziąsła, bezsenność… – to tylko niektórej jej objawy. Wyobraź sobie teraz, że wampiry nie są potworami z bajek, tylko osobami cierpiącymi na ekstremalną odmianę tej choroby. Żyjemy od wieków, a mimo to jest nas wciąż coraz mniej. Dlaczego? Nie troszczymy się zbytnio o przyrost naturalny. Mam tu na myśli przemianę, a nie sam stosunek mężczyzny i kobiety. Zwykle wolimy pożywić się potencjalną ofiarą niż wprowadzić w nasze grono.
– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo – powiedziałem w nagłym przypływie odwagi.
– Chcesz dowodu? Proszę bardzo – rzekł i szeroko otworzył usta. Jęknąłem z przerażenia. Jego zęby ostre były jak szpikulce. W dodatku zostało na nich jeszcze trochę krwi. – Teraz mi wierzysz? Może jeszcze raz cię zauroczyć?
– Nie!
– Tak myślałem. Ale i tak to zrobię. Nie bój się, nie teraz. Wszystko w swoim czasie. Przepraszam, ale muszę wyjść na moment, poczekacie? Grzeczne dzieciaczki. – uśmiechnął mi się prosto w oczy i wyszedł.
– Wygląda na to, że trochę tu jeszcze posiedzimy – mruknęła Adele.
Wtorek, 21 lipca
Coraz więcej czasu poświęcam na pisanie. Powoli zaczyna ubywać pustych kart. Muszę pisać zwięźlej, żeby się zmieścić. A chociaż? Co mi tam. Jak nie starczy miejsca, Adele kupi mi drugi zeszyt. Po to przecież są zeszyty – żeby wypełniać puste kartki sensownymi przekazami.
Moim przekazem miała być część historii mojego życia. Życie, które mimo iż skończyło się, gdy miałem szesnaście lat, trwało jeszcze dobre siedemdziesiąt. I trwa do dzisiaj. Tyle, że dzisiaj to życie nie jest już takie jak kiedyś. Wszystko poszło naprzód. Jedyne chyba, co się nie zmieniło to ja sam. Nie zmieniłem się fizycznie (przemiana, jak się później dowiedziałem powoduje wszczepienie do ciała tzw. increment tentum, substancji zabijającej hormony wzrostu, więc patrząc w lustro – gdybym się w nim odbijał – zawsze widziałbym czarnowłosego szesnastolatka… no i nigdy już nie dokuczy mi prostata) i psychicznie, z czym jest większy problem, bo tego tacy jak ja nie potrafią wytłumaczyć. Powinienem być teraz jak starzec – doświadczony, znudzony i obrzy-dzony życiem, rozsądny, a przede wszystkim – inteligentny. Żadnej z tych cech u siebie nie zauważyłem. Wręcz przeciwnie – jestem pełen energii, duchem stanąłem oczywiście na szesnastce, a jeżeli chodzi o doświadczenie i mądrość, to nauczyłem się jednego – miłość nie istnieje. Są tylko dwa uczucia urojone w naszych głowach – zauroczenie i głupota. Uczucie, które nazywamy miłością, stworzył dla nas Bóg tylko po to, aby ludzie, przedłużając swój gatunek, nie zachowywali się jak zwierzęta. Przypomniało mi się, jak będąc dzieckiem nigdy nie chciałem mieć żony, uważałem bowiem, że dziewczyny są obrzydliwe (do momentu, aż – rozumie się – wiadomo co zaczęło im rosnąć). Ale wtedy też miałem całkiem inne o nich pojęcie. Jak wyobrażałem sobie zaręczyny? Idzie sobie facet ulicą rozglądając się dookoła. Szuka w ten sposób jakiejś ładnej panienki. Kiedy już takowa stanie na jego drodze, podchodzi do niej, klęka i mówi: „Czy chciałabyś zostać moją żoną?” Ona najpierw mu się przygląda. Gdy jest ładny, odpowiada: Tak. I razem idą do najbliższego kościoła wziąć ślub. Tak to sobie kiedyś wyobrażałem, a teraz uświadomiłem sobie, że nie było to takie głupie, bo tak właśnie wyglądałby świat bez miłości. Tyle że facet zamiast się oświadczać pytałby się babki, czy chciałaby z nim przedłużyć gatunek. I zamiast do kościoła szliby do łóżka albo jeszcze prościej – w pierwsze lepsze krzaki. Myślę, że tym prostym przykładem wytłumaczyłem, dlaczego właśnie wykształciliśmy w sobie takie bezsensowne uczucie jak miłość. Być może zamiast dorosnąć, uwsteczniłem się, ale co mi tam – mam całą wieczność na naukę. Być może za kilkaset lat wyciągnę nowe wnioski, teraz jednak zdania nie zmienię. Już za chwilę zamierzam opisać źródło i argumenty tej tezy. Nie zamierzam ukrywać, że ma to związek z Carey.
Jestem już coraz bliżej sedna całej sprawy. Wszystko bowiem skończyło się w lochu, do którego zaciągnął mnie Flockenorf Vildsuindller.
***
Flocke nie wracał przez parę godzin. Późna już była godzina, gdy Flocke przyprowadził mnie do tego lochu, nic więc dziwnego, że zasnąłem. Obudziłem się w takiej samej pozycji jak wcześniej i jak wcześniej przykuty łańcuchami do ściany. Koło mnie nie było już dziewczyny. Pomyślałem, że Adele prawdopodobnie nie żyje, więc teraz kolej na mnie. Pisałem już, że uwięził nas mężczyzna każący mówić do siebie per „Flocke”, który, jak się wkrótce przekonałem, był wyjątkowo podłym krwiopijcą, wręcz psychopatą.
Gdy wrócił z drugiego pomieszczenia, humor miał tak samo dobry jak przedtem.
– Przepraszam, że musiałeś tyle czekać – powiedział. – Chyba się nie stęskniłeś, co?
Milczałem. Tęsknota za nim byłaby czymś ostatnim, co mógłbym w tamtej chwili poczuć.
Flocke nagle zmienił wyraz twarzy – jego brwi się zmarszczyły, a usta paskudnie wykrzywiły. Jego pytanie chyba nie było retoryczne, bo jednym krokiem zbliżył się do mnie, mocno chwycił za szyję i powiedział:
– Jak cię o coś pytam, to masz mi, kurwa, odpowiadać!
– P… przepraszam – wyjąkałem wystraszony.
Flocke trzymał mnie jeszcze chwilę, po czym roześmiał się.
– Żartowałem – powiedział. – Szkoda, że nie widzisz teraz swojej miny. A nie, czekaj… – Pogrzebał w kieszeni. – O, jest. – Wyjął i podał mi małe lusterko. – Masz, zobacz sobie.
Przystawił mi lusterko do twarzy. Patrzyło na mnie z niego przestraszone dziecko. Nie mogłem uwierzyć, że naprawdę mam taką minę. To tak jakbym patrzył na kogoś zupełnie innego.
W duchu po raz kolejny przyznałem, że ten człowiek naprawdę ma nie po kolei w głowie. Ponownie ogarnął mnie strach. Co stanie się teraz? Może wydłubie mi oczy, skieruje na moją twarz i powie: „Teraz już nie potrzebujesz lusterka”?
Wmawiałem sobie, że wszystko będzie dobrze, ale z każdym słowem Flockego opuszczała mnie cząstka nadziei. Szaleniec w końcu odjął lusterko od mojej twarzy, po czym powiedział:
– Napatrzyłeś się? To zapamiętaj ten wyraz twarzy, bo już go raczej nie zmienisz. Tak, bój się. Im bardziej się lękasz, tym większą poczujesz ulgę po śmierci. Jeżeli oczywiście wierzysz w takie bzdury.
Teraz on spojrzał w lusterko. Nagle znieruchomiał marszcząc brwi.
– Co jest? – mruknął.
Zaczął potrząsać lusterkiem i obracać je we wszystkie strony.
– No co jest, kurwa? Zobacz, nie działa! Chyba się popsuło!
Wtedy stanął przy ścianie, tuż obok mnie i wyciągnął przed siebie rękę z lusterkiem skierowanym tak, że powinniśmy odbijać się w nim obaj. Trzymał je niczym aparat, którym chciał nam zrobić wspólne zdjęcie portretowe.
– Widzisz to co ja? – zapytał.
Chciałem odpowiedzieć, ale nie byłem w stanie wykrztusić słowa. Oczywiście, że widziałem – Flocke nie miał odbicia. Tam, gdzie powinna być jego głowa, był tylko spory kawałek pustej ściany, a on przecież stał tuż przy mnie.
– I co ty na to, hm?
– J… jak to mm… możliwe?
– Normalnie. Mówiłem ci już, kim jestem. My nie odbijamy się w lustrach.
– Ale… jak to?
– Srak-to! Nie odbijamy się i już. Może wasi naukowcy kiedyś przemycą do laboratorium jednego z nas, zrobią na nim te swoje eksperymenty i wszyscy się dowiemy. Osobiście wątpię, by kiedykolwiek wam się to udało, ale kto wie, może kiedyś…
– Masz nasrane we łbie. – Sam nie wiem jak przeszło mi to przez krtań.
– Może i mam, no i co z tego? Kto nie ma?
– Ja.
– Tak ci się tylko wydaje, chłopcze. Wszyscy bowiem jesteśmy z natury źli. To system i jego parobkowie wpajają nam od małego regułki, formułki, srółki… wypleniają z nas całkowicie naszą wrodzoną mądrość i rozsądek! Po co, zapytasz. Otóż po to, żeby nas sobie podporządkować. Wtedy nazywają nas „dobrym człowiekiem” lub „wzorowym obywatelem”. Rozumiesz, co mam na myśli, Beafor? Harujemy na tych sukinsynów, nie dostając ani grosza w zamian. To nie jest dobroć, to zwykłe niewolnictwo.
– Uważasz się więc za wolną osobę, tak? Zabijając ludzi?
– Nie pierdol mi tu teraz o zabijaniu, dobrze? Co ty, szesnastoletnie dziecko, możesz o tym wiedzieć? W wielu plemionach składa się ludzi w ofierze, a kanibalizm jest naturalnym rytuałem. Czy oni postępują źle? Według ciebie pewnie tak. Ale jest jeszcze takie słówko jak „moralność”, na pewno je słyszałeś. To właśnie moralność informuje o tym, co jest dobre, a co złe. Ale w tym tkwi szkopuł, że wbrew pozorom nie wybieramy jej sobie sami – robi to za nas system. Rozumiesz, o co mi chodzi, Beafor, czy nie bardzo? Cieszę się, że rozumiesz. Nie wiem, czy wiesz – pewnie nie wiesz – ale ten kraj prawie nie istniał, gdy zabiłem pierwszą osobę. A muszę ci powiedzieć, że nie robię tego bynajmniej dla przyjemności. Jestem drapieżnikiem – śmierć to mój żywioł. Gdybym nie zabijał, już dawno by mnie tu nie było. Mam nadzieję, że wkrótce to pojmiesz.
Utkwiło mi w głowie zdanie „ten kraj prawie nie istniał, gdy zabiłem pierwszą osobę”. Jak to nie istniał? Czas mu się przestawił czy co?
– Pozwól, że jeszcze raz ci wytłumaczę – ciągnął Flocke. – Jestem wampirem, żywię się ludzką krwią. Taką już mam przemianę materii, nic na to nie poradzę. Teraz ty będziesz moim pożywieniem. Już dawno sobie ciebie upatrzyłem. Właściwie to nie ja osobiście. Wyręczyła mnie w tym moja mała pomocnica. A teraz trzymaj się, Beafor! Careiben Wite!
– Chyba nie mówisz o…
– …dziewczynie, którą właśnie wyobraziłeś sobie siedzącą na plaży w błękitnym bikini, tak, właśnie o niej mowa – dokończył za mnie Flockenorf. – Była nikim więcej jak tylko marionetką w moim ręku.
– Kłamiesz!
– Nie, nie kłamię, skądże znowu. Spójrz na mnie, czy te oczy mogą kłamać? A wracając do Careiben… Musisz przyznać, że miała dziewczyna to coś. Wiesz, co mam na myśli. Nie ty jeden straciłeś dla niej głowę. Kazałem jej iść nad jezioro, uwieść jednego z półgłówków, którzy tam przychodzą – z całym szacunkiem oczywiście – i przyprowadzić go do drewnianej chatki w lesie. Tam w nocy miałem się nim – to znaczy tobą – zająć.
Poczułem się nagle tak, jakby uderzyła we mnie wielka fala. Tonąłem w niej. A gdy już udało mi się wydostać na powierzchnię, znalazłem się w samym środku morza myśli.
To, co powiedział ten pomyleniec, było nierealne, ale przecież tak pasowało do biegu wydarzeń – Carey siedząca na plaży i czekająca na ową „ofiarę” – czyli mnie. Nie zagadałbym jej ja, to pewnie zrobiłby to ktoś inny, a ona zauroczyłaby go tak, jak zrobiła to ze mną. Pamiętam jak później poszliśmy do drewnianego domku w lesie, gdzie zaproponowała mi nocleg, a ja – jakże głupio – zgodziłem się. Pamiętam jej pytanie o to czy wierzę w wampiry, a później Flockego – bo niewątpliwie był to on – siedzącego w nocy na pomoście i Carey kładącą mnie na ziemię, gdy tylko zauważyła, że się mu przyglądam. Pamiętam też, jaka była spięta, małomówna – wiedziała przecież, co się zaraz wydarzy. W nocy wyglądała przez okno. Może myślała, że Flocke czekał już pod domem? Miała poczekać, aż zasnę, i opuścić chatkę, zostawiając mnie – że się tak wyrażę – na pożarcie. Bo Flockenorf Vildsuindller był kanibalem.
Było to dla mnie nieprawdopodobne, ale uwierzyłem w to, gdyż dowody były przytłaczające. Szczerze mówiąc, co chwilę zmieniałem zdanie, raz wierząc, a raz nie wierząc, że Flocke jest wampirem. Że nie był zwykłym człowiekiem, już wiedziałem. Ale wampir? To niemożliwe, one nie istnieją. No to czym wtedy był? I czemu plan zabicia mnie nie wypalił? Wampir chyba by sobie z tym poradził, no nie?
Flocke stał przede mną prześwietlając mnie wzrokiem. Przypomniałem sobie, że powiedział przed chwilą: „dziewczynie, którą właśnie wyobraziłeś sobie siedzącą na plaży w błękitnym bikini…”, co było zgodne z prawdą, bo właśnie tak ją sobie wyobraziłem. Czy to znaczyło, że Flocke umiał czytać w myślach? Teraz pewnie też wiedział o wewnętrznej walce, którą właśnie przeprowadzałem. Tak, na pewno wyczytał moje myślowe zmagania. Rozwiał moje wątpliwości mówiąc:
– Tak, włamałem się do twojego umysłu. Szybko na to wpadłeś. Ale czy tak samo szybko odpowiesz na pozostałe pytania, które sobie zadałeś?
– Jakie pytania?
– Pierwsze dotyczyło tego, kim ja tak naprawdę jestem. Tłumaczyłem ci to już parę razy, ale ty dalej nie chcesz mi wierzyć.
– Nie wierzę, że jesteś jakimś pieprzonym wampirem! Nie wiem, co sobie wmówiłeś, ale jesteś zwykłym szaleńcem, a to, co robisz, robisz… chyba dla przyjemności, bo innego rozwiązania nie widzę.
– Nie odbijam się w lustrze, bo jestem szaleńcem? Czytam w myślach dla przyjemności, co? A może to… – tu w jego ustach rozległo się krótkie szczęknięcie, po czym wargi rozwarły się, ukazując dwa rządki ostrych jak szpikulce zębów. Nie zamykając ust, Flocke przemówił językiem pacjenta poddawanego zabiegowi stomatologicznemu – …esz awia mi szyjemność?
Milczałem zbity z tropu. Flocke wygrał. Naprawdę przekonał mnie, że jest tym, kim jest.
– A teraz kolej na drugie pytanie – powiedział.
– Drugie pytanie?
– „Czemu nic z tego nie wyszło?”. Chodzi o plan wystawienia mi ciebie przez Carey.
– Myślałem, że dowiem się tego od ciebie.
– Za szybko się poddajesz. No dalej, wytęż te swoje szare komórki.
Skupiłem się z całych sił. Próbowałem przypomnieć sobie jakiś szczegół z tamtego dnia, który mógłby zaważyć o niepowodzeniu planu Flockego, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Przypominałem sobie po kolei wydarzenia w jej domku przed jej zniknięciem. Pamiętałem, że Carey i ja zasnęliśmy w swoich objęciach. I wtedy co? Gdy się obudziłem, już jej nie było. A ja powinienem być martwy – Flockenorf miał przecież przyjść w nocy i mnie zabić. Czemu tego nie zrobił?
– No, Beafor, już prawie zgadłeś.
Znowu czytał moje myśli. Ale jak to, prawie zgadłem? Czy możliwym było, że to miało jakiś związek z tym… No tak! Ale to przecież było niedorzeczne!
– Nie mogłeś wejść do domu – powiedziałem.
– Zgadza się – potwierdził Flockenorf. Przez chwilę skojarzył mi się z nauczycielem zadowolonym z ucznia, który samodzielnie rozwiązał trudne zadanie. – Carey powiesiła w drzwiach krzyż, który blokował mi wejście. Krucyfiksy wytwarzają bowiem silnie oddziaływującą na nas energię. Nie będę ci teraz tłumaczył, na czym to polega, bo nie jest to takie nieistotne. Powiem ci natomiast…
– Dlaczego Carey to zrobiła?
Flocke zaśmiał się.
– To ty powinieneś odpowiedzieć mi na to pytanie.
A skąd ja mogę to wiedzieć? – pomyślałem. – Przecież Carey była jego marionetką, zwykłym pionkiem na szachownicy. Nie wiem, co miała z tego, że mu pomagała, może była pod wpływem uroku…
– Nie, nie była – odezwał się nagle Flocke. – Widzisz, Carey i ja byliśmy czymś w rodzaju „partnerskiego związku”. Nie zrozum mnie źle, mam na myśli związek, w jakim rak pustelnik żyje z ukwiałem.
– Symbioza.
– No właśnie, brakowało mi tego słowa. Pustelnik przenosi muszlę z ukwiałem, dając mu większą możliwość zdobycia pożywienia, ukwiał natomiast w zamian za to pełni funkcję pancerza, którego pustelnikowi brakuje i w ten sposób chroni go przed zagrożeniem.
– Chyba rozumiem co chcesz powiedzieć.
– Cieszę się, że rozumiesz. Ale nie wiesz, jak to się stało, że ukwiał spotkał pustelnika.
– Zwykle to pustelnik spotyka ukwiała.
– Kolejny punkt dla ciebie! Ukwiały w ogóle nie mogą się poruszać. A więc najpierw to Carey – pustelnik – spotkała mnie – ukwiała. Ale do rzeczy: ukwiał był bardzo głodny, wręcz na pograniczu życia i śmierci. Ale że był sprytny, to oszukał pustelnika.
– Ja go oszukał?
– Powiedział mu kłamstwo, które nigdy nie zawodzi. Podał się za przyjaciela jego rodziny.
– A, no przecież. To takie typowe dla ukwiałów.
– Prawda? I później ukwiał wykorzystał pustelnika, zaszantażował go, że jeżeli nie weźmie go na swój grzbiet. Innymi słowy – jeżeli nie pomoże mu znaleźć jedzenia – ukwiał go zabije. Przyjdzie do niego w środku nocy, ugryzie i wyssie z niego krew. Pustelnik na początku śmiał się z niego, ale gdy ukwiał pokazał mu, co potrafi, mina mu zrzedła.
– Czemu ukwiał… nie zjadł pustelnika?
– Czemu? No, domyśl się, Beafor. Pamiętaj, że w rzeczywistości ukwiały nie jedzą pustelników, ale to przecież tylko bajka, prawda?
Znowu wytężyłem umysł i pamięć. Dlaczego Flockenorf nie pożywił się Carey? Była przecież zwykłą, młodą dziewczyną. Mógł zabić i zjeść ją od razu, gdy tylko ją poznał. Może chciał mieć pomocnicę? Ale czy wampiry tak postępują?
– Zwykle nie – powiedział Flocke tak nagle, że aż drgnąłem nerwowo – ale od każdej reguły istnieją wyjątki. Ale nie nad tym miałeś się zastanawiać.
– No to, do cholery nad czym?!
– Dlaczego ja nie zabiłem Carey.
– Bo służyła dla ciebie, sprowadzała ci ofiary. Przecież, do jasnej cholery sam porównałeś ją do pustelnika!
– A taki bystry się wydawałeś. Myślisz, że bez niej nie byłbym w stanie znaleźć sobie pożywienia?
– No to w takim razie, do czego ona była tobie potrzebna?
– Ufff… Coraz trudniej się z tobą rozmawia. Ale nie będę cię dłużej męczył. Słuchaj teraz uważnie, Beafor. Nie zabiłem Carey, bo… no bynajmniej bym się nią nie pożywił. Mimo iż była kusząca jak zatrute jabłko…
Zatrute jabłko!
– Już wiem. Carey przecież miała wirusa HIV.
– A jednak ci o tym wspominała? Tak, miała HIV-a, dlatego nie mogłem jej zjeść. Ale nie mogłem też puścić jej wolno. My, wampiry, też mamy swoje zasady. Jedną z nich jest nigdy nie puszczać wolno swoich ofiar. Jakby to wyglądało – ja wypuściłbym Carey, a ona powiedziałaby o mnie komuś, kto gotów byłby przyjść za dnia do mojej kryjówki i wbić mi kołek w serce. Byłbym chyba głupcem. Wampiry nigdy nie ryzykują, to ich święta zasada. Wolą dmuchać na zimne, warto to sobie zapamiętać. Mi wiele razy uratowało to życie. W dzisiejszych czasach jest cholernie wielu ludzi skłonnych wbić ci nóż w plecy. Albo kołek w serce.
– Co więc zrobiłeś?
– Na początku uwięziłem Carey. Wisiała dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ty przed chwilą. Ale zdawałem sobie sprawę, że nie będę mógł jej długo przetrzymywać. Poza tym byłem coraz słabszy. My wampiry, gdy pozostajemy dłużej bez pożywienia, liniejemy jak koty. Zauważyłeś pewnie, jak zmieniłem się od momentu, gdy pierwszy raz się spotkaliśmy, czyli od wczoraj. To dlatego, że się dziś pożywiłem. Pewnie słyszałeś, jak jadłem, co? Muszę tu dodać, że ja jestem z gatunku o dość śmiesznej nazwie Snepebibis, co oznacza „Częstopijący”. Jest to – nie chwaląc się – jeden z wyższych gatunków, dlatego muszę pożywiać się częściej niż przedstawiciele innych klas. Ale wracając do tematu. Uznałem, że najlepszym wyjściem będzie zabicie Carey. Nie mówiłem jej tego wprost, ale ona domyśliła się, płakała cały czas, błagała mnie o życie. Można powiedzieć, że w pewien sposób mnie rozczuliła, nie jestem bowiem już całkiem bez uczuć. Wtedy wymyśliłem ten układ. Nie myśl sobie, że ot tak ją wypuściłem, żeby mi zwiała i opowiedziała o tym ,co ją spotkało rodzicom, koleżankom czy władzy. Nie, aż tak głupi to ja nie jestem.
– Więc…?
– Dokonaliśmy tak zwanego Sociatum, czyli Aktu Połączenia. Dałem jej się napić mojej krwi, przez co mogłem wyczuwać jej emocje na odległość. A zdradzie – uwierz mi – towarzyszą niesłychanie typowe emocje. Zanim jednak to zrobiłem, dla pewności jeszcze zauroczyłem Carey, żeby wyśpiewała mi parę informacji o jej miejscu zamieszkania, rodzinie, i – przede wszystkim – przyjaciołach. Bo widzisz, tego ci nie mówiłem, ale spotkałem ją wśród… no, dość podejrzanych typów.
– A mianowicie?
– A mianowicie narkomanów. To właśnie od nich Carey zaraziła się wirusem HIV.
„Wiedziałem!” – przeszło mi przez myśl. To, o czym pomyślałem po chwili, nie było niczym szczególnym, ale… uratowało mi życie! Cały czas zapominałem, że Flocke prześwietlał moje myśli, nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Aż w końcu ta „umiejętność” odwróciła się przeciwko niemu. A przynajmniej na moją korzyść. Miałem cholerne szczęście, że Flocke powiedział o tych narkomanach, bo pomyślałem: „Pamiętam, że ten problem nie dawał mi spokoju, gdy dowiedziałem się, że sam mam HIV. Carey była przecież dziewicą, więc zarażenie się drogą płciową – jakże popularne – odpadało.”
I teraz stała się rzecz niesłychana. Flocke najpierw jakby zaczął się krztusić, a potem zamarł z tylko pozornie skamieniałą miną. Wiedziałem, co to oznacza.
– Jak to… Jak to, masz HIV?! – wybuchnął. – Czy to oznacza, że wy tam, w tym lesie, uprawialiście seks?!
– Tak, zrobiliśmy to – przyznałem z nutką wstydu. Nie docierało do mnie jeszcze, że Flocke nie będzie mógł mnie teraz zabić. A przynajmniej zjeść.
Flocke złapał się za głowę, mrucząc jakieś przekleństwa. Był w szoku, ale po chwili opanował się.
– Wiesz, po co cię tu sprowadziłem? – zapytał.
– Nie mam pojęcia.
– Po to by dowiedzieć się, czy Carey ci o mnie wspominała. I jeżeli tak, to czy ty sam komuś o tym mówiłeś. Z tego, co widzę, jeszcze przed chwilą nie wierzyłeś w ogóle w nasze istnienie, więc pewnie nie pisnęła ani słówka.
– Pytała tylko, czy wierzę w wampiry.
– Nic więcej?
– Nic.
– Dobrze. Wiesz, że ona się zabiła?
– Tak, z jej szuflady wystawał sznur, który rano zabrała.
– Domyślasz się, co się teraz stanie?
– Nie.
– A tego, co zrobiłem z Carey?
– Zmusiłeś ją do znalezienia kogoś na swoje miejsce.
– Właśnie. Jesteś gotowy?
– Do czego?
– Do Aktu Połączenia.
– Teraz?
– Tak.
– Czy to… boli?
Flocke uśmiechnął się.
– Jeżeli już kogoś ma boleć, to tylko mnie. Sociatum polega na tym, że wampir daje człowiekowi napić się trochę swojej krwi. Przypomina to Akt Przemieniania lub Przemiany, jednak trochę się od niego różni. Sociatum stosuje się zazwyczaj w celu wyleczenia człowieka wampirzą krwią, gdyż – pewnie się zdziwisz – ma ona właściwości lecznicze. Odczytywanie emocji jest tylko, jakby to nazwać… skutkiem ubocznym. I działa tylko w jedną stronę. To znaczy, że tylko ja będę wiedział o stanie twojego umysłu w danej chwili. Natomiast Akt Przemiany, czyli tak zwany Mutabilis, polega na przemienieniu człowieka w wampira. Sam obrzęd wygląda podobnie, tyle że człowiek, oprócz wypicia krwi wampira musi jeszcze dać mu się ugryźć. Skoro ci już o tym mówię, to dodam, że mało który człowiek lub wampir decyduje się na Mutabilis.
– Dlaczego?
– Bo zatrzymuje to rozwój człowieka w miejscu i trwa do w nieskończoność. A jeżeli chodzi o wampiry, to… cóż, niechętnie wtajemniczamy w nasze życie nowe osoby. Zresztą jedna trzecia ludzi nawet nie przeżywa Przemiany.
– Co znaczy, że to całe Mutabilis zatrzymuje cały rozwój człowieka?
– Człowiek – a raczej już wampir – nie rośnie. Może wtedy umrzeć tylko w jeden sposób, ale sam pewnie dobrze go znasz.
– Masz na myśli drewniany kołek?
– Tak. Cieszę się, że jednak coś tam o nas wiesz. Ale nie traćmy czasu, niebawem zjawi się tu moja przyjaciółka. Zaczynamy więc? Pamiętaj, że nie masz wyboru. – Tu twarz Flockego wykrzywił paskudny uśmiech.
„Ja nie – odpowiedziałem sobie w duchu – bo i po co? I tak zrobiłby ze mną, co tylko by zechciał”. Obserwowałem go teraz uważnie. Podwinął rękaw, wyciągnął przed siebie kredowobiałe ramię, wysunął zęby – z charakterystycznym szczęknięciem – i z całej siły wgryzł się w rękę, po której skapała strużka ciemnej krwi. Podsunął mi teraz to krwawiące ramię i polecił, bym pił. Na początku się wahałem, ale w końcu zrobiłem to. Jego krew właściwie nie miała smaku – może najwyżej była trochę gorzka – ale było w niej coś magnetycznego, co sprawiało, że nie mogłem przestać ssać. Czułem jak stopniowo wracają mi siły.
– No już, starczy – powiedział wampir. – To powinno dać mi kontrolę nad twoimi emocjami. Opowiesz mi o sobie sam, czy mam cię zauroczyć?
– Ale co ja mam o sobie opowiadać? Gdzie mieszkam, z kim się zadaję? Przecież ty to wszystko wiesz.
Flocke zastanowił się przez chwilę.
– Wiesz co? Masz rację. Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak ustalić miejsce, dokąd sprowadzisz dla mnie następną ofiarę. I lepiej, żeby tym razem była w pełni zdrowa, bo inaczej wujek Flocke zmuszony będzie porzucić ciepły ton, jakim się dotychczas wobec ciebie posługiwał.
Mówiąc to, Flocke wyjął z kieszeni mały srebrny kluczyk i wyswobodził mnie z kajdan. To mi o czymś przypomniało.
– A co z Adele?
– Masz na myśli tę dziewczynę, co tu przedtem wisiała? Jest w sąsiednim lochu.
– Jak to?
– Ona nie jest dla mnie. Dla mnie byłeś ty i dziewczyna, którą zjadłem na przystawkę. Za moment przybędzie tu moja dobra znajoma. Nie widzieliśmy się od miesięcy. Adele jest dla niej prezentem.
Kompletnie zaskoczył mnie tą odpowiedzią. W życiu nie pomyślałbym, że tak psychol jak on ma w ogóle jakichś dobrych znajomych. Chyba, że były nimi wampiry.
– Czy do tego czasu, dopóki ona nie przybędzie…Czy mógłbym… Zobaczyć się z Adele?
– Po co?
– Żeby się z nią pożegnać.
Flocke zmarszczył brwi i zrobił minę, jakby miał mnie wyśmiać.
– Człowieku, ona jest już jedną nogą w grobie!
– Tak, ale to nie znaczy, że nie potrzebuje chwili rozmowy. Wręcz przeciwnie. – Spojrzałem mu w oczy. – Proszę, to dla mnie ważne. Jutro… postaram się sprowadzić ci nową ofiarę, ale tymczasem pozwól mi porozmawiać z Adele.
– Skoro to dla ciebie takie ważne… Ale masz pięć minut. – Rzucił mi klucz i wskazał na korytarz. – Ostatnie drzwi na prawo.
Pierwsze, co poczułem, gdy moje stopy dotknęły gruntu, było zdziwie-nie, że zwykłe stanie, a potem zwykłe chodzenie może sprawić tyle przyjemności. Będąc przykutym do ściany przez parę godzin, już niemal zapomniałem, jak to jest, co się wtedy czuje.
Gdy doszedłem do ostatnich drzwi na prawo, przekręciłem klucz i nacisnąłem na klamkę. Drzwi do celi otworzyły się z przeraźliwym skrzypieniem. W środku było dość ciemno. Tylko trzy świece płonęły na krzywej podstawce przymocowanej do ściany. W kącie siedziała Adele. Była skulona, łkała. Gdy mnie ujrzała, najpierw – odruchowo – cofnęła się, myśląc pewnie, że nadszedł jej czas. Gdy jednak dostrzegła moją twarz, otworzyła szeroko oczy.
– To ty? – zapytała najbardziej niedowierzającym tonem, jaki w życiu słyszałem.
– Tak, to ja – odparłem.
Adele wstała i rzuciła mi się w ramiona. Zaczęła płakać.
– Ale jak…? Co ty…?
– Ciii… – uspokajałem ją. – Wydostaniemy się stąd. – Była to najprawdziwsza prawda. Naprawdę chciałem – za przeproszeniem – spieprzać z tego miejsca. Nie wiedziałem tylko jak. – Mamy pięć minut. Musimy przez ten czas wymyślić jakiś plan. Bo jak nie, to…
– To co?
– Przykro mi, Adele. – Mówiąc to, starałem się nie patrzeć jej w oczy – Masz być kolacją jakiejś znajomej tego pomyleńca. Mi pozwolił odejść pod warunkiem, że sprowadzę mu nową ofiarę w zamian za mnie.
Adele zakryła twarz dłońmi. Po chwili podniosła ją i spojrzała na mnie.
– Może mi też się to uda, co?
– Co ci się uda?
– No że ja też sprowadzę kogoś na moje miejsce.
Naprawdę nie wiedziałem, jak mam jej na to odpowiedzieć. Trudno jest mówić komuś o tym, że nie ma dla niego ratunku. Zagryzłem wargi i cicho powiedziałem:
– Niestety, to chyba nie będzie możliwe. Flocke nie może się mną posilić, ponieważ… mam wirusa HIV.
– Przykro mi.
Te słowa uderzyły we mnie niczym piorun z jasnego nieba. Prawie się popłakałem. Czy ona naprawdę nie wiedziała, co ją czeka?
– Tobie jest przykro? – zapytałem z niedowierzaniem. – Dziewczyno, zaraz mają cię pożreć wampiry, a ty mówisz, że przykro ci z powodu mojej choroby? Jesteś doprawdy niesamowita!
Czy mi się zdawało, czy Adele się uśmiechnęła?
– Dobra, skupmy się – powiedziałem. – Musimy wymyślić jak się stąd wydostać. Wiesz gdzie jest wyjście?
Adele otarła łzy i znowu zaczęła się jąkać:
– Ch-chyba t-tak…
– Spokojnie.
Na chwilę zamilkła, wzięła głęboki oddech i kontynuowała:
– Gdy mnie tu sprowadzono, byłam jeszcze dość przytomna, choć on chyba nie zdawał sobie z tego sprawy. Wyjście jest na prawo od korytarza, wiesz…
– Wiem. Zamykał drzwi na klucz?
– Nie przypominam sobie.
Odetchnąłem z ulgą. Chociaż jedna rzecz ułożyła się pomyślnie.
– To dobrze, bo to nasza ostatnia nadzieja. Zaraz oboje – a przynajmniej ja – zmuszeni będziemy opuścić tę celę i pójść do lochu, tam gdzie przedtem wisieliśmy. Jak podejrzewam, zjawi się wtedy znajoma Flockego, dla której niby masz być prezentem. Jeżeli wyjdę sam, bez ciebie, na wszelki wypadek udam, że zamykam drzwi na klucz. Być może zmuszony będę szybko opuścić całe to miejsce, gdyż Flocke może nie chcieć pokazywać mnie swojej koleżance. Wiesz, może być dla niego wstydem, że wypuszcza swoją ofiarę na wolność. Wtedy będziesz musiała poradzić sobie sama, rozumiesz? Jeżeli mi się uda, to drzwi na zewnątrz też zostawię otwarte.
Adele wydawała się zdumiona. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że w połowie drugiego zdania przestała mnie słuchać.
– Dlaczego ty to robisz? – zapytała.
– Co robię?
– No dlaczego starasz się mi pomóc? Mógłbyś przecież dawno wyjść i cieszyć się wolnością.
– Ładna mi wolność, chodzenie po okolicy i szukanie jedzenia dla wampira. A jeżeli chodzi, o to co ty powiedziałaś, to na moim miejscu pewnie zrobiłabyś to samo.
Policzki Adele oblały się lekkim rumieńcem.
– Nie wiem, czy byłabym zdolna do takiego… – powiedziała.
– Przestań. Przecież w gruncie rzeczy ja nie mam nic do stracenia, prawda? Gdybym ci nie pomógł, do końca życia męczyłyby mnie pewnie wyrzuty sumienia. Być może, gdy już się stąd wydostaniemy, ty zrobisz coś dla mnie.
– Jeżeli nam się uda, to będę ci wdzięczna do końca życia, przysięgam.
Uśmiechnąłem się.
– Nie mów tak, bo możesz później tego żałować. A tymczasem… masz może zegarek?
– Tak. – Adele podwinęła rękaw. – Jest trzecia rano.
– To dobrze. Za chwilę będzie jasno i wampiry nie będą mogły wychodzić na zewnątrz.
– Dlaczego?
– Bo wampiry boją się światła. O właśnie! Boją się też krzyża. Masz jakiś przy sobie?
Adele nie odpowiedziała. Przez chwilę patrzyła na mnie jak na wariata.
– Ty naprawdę wierzysz, że ten psychopata jest wampirem? – zapytała.
No tak, przecież ona nie widziała tego co ja.
– Ja nie wierzę. Ja to wiem.
– Aha, rozumiem.
Jej reakcja wcale mnie nie zdziwiła. Adele nie miała wyjścia, musiała mi zaufać.
– Co z tym krzyżem?
– Krzyża nie mam, ale… tam, w kącie, leży parę patyków, można by z nich zrobić.
– To się pośpieszmy.
Pośpieszne zaczęliśmy zbierać patyki. Dwa ja, a dwa Adele. Potem związaliśmy je jej włosami. Po niecałej minucie każde z nas miało już w kieszeni mały drewniany krzyżyk.
– A teraz módlmy się, żeby wszystko się udało – powiedziała Adele i uklękła. Miałem ochotę pomodlić się z nią, ale nie zdążyłem. Za drzwi nagle rozległy się odgłosy kroków. Był coraz głośniejsze. Po chwili drzwi do celi uchyliły się i wyjrzał zza nich Flocke.
– Przepraszam cię, chłopcze, ale nie opuścisz na razie tego miejsca.
– Jak to?
– Suavita nie może dowiedzieć się, że darowałem życie człowiekowi. – Spojrzałem na Adele z miną z serii „nie mówiłem”. – Dostałem od niej telepatyczny przekaz, że zaraz się tu zjawi. Będziesz musiał poczekać w celi, dopóki nie odejdzie. A ty – tu wskazał na Adele – szykuj się, bo za chwilę…
Przerwał mu stłumiony odgłos otwieranych drzwi, gdzieś daleko.
– Już tu jest! Zostańcie tu i bądźcie cicho!
Flocke zamknął drzwi do celi i wyszedł. Moja nadzieja gdzieś prysła. Musiało być to jednak niczym w porównaniu z tym, co czuła teraz Adele.
– Przykro mi – wyszeptałem po raz któryś. Było to jedyne, co mogłem teraz powiedzieć. Nagle usłyszeliśmy jak za drzwiami Flocke wita się z tą swoją Suavitą.
– Suavita! Witaj, moja droga. Dawno nie było cię w moich stronach.
– O, wiesz, ostatnio mam tyle na głowie, że nie mam nawet czasu się podetrzeć. – Wampirzyca zarechotała. Mówiła z obcym akcentem. Ton głosu miała raczej wredny. – U nas, na Zachodzie, trudno o dobrego śmiertelnika. Mam nadzieję, że ten, którego mi przygotowałeś nie ma żadnego syfa, co? – Zaśmiała się grubym, męskim głosem.
Flocke milczał przez chwilę, a potem powiedział lekko zmieszany:
– Nie, kochanie, skąd.
Adele i ja nasłuchiwaliśmy teraz przy drzwiach. Przez przypadek się o nie oparłem, a one lekko się otworzyły. Dotarło do mnie, że Flockenorf w pośpiechu zapomniał je zamknąć. A klucz przecież miałem ja! Szybko pociągnąłem drzwi z powrotem w naszą stronę, żeby nie otworzyły się bardziej z przeraźliwym skrzypieniem. Popatrzyliśmy na siebie z Adele. Wiedziałem, że czuje to co ja – stopniowy powrót nadziei.
– Czy byłbyś tak miły i zechciał uraczyć mnie jakimś napojem? – znowu rozległ się głos Suavity.
– Oczywiście, ale myślałem, że kolacja będzie później…
– Nie mam na myśli kolacji.
– Ach no tak gapa ze mnie. Czego się w takim razie napijesz?
– Jeżeli tylko masz jakieś dobre czerwone wino…
– Ależ oczywiście, że mam – powiedział Flocke aż do przesady życzliwym tonem. – Proszę, przejdźmy do tamtego pokoju.
Dźwięki kroków. Ów pokój oddalony był o kilkanaście metrów od celi, w której byłem z Adele, więc słyszeliśmy ich teraz wyraźniej. Chyba nie zamknęli drzwi, bo słychać było nawet odgłos wyjmowania korka i nalewania wina do lampki.
– To opowiadaj, co tam u ciebie, Suavito.
– A co ci będę opowiadać, odwiedzisz mnie kiedyś, to sam zobaczysz.
– Z chęcią, jeśli tylko znajdę czas.
– No tego akurat nigdy nam nie zabraknie.
Zaśmiali się. Suavita pociągnęła łyk wina.
– A pamiętasz, Flocke, jak spędziliśmy ostatnie lato?
– Jakże mógłbym nie pamiętać.
– Może warto by do tego powrócić?
Flocke zawahał się.
– Sam nie wiem. – Po tonie jego głosu wywnioskowałem, że musi mieć teraz nieco zmieszaną minę.
– Chyba miło wspominasz tamte czasy, co…?
– Tak, ale… czy powrót do tego miałby sens? Ja jestem przecież Snepebibis, a ty Rarobibis. Myślisz, że bylibyśmy w stanie utrzymać taki związek?
– A dlaczego nie? Nie pamiętasz już, jacy byliśmy ze sobą szczęśliwi? Dlaczego nie moglibyśmy zacząć od nowa?
– Po to tu przyjechałaś? Żeby mi to powiedzieć?
– Ja cię kocham, Flocke.
Ja i Adele znowu popatrzyliśmy na siebie. Z tego, co usłyszeliśmy, Suavita i Flocke byli kiedyś parą. Byłem niezwykle ciekawy, jak dalej potoczy się ich rozmowa. Niestety, nie usłyszeliśmy nic więcej, bo nagle rozległ się trzask zamykanych drzwi. Może podejrzewali, że możemy ich usłyszeć?
– Teraz mamy szansę – powiedziałem do Adele i ostrożnie odchyliłem drzwi. Tak jak myślałem, wszystkie pozostałe drzwi na korytarzu były zamknięte.
– Idziemy – szepnąłem i ostrożnie przecisnęliśmy się przez wąską szparę. Otworzenie drzwi szerzej groziło zaskrzypieniem, nie mogliśmy ryzykować.
Gdy już znaleźliśmy się na korytarzu, najciszej i najostrożniej jak tylko potrafiliśmy ruszyliśmy w stroną wyjścia. Zdawało się ono oddalać w miarę tego, jak się do niego zbliżamy. Przechodząc obok pokoju, gdzie Suavita próbowała nakłonić Flockego, by do niej powrócił, nie słyszeliśmy właściwie nic. Tylko coś jakby… ściąganie ubrań? A później ich szybkie urywane oddechy. Takiego pomysłu na zakończenie ich rozmowy nawet ja się nie spodziewałem. Nie miałem jednak czasu się nas tym zastanawiać.
W końcu dotarliśmy do wielkich drewnianych drzwi. Ostrożnie nacisnąłem na ozdobną mosiężną klamkę. Oślepiła nas przeraźliwa jasność poranka. Przed nami rosło parę drzew, jednak było ich za mało, żeby powiedzieć, że byliśmy w lesie. Byłem pewny, że nie znam tego miejsca. Do tego jakieś skały. Więziono nas chyba w czymś w rodzaju bunkra. Blask poranka okazał się chyba dla mnie czymś tak niezwykłym i zdumiewającym, że przetarłem oczy, by upewnić się, że to nie sen. Gdy zrobiliśmy pierwszy krok, odwróciłem się i spojrzałem na tę całą „posiadłość”. Zastanawiałem się, czy Flocke tu mieszka, czy to tylko kryjówka.
Wtem, gdzieś w środku rozległ się gwałtowny jęk. Słyszałem go, bo drzwi były jeszcze otwarte. Była to pewnie Suavita, bo jęk ów bynajmniej nie był lękiem bólu. Byłem tego pewien, bo za chwilę rozległy się kolejne, jeszcze głośniejsze jęki. Były to jęki rozkoszy. Teraz byliśmy z Adele już pewni, co oni tam robią. Woleliśmy im w tym nie przeszkadzać. Uciekliśmy.
Biegliśmy na oślep polną dróżką, potykając się o korzenie drzew, niejednokrotnie zmuszeni też wbiegać w krzaki. Gdy przebyliśmy spory kawałek drogi, i byliśmy mocno już podrapani (nie było jeszcze tak jasno i dosyć trudno było nie zahaczyć o jakąś wystającą gałąź). W biegu przypomniałem sobie nagle o pewnej bardzo istotnej rzeczy, o Akcie Połączenia.
Zdradzie – uwierz mi – towarzyszą niesłychanie typowe emocje.
No tak, Flocke pewnie już dawno zorientował się o naszej ucieczce. Nie wykluczone, że już w momencie, gdy wychodziliśmy z tej całej kryjówki, był po prostu zbyt… zajęty, żeby móc nas zatrzymać. Kochał się przecież z tą całą Suavitą. A teraz nie może się wydostać, bo wyszło już słońce. Czy to oznacza, że dopadnie mnie, gdy tylko zapadnie zmierzch? – pomyślałem.
Zatrzymałem się, a Adele zrobiła to samo.
– Co jest? – zapytała.
– Dalej musisz iść sama.
– Dlaczego?
– Bo Flocke może w każdej chwili – oczywiście za dnia – przyjść i mnie zabić. Nie byłabyś ze mną bezpieczna. Najlepiej będzie jak się teraz rozstaniemy i każde z nas podąży swoją ścieżką.
Adele stanęła jak wryta, popatrzyła mi w oczy i zrobiła minę jakby znowu miała się rozpłakać.
– Ale ja nie chcę – powiedziała.
– Nie masz wyboru. Zrozum, nie wiem dokładnie, jak działa ten cały Akt Przemiany, ale wiem jedno. Jeżeli Flocke znajdzie mnie z tobą, już jesteś trupem. I tak mieliśmy wyjątkowe szczęście.
– A ty?
– A ja postaram się gdzieś ukryć.
– Nie zamierzasz szukać dla niego nowej ofiary?
– Oszalałaś? Nie jestem mordercą! Ale jeżeli jesteś chętna, to…
– Przestań! – Chyba naprawdę ją to dotknęło.
– Przepraszam, nie chciałem cię urazić. Wiem, przez co przeszłaś.
Milczeliśmy chwilę. Słońce wisiało teraz na równi z wierzchołkami drzew. Gdzieś nad nami przeleciało stado ptaków, a po najbliższym drzewie cichutko przebiegła wiewiórka. Poranek był piękny.
Myślałem, że uciekając z tamtego miejsca uspokoję się, ale stało się wręcz przeciwnie – zaczęła dręczyć mnie wizja Flockego stojącego w nocy nad moim łóżkiem i budzącego mnie ze snu. Nie martwiłem się zresztą o siebie, martwiłem się o innych, którzy przez kolejne wieki będą ginąć z rąk tego potwora. O nie! Nie mogłem tego tak zakończyć.
– Zmieniłem zdanie – powiedziałem do Adele w nagłym przypływie odwagi. – Wracam tam.
– Co?!
– To, co słyszałaś. Chcę raz na zawsze zakończyć to gówno. Ci psychole nikogo więcej nie zabiją.
– Ale…
– Podjąłem już decyzje. A ty uciekaj. Spróbuj spędzić kilka tygodni, może miesięcy daleko od domu, może nawet wyprowadź się z niego na stałe. Gdyby mi się nie udało, mogą próbować cię znaleźć, także, bardzo cię proszę, bądź ostrożna.
Adele była zdumiona. Jednak ja nie miałem czasu na jakieś szczególne pożegnania, rzuciłem tylko coś w rodzaju „trzymaj się” i zacząłem powoli się cofać, przez cały czas patrząc się na Adele, która nie ruszała się z miejsca. Po chwili odwróciłem i przyśpieszyłem kroku.
– Czekaj! – krzyknęła za mną.
Stanąłem i zamknąłem oczy. Ona chyba nie rozumiała. Odwróciłem się, ale zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Adele rzuciła się mi na szyję, ściskając mnie z całych sił. W oczach miała łzy.
– Dziękuję, dziękuję, dziękuję!
– Zaraz złamiesz mi kark – wydukałem z udawanym bólem.
– Przepraszam, ale naprawdę nie wiem, jak ci się odwdzięczę. I potem znajdę, nie wyjawiłeś mi przecież swojego imienia.
– Jestem Beafor, ale… szczerze wątpię, byśmy się jeszcze kiedykolwiek spotkali.
– Nigdy nic nie wiadomo. A nuż kiedyś staniemy na swojej drodze i wspomnimy sobie ten dzień. Może nie będą to dobre wspomnienia, ale jeżeli ci… krwiopijcy będą gryźć piach, będą to wspomnienia przynajmniej warte zapamiętania. I kto wie, może opisania w jakimś pamiętniku?
Jej postawa mnie wzruszyła, lecz nie wiedziałem jak mam jej odpowiedzieć. Nasze pożegnania pewnie byłyby dłuższe, ale naprawdę nie chciałem tracić czasu. Coś mówiło mi, żebym się pośpieszył.
– Muszę już iść. Pamiętaj co ci mówiłem.
– Będę. A ty uważaj na siebie i pamiętaj o krzyżu.
– Z pewnością się przyda, już raz ocalił mi życie. Tymczasem żegnaj Adele.
– Żegnaj Beaforze.
Tym razem już nie zamierzałem się zatrzymywać. Gdy oddaliłem się już od Adele, sprawdziłem czy drewniany krzyż aby na pewno spoczywa w mojej kieszeni. Z opowieści, jakie gdzieś tam kiedyś słyszałem o wampirach wynikało, że w ostateczności krucyfiksem mogą być nawet dwie gałązki czy kijki. Modliłem się, by to była prawda, w innym bowiem przypadku…
Musiałem też znaleźć jakiś kołek. Jeżeli chodzi o uśmiercanie wampirów, to tutaj również słyszałem opowieść o młodzieńcu i jego ojcu, których w lesie zaatakował krwiopijca. Skończyło się na tym, że zabili go kawałkiem połamanej gałęzi, którą ojciec wbił wampirowi w serce. Zacząłem szukać. Trwało to chwilę, bo mało było odpowiednio ostrych gałęzi, ale w końcu jedną znalazłem. Zdawało się, że na mnie czekała, bo była wprost idealna, gruba i lekko nadłamana, z jednym bardzo ostrym końcem. Schowałem ją do kieszeni i ruszyłem z powrotem w stronę kryjówki (czy domu) Flockego.
Gdy ponownie stanąłem przed drewnianymi drzwiami, nie ogarnęła mnie trwoga, lecz napięcie i coś w rodzaju… przykrej niecierpliwości. Była to niecierpliwość z rodzaju tych przed pierwszym publicznym przemówieniem – chciałem mieć już to za sobą. Zastanawiałem się, czy Flocke to wyczuł. Oby nie – pomyślałem. Ostrożnie nacisnąłem na klamkę. Spodziewałem się albo przeraźliwego skrzypienia, które zwołałoby wampiry, albo Flockego czekającego na mnie tuż za drzwiami. Żaden wariant się jednak nie sprawdził, korytarz był pusty. Ostrożnie wszedłem do środka, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Nie było mnie zaledwie chwilę, ale wtedy wydawała mi się ona całą wiecznością. Nie mogłem uwierzyć, że znowu tu jestem. Na ścianach wciąż wisiały łańcuchy i kajdany. Przedtem, gdy Flocke mnie z nich oswobodził, prawie się im nie przyglądałem. Teraz, gdy patrzyło się na nie niejako z zewnątrz, wydawały się takie osamotnione, jakby czekały na kogoś, kogo będą mogły przytulić. Wolałem nie myśleć, kim może być ów ktoś. Opuściłem wzrok.
W pierwszej chwili wydawało mi się, że panuje tu niemal całkowita cisza, od razu jednak przekonałem się, że się mylę. Usłyszałem rozkoszne jęki Suavity. Ona i Flocke wciąż jeszcze kochali się w tym samym pokoju, co przedtem. Po tonie jęków zauważyłem, że byli bliscy szczytowania. Zacząłem iść w tamtą stronę. Po drodze wyciągnąłem z kieszeni krzyż i kołek.
Stałem teraz centralnie za drzwiami. Serce waliło mi jak młotem, a czoło zrobiło się chłodne od potu. Od dwóch wampirów uprawiających seks dzieliła mnie tylko cienka warstwa drewna. Czy zdołam im przeszkodzić?
Wziąłem głęboki oddech i wszedłem. Ich pokój w ogóle nie pasował do reszty tych wszystkich lochów. Był mały, ale ładnie urządzony, wzdłuż jednej ze ścian stały drewniane meble. Flocke leżał plecami na łóżku obok stolika. Na wampirze zaś siedziała Suavita. Kochali się. Oboje byli zupełnie nadzy i kredowobiali. W pierwszej chwili mnie nie zauważyli, mimo iż drzwi otworzyłem z hukiem. Nie musiałem jednak długo czekać na ich reakcję. Po chwili Flocke zamarł a Suavita odwróciła się do mnie i zasyczała wyszczerzając śnieżnobiałe i ostre jak igiełki zęby. Nie miałem czasu zastanawiać się nad tym, jak młodą i piękną jest… wampirzycą, ponieważ w ułamku sekundy rzuciła się na mnie i zanurzyła zęby w mojej szyi. Zawyłem z bólu. Zamroczyło mnie i poczułem przeraźliwe gorąco. Drewniany krzyżyk i kołek wypadły mi z ręki niczym pluszaki z rączek dziecka, które przyłapało rodziców na jakiejś sprośnej zabawie. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszałem, zanim zemdlałem był krzyk Flockego: „Niee!!! On ma HIV!”
Po chwili ciemność padła na mój świat.
KONIEC CZ. 2
Piwniczny Pamiętnik cz. 2 [fantasy/horror/trochę filozofia]
1
Ostatnio zmieniony pt 11 kwie 2014, 07:40 przez yoozio94, łącznie zmieniany 1 raz.