WWWWDo motherlandu, gdzie zimują żurawie, tam właśnie powrócić chcę.
WWWWMarzę i śnię. Cóż to za prymitywna ucieczka od życia.
WWWWDo ciebie mówię, cykado.
WWWWMarzę o przezroczystych skrzydłach ważki i śnię o niedostępnych górskich szczytach. Podtrzymuję w umyśle obrazy wszelkich wspaniałości i przesłaniam nimi życie. Są czyste, piękne, zdobne i urzekające; to doskonały substytut rzeczywistości. Mają intensywne barwy letnich łąk, pastelowe odcienie nadmorskich plaż, rozmyte kolory podwodnych krain. Dlatego przedkładam je nad realność.
WWWWBo - rozejrzyj się, cykado, popatrz wokół. Jak można to kochać?
WWWWZły duch nawiedził kamienne miasto. Wszędzie beton i beton, i asfalt, i cegły. Ja tylko niewinnie zakryłam to wyobraźnią. Jak by to mogło przeszkadzać?
WWWWAle to nieprawda, że nie przeszkadza. Nawet w chwilach największych uniesień oddaję się podtrzymywaniu iluzji. Połowicznie mnie nie ma, gdy odwiedzają mnie ludzie. Mówią, a ja odpowiadam półsłówkami, bo w myślach zaznaję szczęścia w oliwnych gajach. Pytają, czy nie jestem chora, a ja tylko...
WWWWAle dość, cykado. Życie daje mi znaki. Rozerwałam zasłony iluzji, rozejrzałam się i zaczęłam zauważać. Pod łóżkiem znajduję martwe ćmy. Po drzewach biegają szare wiewiórki. Pająki rozplatają nade mną srebrny całun. A teraz ty. Siedzisz na kuchennym stole i grasz.
WWWWNie mogę znieść twojej gry. Nie mogę znieść gry tego świata. Mogę już tylko powrócić do motherlandu.
WWWWDo motherlandu, gdzie wiecznie kwitną róże, a niebo jest zawsze błękitne.
WWWWWięc odchodzę.
WWWW***
WWWWPrzebywam wiele mil, by wydostać się ze swego prywatnego końca świata. W końcu przekraczam jego granice.
WWWWSchodzę z piaszczystej drogi, z pomiędzy pól i łąk, chabrowych, łubinowych, makowych, wstępuję na asfalt, spękany i chropowaty, i idę. Wokół wyrastają budynki o poszarzałym tynku i zamszonych czerwonych dachówkach, jakieś kury i gęsi przekraczają drogę, spłowiałe pranie wisi na sznurkach. Wielkie majtasy i porozciągane kalesony łopoczą na wietrze; a dzień jest piękny. Kopułka nieba chroni mnie przed zewnętrznym światem. Po kopułce jeździ nakręcone na sprężynkę słońce. Sprawia, że jest dzień lub noc. Teraz jest dzień. Wietrzyk dmie, bo jakże mógłby nie dąć, gdy drzewa chcą machać liśćmi. Muszą mieć jakiś powód, praprzyczynę wszystkiego. A najlepszą jest wiatr.
WWWWDroga to tylko umowna trasa, pełna wyboi, jakby nie chciała, żeby nią podążać. Ale prowadzi. Przed siebie, a potem w prawo, i wyłaniam się zza zakrętu. Idę wzdłuż ściany na przystanek pekaes po chodniku - to tu jest chodnik? - ułożonym z kostki brukowej w trzech odcieniach szarości. Przy wielkiej zajezdni czekają ludzie, w szarych ubraniach, ciemnych beretach, objuczeni torbami. Noszą w nich swoje dobra. Mają stare twarze, pomarszczone przez upływ lat i zmartwienia. Trzymają w rękach słoiki z jadem i ilekroć się odezwą, poją się z nich nawzajem. Należy to do tradycji. Podobno wzmacnia. Jakiś mężczyzna trzyma kogucie truchło za szyję. Zrobi z niego rosół, z tej śmierci niewinnej, i zaprawi krwią. Nazwie czerniną, dla niepoznaki, i poczęstuje rodzinę i sąsiadów. Będzie się przyglądał z satysfakcją, jak jedzą, i jak kogucia krew wypełnia ich żyły, a potem nastroszą pióra i zaczną walki. Bo ten powiedział to, a ten tamto, a ty czemużeś zaorał mą miedzę. Na palce dwa.
WWWWKtoś inny prowadzi wieprzka na sznurku. Chudy i zarośnięty, swoich wieprzków nie jada, lecz innym sprzedaje. Z mięska i tłuszczu porobią kiełbasy, odrąbią nogi, upieką golonki, do zupy wrzucą żeberka i mostek, i głowę wykorzystają, i kopytka, i ogon. Nic się nie zmarnuje. Wszystko zjedzą, co dostaną. Tłuszcz dobrze się prezentuje na brzuchu. Wpierw u świni, potem u człowieka.
WWWWKobieta z żółtą reklamówką wiezie twaróg na targ. Skisły ser wciśnie przechodniom. Dobry twaróg, wiejski, po czypiendziesiont. Twarogu kup pani. Umieszaj z czosnkiem i cebulką i karm rodzinę, karm, aż im skisną serca i głowy. Byle smacznie.
WWWWDziękuję i się odwracam. Obchodzę szary tłum dookoła. Pod nogami plączą się kury - wszędzie kurze gówna i kury. Ale oni ich nie widzą, następują i przydeptują, a one uciekają w popłochu, dziobać gdzie indziej. Autobusy przejeżdżają raz za razem. Ludzie, pomarszczeni i przygarbieni, biegną za nimi, aż do zatrzymania, i wciskają się do środka. Boją się, że może zabraknąć dla nich miejsc w podróży do lepszego życia. Nie biegnę z nimi. To nie moja podróż. Ja wracam do swego motherlandu.
WWWWDo motherlandu, gdzie płatki bławatków błękitem olśniewają.
WWWWChcę kupić bilet - ale wkoło tylko budynki bez okien i zabite dechami budy kiosków. Za szybami ułożone przeterminowane batoniki i spłowiałe gazety. Ludowe mądrości wypisane czarnym sprejem na ścianach.
WWWWCóż mi zostaje? Mogę kupić bilet u kierowcy, który przyjmuje jedynie starannie odliczone sumy. Ale ile taki bilet kosztuje? I jak nazywa się tutejsza waluta?
WWWWPrzetrząsam czeluść pamięci; gdzie ja jestem? Pesos, dolary, yen wystają z mojej kieszeni. W torebce korony i euro. Jak kolorowe papierki po cukierkach, świstki papieru bezużyteczne w świecie szarych ludzi, nierozpoznawane przez nich. Za plecami słyszę kaszlenie. Stoi za mną dziadek z torbą wypchaną wełnianymi kapotami - tłum rośnie tak szybko, że niedługo mnie wchłonie. Dziadek kaszle i pociąga nosem. Pyta grzecznie, chropawym głosem, czy mam chusteczkę. Grzebię w torebce. Nie mam. Podaję banknot. Przyjmuje z uśmiechem wdzięczności i wyciera w niego nos.
WWWWOddalam się od niebezpiecznie zbliżającej się linii szarych palt i kurtek. Szukam miejsca, gdzie mogę dostać bilet.
WWWW- ¡Psst! ¡Señorita! - słyszę spod jednej z kioskowych budek. Rozglądam się i podchodzę do tej, zza której ulatuje strużka dymu.
WWWWWidzę Meksykanina o pomarszczonej twarzy, palącego papierosa.
WWWW- Buenos días, ¿cómo está? - pyta.
WWWW- Muy bien, gracias - odpowiadam. - ¿Puede ayudarme?
WWWW(Skąd ja znam hiszpański?)
WWWW- ¿Qué ondá? - spogląda z ukosa i wypuszcza dym przez nozdrza.
WWWW- Necesito comprar el billete de autobús. Yo quiero venir a la motherland.
WWWW(Skąd ja do cholery znam hiszpański?)
WWWW- ¡Ay, chica! - krzywi się Meksykanin. Rzuca niedopałek na ziemię i starannie przydeptuje butem. Jedną ręką wyciąga z kieszeni żółty papierek, drugą wykonuje gest wyraźnie pokazujący, czego chce. Pieniędzy.
WWWWWyciągam wszystkie kolorowe papierki, które posiadam; dolary, yeny, euro. Pokazuję mu po kolei, ale się nie podobają.
WWWW- ¡No! ¡No! ¡No! - kręci zniesmaczony głową. - ¡No! ¡No! - krzyczy, gdy w desperacji wypruwam zawartość torebki. Lituje się w końcu i mówi:
WWWW- Srebrniki. En la chauchera.
WWWWNawet nie wiedziałam, że mam przy sobie portfel. Znajduję go w wewnętrznej kieszeni kurtki, o której nie wiedziałam, że ją posiadam. Jest niebieski, a w środku ma zdjęcie z motherlandu, o którym nie wiedziałam, że je kiedykolwiek zrobiłam.
WWWWZ motherlandu, gdzie najpiękniej kwitną jabłonie i najobficiej rodzą sady.
WWWWPrzeszukuję po kolei przegródki. W jednej znajduję gładkie, srebrne monety. Wyciągam wszystkie, na co Meksykanin szczerzy zęby.
WWWW- Treinta - informuje i niecierpliwie porusza palcami.
WWWWKupuję bilet do motherlandu za trzydzieści srebrników. I wtedy dociera do mnie, że my wszyscy je mamy w portfelach, wszyscy się za nie sprzedaliśmy - ja, on, szarzy ludzie, wszyscy bez wyjątku.
WWWW- Muchas gracias - kłania mi się w pas i znika.
WWWWZostaję z żółtym papierem w ręku, z którego nic nie mogę odczytać. Zapełniają go rządki piktogramów. Obracam go w dłoniach i w końcu znajduję maluteńki napis, wciśnięty na skraj papieru: “Made in China”.
WWWWKto mi teraz powie, co to jest? Czy to mój bilet do motherlandu? Do krainy wiecznej szczęśliwości, wyprodukowany jak seria bawełnianych podkoszulków? Czy po prostu chińskie zaświadczenie o bajzelu w głowie?
WWWWCzy to robi jakąkolwiek różnicę?
WWWW***
WWWWWracam więc na plac. Widzę, jak kaszlący dziadek zgniata osmarkany banknot i rzuca na ziemię, tak że wpada w kurze gówno. Kura wydziobuje malowanemu prezydentowi oko. Wkrótce zaczyna padać i prezydent puszcza z wydziobanego oka farbę; grunt zabarwia się na zielono. Piaszczyste drogi stają się błotniste. Wieprzek na sznurku kwiczy z uciechy.
WWWWSłońce nakręcane na sprężynkę robi mi dziś na złość... A może po prostu rdzewieje. W końcu nie jest już pierwszej młodości. Narodziło się wtedy, kiedy ja.
WWWWPodjeżdża autobus. Ludzie z placu biegną za nim, kolebiąc się na boki pod ciężarem swoich tobołków, i tłoczą pod wejściem. Podchodzę do kontrolerki stojącej w drzwiach i grzecznie pytam, okazując przy tym bilet:
WWWW- Przepraszam, czy to autobus do motherlandu?
WWWWKobieta spogląda na żółty papier w mojej dłoni i odpowiada, że tak, a gdy ją mijam i myśli, że nie widzę, spogląda na drugą kontrolerkę i zatacza palcem kółeczko przy skroni.
WWWWOna też jest zgarbiona i ma pomarszczoną twarz, a na głowie szary beret.
WWWWZajmuję miejsce przy oknie. Wszystkie siedzenia są czerwone. Przede mną siada chudy zarośnięty mężczyzna i sadza na kolanach wieprzka. Obciera mu studolarowym banknotem kopytka i karci: niedobra świnka, nu nu, musisz być czysta i pachnąca, bo jedziemy na targ, nu, tam cię sprzedam, a potem poderżną ci gardło, nu nu, pamiętaj.
WWWWLudzie zajmują wszystkie miejsca na i pomiędzy siedzeniami. Tulą do piersi tobołki. Troskliwie zasuwają zamki, co jakiś czas sprawdzają, czy aby nic nie zginęło. Ktoś wyciąga zza pazuchy drożdżówkę, nadgryza, a wszyscy wyciągają szyje, by sprawdzić, czy jest z marmoladą czy z budyniem.
WWWW- Łee, z budyniem - wzdychają zawiedzeni.
WWWW- Łał, z budyniem! - wykrzykują zadowoleni.
WWWW- Czy lubi pan drożdżówki z budyniem? - pyta szara kobieta dwa rzędy za mną współpasażera.
WWWWWyglądam przez okno. Deszcz pozostał za nami; słonko nakręcane na sprężynkę swobodnie wędruje po niebie. Pozbierało chmurki do worka i wrzuciło do jeziora, które minęliśmy, dlatego jest zmętniałe i zarośnięte trzciną.
WWWWJest zielono. Zielono i brązowo; to dwa ukochane kolory przyrody. Dlatego tak pomalowała drzewa - chciała, żeby były jeszcze piękniejsze w swoim powolnym wzrastaniu ku niebu. Pozwoliła im się piąć. Pozwoliła tańczyć. Dlatego są istotami boskimi: wierzę tylko w takiego boga, który potrafi tańczyć, do muzyki wiatru i wody, i śpiewu ptaków, którym daje schronienie.
WWWWJakiś człowiek pogłaskał z czułością swój tobołek i wyciągnął z niego wędzoną rybę owiniętą w zatłuszczony papier. Uchylił rąbek i powąchał; zapach rozszedł się po wnętrzu pojazdu. Wszyscy popatrzyli na niego z zawiścią, co bardzo go ukontentowało. Rozpakował i skonsumował, mlaskając z lubością; musiał aż otrzeć rękawem łezkę wzruszenia spływającą z jego wyłupiastych, rybich oczu.
WWWWAle zbliżamy się do motherlandu.
WWWWDo motherlandu, gdzie przepełniają słodyczą słowicze trele.
WWWWSkąd to wiem? Rozglądam się wokół: trawy wzrastają swobodnie, niekoszone, kwiaty kwitną w pełni, niezrywane. Czyż mogłabym się mylić?
WWWWMijamy pola, lasy, góry i doliny. Zostawiamy coś za sobą, by odkryć coś nowego. Na jednostajnym ruchu mija czas.
WWWWLecz wtem autobus przyspiesza. Po chwili pędzi z zawrotną szybkością. Klekocze i drga, groteskowy pogromca szos. Wjeżdżamy pod górę; wgnieciona w czerwony fotel, próbuję znieść ścisk wnętrzności; pomarszczeni ludzie mruczą i kurczowo chwytają za tobołki. Autobus wcale nie zwalnia, dlaczego nie zwalnia, przecież powinien! Dojeżdżamy na szczyt, koła odrywają się od podłoża, a ja od fotela, wzlatuję i chcę złapać cokolwiek, cokolwiek, byle nie spaść; spadam, gdy z trzaśnięciem lądujemy na drodze; rozklekotani. Pisk i płacz i gniew.
WWWWCzy tam w ogóle jest kierowca?!
WWWWA on dalej przyspiesza; i nieostatnia to była góra po naszej drodze. Wpijam palce w oparcie; zaciskam oczy.
WWWWJa tylko chciałam do motherlandu...
WWWWSzarpnięcie w górę; tułów wzlatuje; spadam. Jęki. Ci, którzy woleli trzymać tobołki dawno się już rozbili.
WWWWDlaczego on nie zwalnia, dlaczego on nie zwalnia, dlaczego on nie zwalnia, choć powinien...
WWWWPrzy następnym upadku puszczone tobołki rozbijają się o ziemię, wysypują się z nich kasztany i jabłka. Turlają się, jak wielka fala, rozbijając to o przód, to o tył autobusu. Grzechoczą gniewnie w swym ciągłym miotaniu. Słyszę, nie patrzę, bo wiem, że jest na nich krew właścicieli. Że sama będę cała we krwi. Ja tylko słucham. Papierki mokną na podłodze. Demokratyczni prezydenci przybierają czerwone barwy, czerwone, jak... jak te siedzenia, jak mój fotel, w który wpijam palce.
WWWWGrzechotanie milknie. Zapada cisza. Boję się puścić, bo to może być podstęp, perfidny podstęp, zasadzka, pułapka... Lecz cisza trwa. Otwieram oczy i zrywam do ucieczki, przestępuję przez ciała, a wszędzie wokół jabłka i kasztany, i jabłka, i kasztany, a ja wybiegam, choć nie pamiętam, jak otworzyłam drzwi, może ich wcale nie było, może odpadły po drodze; wybiegam, a przede mną szary cmentarz, szare drzewa i liście i szara trawa, i tylko autobus jest kolorowy, czerwony, czerwony jak... jak ten fotel, w który przed chwilą wpijałam palce; i nikogo wokół nie ma poza mną. Przechodzę przez cmentarną bramę; co mogę zrobić?; a grób, na który spoglądam, ma napis:
WWWWTU SPOCZYWA MOTHERLAND.
WWWWPołożyłam się na nim i płakałam.
2
Bardzo fajny tekst.
Ciekawe wizje, interesujące metafory i świetnie nakreślony surrealistyczny klimat. Brawo. Przez większość tekstu bałem się zakończenia, że niezręcznie zamknie opowiadanie i atmosfera, tak ładnie tworzona, runie. Na szczęście jest ono na tym samym poziomie co cały tekst, klimatyczne i ciekawe.
Dobre są także "kursywy" o motherlandzie. Zgrabnie urozmaicają tekst. Capslock na koniec takoż się sprawdza - brutalny i dobitny.
Jedynie w drugiej połowie tekstu miałem wrażenie, że jest ciut za długi. Ogólne wrażenie jest jednak jak najbardziej pozytywne.
Jeszcze raz brawo i dzięki za ciekawe doznania.
Pozdrawiam.
Ciekawe wizje, interesujące metafory i świetnie nakreślony surrealistyczny klimat. Brawo. Przez większość tekstu bałem się zakończenia, że niezręcznie zamknie opowiadanie i atmosfera, tak ładnie tworzona, runie. Na szczęście jest ono na tym samym poziomie co cały tekst, klimatyczne i ciekawe.
Dobre są także "kursywy" o motherlandzie. Zgrabnie urozmaicają tekst. Capslock na koniec takoż się sprawdza - brutalny i dobitny.
Jedynie w drugiej połowie tekstu miałem wrażenie, że jest ciut za długi. Ogólne wrażenie jest jednak jak najbardziej pozytywne.
Jeszcze raz brawo i dzięki za ciekawe doznania.

Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"
3
Nie tylko oniryczne, ale wręcz czarodziejskie opowiadanie.
Nie sądzę, by było za długie - zbyt przyjemnie spaceruje się przez świat przedstawiony (taki on plastyczny i zmysłowy), choć tak naprawdę to nostalgiczny, a więc na swój sposób smutny tekst (w dodatku zdecydowanie bez happy endu). Czym jest motherland i jak go rozumieć? Dobre zostawiasz pytanie.
Jak wiesz, od razu przypadł mi do gustu Twój styl pisania, ale odtąd czekałem z Twojej strony na tekst pełny, któremu już nic nie będzie brakowało, któremu nie będzie gdzie przypiąć jakiegoś "ale".
No i warto było czekać.
Nie sądzę, by było za długie - zbyt przyjemnie spaceruje się przez świat przedstawiony (taki on plastyczny i zmysłowy), choć tak naprawdę to nostalgiczny, a więc na swój sposób smutny tekst (w dodatku zdecydowanie bez happy endu). Czym jest motherland i jak go rozumieć? Dobre zostawiasz pytanie.
Jak wiesz, od razu przypadł mi do gustu Twój styl pisania, ale odtąd czekałem z Twojej strony na tekst pełny, któremu już nic nie będzie brakowało, któremu nie będzie gdzie przypiąć jakiegoś "ale".
No i warto było czekać.

- Nie skazują małych dziewczynek na krzesło elektryczne, prawda?
- Jak to nie? Mają tam takie małe niebieskie krzesełka dla małych chłopców... i takie małe różowe dla dziewczynek.
4
Uważaj, VV, bo mogę nie wytrzymać presji psychicznej.
A ja się dopiero uczę.
Nie jestem pewna, czy nostalgia to ten rodzaj smutku, o który chodziło, no ale to sprawa interpretacji, a w tę nie powinnam się mieszać.
Dzięki za tak pozytywne przyjęcie.
Bardzo mnie cieszy, Patren, że mój tekst do Ciebie trafił (czyżby to kolejny raz?
). Czy przydługość w drugiej połowie dotyczy przedłużających się opisów ludzi w autobusie i widoków za oknem? Czy czegoś innego, czego nie potrafię zauważyć?
Pozdrawiam

Nie jestem pewna, czy nostalgia to ten rodzaj smutku, o który chodziło, no ale to sprawa interpretacji, a w tę nie powinnam się mieszać.
Dzięki za tak pozytywne przyjęcie.

Bardzo mnie cieszy, Patren, że mój tekst do Ciebie trafił (czyżby to kolejny raz?

Pozdrawiam
5
Wiesz co, chodzi raczej o ogólne wrażenie. Po prostu tekst jest bardzo dobry, ale gdyby był jeszcze dłuższy, to nużyłby, przynajmniej mnie. Kiedy się tak zastanawiam, to chyba nie tyle opisy w autobusie, co opisy przed autobusem wydawały mi się nieco rozciągnięte - na pewno nie rozmowa z Meksykaninem, ta była świetna, ale inne rzeczy.Czy przydługość w drugiej połowie dotyczy przedłużających się opisów ludzi w autobusie i widoków za oknem? Czy czegoś innego, czego nie potrafię zauważyć?
Pozbieraj inne opinie i jeśli okaże się, że tylko ja tak miałem, to olej to i nic już nie grzeb w tym utworze, bo jeszcze niechcący coś gdzieś popsujesz. Tego typu opowieści mają to do siebie, że są delikatne.

Tak, teraz sobie przypominam, rzeczywiście. Autobusowa opowieść.(czyżby to kolejny raz?)

"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"
6
Taa, wszędzie te autobusy się mi jakoś tak... plączą.
Niemniej bardzo mnie to cieszy.
Dzięki za poświęcony czas.
Tak właściwie to drugi, a się mi napisało, jakbym była jakimś wymiataczem.(czyżby to kolejny raz?)

O, a to jest bardzo istotna informacja.gdyby był jeszcze dłuższy, to nużyłby, przynajmniej mnie
Dzięki za poświęcony czas.

8
Bardzo faktycznie ładne.
Hiszpański - świetny zabieg i komentarze (skąd ja znam) - podkreślające oniryczny charakter świata, w którym wszystko jest możliwe.
Kupuję bilet do motherlandu. Kosztuje trzydzieści srebrników. (Jakoś mnie to nie dziwi. To standardowa cena)
Dobre opko, serio.
Gdyby nie ta cykada - banał. Przestałabym tu czytać, ale cykada była jak dźwięk spadającej łyżeczki. Niby nic, ale odwróciłam głowę.Marzę i śnię. Cóż to za prymitywna ucieczka od życia.
Do ciebie mówię, cykado.
Używasz konkretów w swoich obrazkach, opisach, więc dobrze się je czyta. Chabry, łubin, maki - to dużo lepsze niż np pola i łąki pełne kwiatów.Schodzę z piaszczystej drogi, z pomiędzy pól i łąk, chabrowych, łubinowych, makowych, wstępuję na asfalt, spękany i chropowaty, i idę.
Świetny akapit. Odpowiednie wykorzystanie zdrobnień zestawione z grozą tzw rozbierania świni (odrąbią nogi, upieką, głowę wykorzystają). Widać tu zapobiegliwość, żarłoczność, widać to zwierzę, które jest przedmiotem, karmą - kupą tkanek a nie czymś, co żyje. Jest też puenta (tłuszcz się prezentuje) - zgrabna, inteligentna.Z mięska i tłuszczu porobią kiełbasy, odrąbią nogi, upieką golonki, do zupy wrzucą żeberka i mostek, i głowę wykorzystają, i kopytka, i ogon. Nic się nie zmarnuje. Wszystko zjedzą, co dostaną. Tłuszcz dobrze się prezentuje na brzuchu. Wpierw u świni, potem u człowieka.
Hiszpański - świetny zabieg i komentarze (skąd ja znam) - podkreślające oniryczny charakter świata, w którym wszystko jest możliwe.
Wiem, że dałaś ma zamiast jest, żeby uniknąć zdublowania (jest niebieski, w środku jest) ale portffel nie ma zdjęcia (w sensie posiada) - więc zdanie lepiej by brzmiało: jest niebieski, w środku widzę (znajduję) zdjęcie z motherlandu.Jest niebieski, a w środku ma zdjęcie z motherlandu,
Niepotrzebnie dogadywujesz te informacje, które powinny być domyślone, dokojarzone przez czytelnika. Lepiej IMHO byłoby napisać to tak, żeby pozostać w sferze domniemań i skojarzeń, sugerując i stwarzając Czytelnikowi pole do własnej konkluzji, np tak:Kupuję bilet do motherlandu za trzydzieści srebrników. I wtedy dociera do mnie, że my wszyscy je mamy w portfelach, wszyscy się za nie sprzedaliśmy - ja, on, szarzy ludzie, wszyscy bez wyjątku.
Kupuję bilet do motherlandu. Kosztuje trzydzieści srebrników. (Jakoś mnie to nie dziwi. To standardowa cena)
Ładnie napisane, ale bym wywaliła i zamknęła całą tę scenę wyrażeniem Made in China. Tyle. Niech ludzie kombinują, co chciałaś powiedzieć.Kto mi teraz powie, co to jest? Czy to mój bilet do motherlandu? Do krainy wiecznej szczęśliwości, wyprodukowany jak seria bawełnianych podkoszulków? Czy po prostu chińskie zaświadczenie o bajzelu w głowie?
WWWWCzy to robi jakąkolwiek różnicę?
Kolejny świetny fragment, konkret. Fajna miniscenka mówiąca coś o zachowaniach społecznych, o nas. Nie opowiadasz komunałów w stylu: wszyscy ludzie są ciekawscy. Pokazujesz akcję, z której to wynika. Brawo.Ktoś wyciąga zza pazuchy drożdżówkę, nadgryza, a wszyscy wyciągają szyje, by sprawdzić, czy jest z marmoladą czy z budyniem.
WWWW- Łee, z budyniem - wzdychają zawiedzeni.
WWWW- Łał, z budyniem! - wykrzykują zadowoleni.
A ten fragment już mi się nie podobał. Słonko, chmurki - zaczynasz infantylizować. Potem chcesz coś powiedzieć ogólniejszego o przyrodzie, potem o metafizyce a ja mam poczucie że właśnie dałaś się ponieść swojemu tekstowi, straciłaś kontrolę nad tekstem i piszesz zachwycona swoim pisaniem zamiast opowiadaniem historii.Wyglądam przez okno. Deszcz pozostał za nami; słonko nakręcane na sprężynkę swobodnie wędruje po niebie. Pozbierało chmurki do worka i wrzuciło do jeziora, które minęliśmy, dlatego jest zmętniałe i zarośnięte trzciną.
WWWWJest zielono. Zielono i brązowo; to dwa ukochane kolory przyrody. Dlatego tak pomalowała drzewa - chciała, żeby były jeszcze piękniejsze w swoim powolnym wzrastaniu ku niebu. Pozwoliła im się piąć. Pozwoliła tańczyć. Dlatego są istotami boskimi: wierzę tylko w takiego boga, który potrafi tańczyć, do muzyki wiatru i wody, i śpiewu ptaków, którym daje schronienie.
Na szczęście długo to nie trwa i wracasz na prawidłowe tory zacytowanym fragmentem.Jakiś człowiek pogłaskał z czułością swój tobołek i wyciągnął z niego wędzoną rybę owiniętą w zatłuszczony papier. Uchylił rąbek i powąchał;
Znów przedobrzyłaś. Ostatnim słowem w opku powinien być Motherland. Wszystko. Reszta niech pozostanie w sferze domysłów. Ostatnie zdanie jest zupełnie niepotrzebne.TU SPOCZYWA MOTHERLAND.
WWWWPołożyłam się na nim i płakałam.
Dobre opko, serio.
w podskokach poprzez las, do Babci spieszy Kapturek
uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek
Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat
uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek
Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat
9
Czasem ciężko wyczuć, kiedy można dać się ponieść wenie, a kiedy trzeba, za przeproszeniem, wziąć ją za mordę.zuzanna pisze:Potem chcesz coś powiedzieć ogólniejszego o przyrodzie, potem o metafizyce a ja mam poczucie że właśnie dałaś się ponieść swojemu tekstowi, straciłaś kontrolę nad tekstem i piszesz zachwycona swoim pisaniem zamiast opowiadaniem historii.

Chyba masz rację z tym dopowiadaniem. Dziękuję za uwagi.
Pozdrawiam
10
Myo, to bardzo dobry tekst. Jest magiczny pod względem narracji i stylu. Narracji, bo żonglujesz absurdem i opisem w sposób wyjątkowy; stylu, bo dawkujesz opisy i uczucia w taki wyjątkowy, wyważony sposób.
Przy tekstach takich jak ten, zawsze zachodzę w głowę "Co autor chciał przekazać?" - tutaj moje myśli krążyły cały czas dookoła marzeń i wyobrażeń - w tekście właśnie to góruje - taka nostalgia za czymś, co nie istnieje (poza naszymi głowami) i oba światy nakładają się na siebie - powstaje absurd, który doskonale uchwyciłaś.
W kilku miejscach (co zostało wskazane) przeskakujesz z opowiadania historii w to, jak ona ma być opowiedzenia i te momenty są słabsze, ale nadal trzymają poziom - to właśnie świadczy o posiadaniu stylu. Kilka twoich tworów zachwycało mnie doskonałym wyważeniem opisów i dialogów; tutaj jednak te dialogi są wplecione w rozważania bohaterki i przyznam, że zabieg jest całkiem dobry (o ile się nie pogubiłem).
Jakość opowiadania definiuje także jego długość - jest w sam raz i sądzę, że dłuższa forma spaliła by tekst, krótsza stałaby się niedopowiedzeniem. Jeszcze raz napiszę: bardzo dobry tekst!
Przy tekstach takich jak ten, zawsze zachodzę w głowę "Co autor chciał przekazać?" - tutaj moje myśli krążyły cały czas dookoła marzeń i wyobrażeń - w tekście właśnie to góruje - taka nostalgia za czymś, co nie istnieje (poza naszymi głowami) i oba światy nakładają się na siebie - powstaje absurd, który doskonale uchwyciłaś.
W kilku miejscach (co zostało wskazane) przeskakujesz z opowiadania historii w to, jak ona ma być opowiedzenia i te momenty są słabsze, ale nadal trzymają poziom - to właśnie świadczy o posiadaniu stylu. Kilka twoich tworów zachwycało mnie doskonałym wyważeniem opisów i dialogów; tutaj jednak te dialogi są wplecione w rozważania bohaterki i przyznam, że zabieg jest całkiem dobry (o ile się nie pogubiłem).
Jakość opowiadania definiuje także jego długość - jest w sam raz i sądzę, że dłuższa forma spaliła by tekst, krótsza stałaby się niedopowiedzeniem. Jeszcze raz napiszę: bardzo dobry tekst!
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.