(Pozwoliłem sobie na dość długi wstęp, bo myślę, iż kilka rzeczy trzeba wyjaśnić. Po pierwsze to nie wiem, czy można te trzydzieści pięć stron nazwać opowiadaniem? Jest to raczej zbiór luźnych fragmentów, skrawków opowieści i kawałków ciastek, których nie chciało mi się już jeść, a i mój pies nie chciał tego nawet ruszać. Przyznam, że z niektórymi fragmentami nie wiedziałem, co zrobić, jak je rozwinąć, a wywalać do kosza jakoś nie miałem sumienia. Część z nich nie ma zakończenia, część jest zamkniętą całością, część jest już może Ci znana. Część jednak, którą tu znajdziesz w początku tylko, spokojnie będzie sobie funkcjonować jako odrębna całość. Zatem po części te tekst jest także przeglądem moich przyszłych planów.
Po drugie bardzo chciałem, by to, co za chwilę mam nadzieję przeczytasz, było czymś otwartym i pozwalającym na dopisywanie takich zakończeń, jakie tylko sobie wymyślisz.
Po trzecie, co chyba jest najgorsze, bo trąci to moim wrednym egoizmem, to historia szalenie osobista, nieraz nawet bardzo wylewna, przez co może stać się chorobliwie nudna i uciążliwa. Istnieje też taka możliwość, że ktoś może poczuć się czymś dotknięty.
Po czwarte – moje lenistwo… Przyznam, że nie udało mi się, o ile znam siebie, sprawdzić całości pod względem literalnej poprawności. Zwalam to jednak szczerze na to, iż te trzydzieści pięć stron to wciąż coś w rodzaju brudnopisu, w którym na pewno będę jeszcze coś tam skreślał, czy dodawał. Tytuł także jest roboczy. Nie mam żadnego pomysłu, jak to nazwać.
No i po piąte – pytanie. Nigdy nie pokazywałem publicznie tego, co mnie samemu się nie podoba. W tym wypadku mam jednak wątpliwości. Czy jest sens chadzania takimi drogami? A jeśli tak, to jaki popełniam błąd?
To oczywiscie dopiero początek. Tekst podzielę na trzy, może cztery części.
Jeśli przebrniesz – dziękuję. Wiem bowiem po sobie, jak trudno skupić się na tak długich tekstach wpatrując się w monitor. Ale szczerze zapraszam – do swojej głowy.)
O OPOWIADANIU HISTORII I TOCZENIU DYSPUT
Każdy ma diabła, który go pilnuje. Mało kto jednak go się boi. Mój był kształtu wielkiego, czerwonego zeszytu, lubił toczyć ze mną spory i tylko niechętnie czasami się ze mną zgadzał.
Siedziałem przy zasłoniętym oknie, w moim połamanym, szarym fotelu z zieloną narzutą i wymyślałem historie, przy których warto było zedrzeć ołówek.
- Słuchaj – powiedziałem. – A może coś w stylu „Sokoła Maltańskiego”?
- Prywatny detektyw z przeszłością, który uśmiecha się wtedy tylko, kiedy przed twarzą ma lufę rewolweru? – Z uśmiechem zaszeleścił kartkami.
- No! Tajemnicza, piękna, zmysłowa kobieta szukająca nie tylko pomocy, ale też i czułości w silnych ramionach nieznajomego.
- Oczywiście też, ale przede wszystkim mroczna sprawa, którą należy rozwikłać! – Zapalił się mój zeszyt.
- A przy okazji zmierzyć się ze swoimi strachami i przeszłością!
- Tak! – Trzasnął okładką.
Wstałem i zacząłem łazić po pokoju z zapalonym papierosem.
- Ale trzeba jakoś inaczej… - zastanowiłem się. Łatwo przecież było powielić Hammetta. Dziś trzeba było czegoś więcej niż tylko przekalkować styl i formę literatury noir. – Nowy Jork!
- Co Nowy Jork?
- Nie zrezygnuję z Nowego Jorku. Nie będę przecież pisał czarnego kryminału dziejącego się w Ułan Bator!
- Masz rację. W Mongolii najwyżej możesz pokusić się o egzystencjalny dramat. Wiesz… Nieszczęśliwie zakochany pasterz, który siedzi, piecze podpłomyki, popija kumys w jurcie i wspomina miłosne uniesienia. Fakt. Nowy Jork musi być! Zresztą lubię fonetykę amerykańskich nazwisk. Na przykład „Parker” fajnie brzmi.
- Pewnie! Bogart, gdyby żył, nie chciałby zagrać detektywa, który nazywa się na przykład Nowacki.
- Albo Wiszowaty!
- „Poddaj się, Wiszowaty! Nie masz dokąd uciec!” – sparodiowałem jakąś scenę składając palce na kształt pistoletu.
- „Rączki, rączki, Nowacki i powiedz, gdzie jest statuetka!” – zaśmiał się mój czerwony zeszyt.
Wróciłem do biurka i podniosłem czerwoną okładkę.
- Ma być inaczej, ale z zachowaniem konwencji, tak? – spytałem czystej kartki.
- Tak będzie najfajniej.
- No to teraz się zamknij.
„Statuetka z Tunisu”
Zacznijmy od tego, że jestem psem.
Nie jakimś tam zapchlonym kundlem z Picadilly, ani łajzą z północnego Brooklynu. Nie. Jestem psem, na którego zawsze można liczyć.
Być może pamiętacie Bitwę O Północny Skwer i zamieszki przy Szóstej Alei, albo tę tajemniczą sprawę zaginięcia szczeniąt z nielegalnego transportu z Liverpoolu? Może czytaliście o skradzionych aktach barona Faworyta - swoją drogą prasa rozpisywała się kiedyś na ten temat dość sporo. Na pewno śledziliście w telewizji bezpośrednią relację z pościgu za Burym Rexem i fragmenty z tego błazeńskiego procesu, po którym zdołał się wywinąć? Pamiętacie też pewnie akcję uwolnienia Opiekuna z rąk kociego Purpurowego Września i czystkę we Wschodnich Kojcach? Albo masowe deportacje nielegalnych imigrantów z Psiego Tangeru? Pamiętacie?
Nazywam się Chandra Parker kiedyś byłem najskuteczniejszym prywatnym detektywem w Psim Nowym Jorku.
No właśnie.
Byłem.
Wyssana kość, którą zdołałem odnaleźć w parku i wychłeptana kałuża. Nic nowego. Moja stara, znaleziona buda na wysypisku pełna znalezionych gratów, co do których miałem nadzieję, że kiedyś się do czegoś przydadzą. Wymięty stetson i szary, wytarty na łokciach płaszcz – to cały mój majątek. No… doliczę jeszcze pół paczki tanich papierosów, które starannie dzieliłem, do chwili, kiedy będę mógł kupić nowe. A jakoś się na to nie zapowiadało. Nie zatrudniałem sekretarki z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że nie miałbym czym jej zapłacić, po drugie, że… nie miałbym czym jej zapłacić. Pomimo mojej skuteczności w rozwiązywaniu nierozwiązywalnych zagadek kryminalnych, nie nauczyłem się rozporządzać wynagrodzeniami. Wszystko szło na wyścigi psów, na „pewniaki”, które zwykłem obstawiać no i na tanią whisky w „Zdechłym Kundlu”…
Trzy lata temu pozbyłem się obroży. Zwiałem od Parkerów, bo nie widziałem tam żadnych perspektyw. Całodzienne leżenie na dywanie, plastikowa miska z suchą karmą, głaskanie i drapanie po brzuchu – cóż to jest za atrakcja dla psa pragnącego przygód?
Sucha karma… Swoją drogą, ciekawe, jak żyliby Parkerowie, gdyby cały czas jechali sobie na tych takich słonych paluszkach? Żeby trzy razy dziennie, przez całe życie jedli krakersy i popijali je wodą z kranu. Jak długo by wytrzymali?
Nie tęskniłem za tamtym życiem. Chociaż, nie powiem, drapanie za uszami było fajne.
Psi Nowy Jork, który odkryłem po ucieczce z domu Parkerów był miejscem niebezpiecznym dla tych, którzy znaleźli się tam pierwszy raz. Ja miałem na tyle sprytu, że zaaklimatyzowanie się w tym mieście występku przyszło mi łatwo. Po prostu znalazłem lukę i ją wypełniłem. Psy w Nowym Jorku nie ufały granatowym mundurom. Za dużo korupcji było w tym mieście. Oczywiście instytucja policji funkcjonowała, ale zajmowała się w sumie tylko przyjmowaniem zgłoszeń od nieszczęśliwych psów uskarżających się na marcujące koty, nakładaniem mandatów za obsikiwanie obsikanych już drzew i zostawianie kup w parku. Po prostu zgłodniały znalazłem się trzy lata temu na wysypisku, znalazłem starą, dziurawą budę i z nudów napisałem na niej: „Chandra Parker, prywatny detektyw”. Kiedy poszedłem do ratusza wykupić licencję, spoglądano na mnie jak na wariata. Zapłaciłem parę zachomikowanych dolarów i stałem się oficjalnie prywatnym detektywem. Później, w ramach reklamy, dopisałem: „Profesjonalizm i dyskrecja”. I tak się zaczęło. Miałem do tego smykałkę i dobry węch. Pierwszy rok był bardzo płodny w klientów. Uczyłem się na własnych błędach. Założyłem nawet kartotekę spraw, w których brałem udział. Planowałem wynajęcie jakiegoś biura w centrum ze złotymi literami na drzwiach, ale za długo to wszystko odkładałem. Może to i dobrze? Trudno byłoby mi się z tym potem rozstawać.
A potem była ta ciemna uliczka koło doków, dwa strzały z ciemności, padający bezwładnie, zakrwawiony Piękny Roy Baxter i… Niestety. Dobra passa się skończyła…
Ten dzień zaczął się jak zwykle. Kiedy otworzyłem oczy, słońce było już wysoko.
Nie oczekiwałem nikogo. W sumie to nie miałem klientów już od kilku miesięcy, mogłem zatem pozwolić sobie na wstawanie w południe i włóczenie się po wysypisku w poszukiwaniu czegoś do jedzenia i odwiedzania baru „Pod Zdechłym Kundlem” z nadzieją, że ktoś mnie pozna jeszcze za starych, dobrych czasów i postawi mi choć szklaneczkę whisky. Nie ukrywam, staczałem się na dno jako detektyw. Nie liczę oczywiście Flory Duvall, która wynajęła Mnie do szukania dowodów zdrady jej męża. Nie miała znaczenia sprawa odszczurzenia garażu braci Watersów - swoją drogą zapłacili mi tylko połowę, bo ponoć na miejsce przegonionych przeze mnie szczurów pojawiły się ryjówki. Nie miały znaczenia te zdjęcia zrobione z ukrycia w Zaułku Zakochanego Terriera, na których uwieczniłem Daisy McMagnus z nieznanym psem i, po których jej mąż, nie zapłaciwszy, popełnił samobójstwo wieszając się na łańcuchu.
Najgorszą zmorą błyskotliwego detektywa jest brak wielkich, tajemniczych zbrodni.
Ten dzień jednak miał być inny…
Nazywała się Chloe i była najpiękniejszą suczką, jaką widziałem w moim psim życiu. Wpłynęła do mojej budy z taką gracją, że aż zaparło mi dech w piersiach. Było w niej też coś w rodzaju zmęczenia, skupienia i smutku, które towarzyszy nieprzespanej z jakiegoś powodu nocy.
- Pan wybaczy, panie Parker – zaczęła nieśmiało. – Nie byliśmy umówieni.
- Ależ nic się nie stało, szanowna pani! – zaprotestowałem i obdarzyłem ją jednym z moich najbardziej szarmanckich merdań. Starsze suki z reguły ujmowały moje lekko cyniczne, choć stanowcze i pewne ruchy ogona.
- Pan rozumie… – kontynuowała wstydliwym głosem unikając mojego wzroku. – Sprawa, z którą przychodzę, wymaga…
- „Profesjonalizm i dyskrecja” – przerwałem jej. – Droga pani. Jeśli powierzy mi pani tajemnicę, może pani być pewna, że dotrzymam jej w stu dwudziestu procentach.
Uśmiechnęła się tak, że poczułem coś dziwnie przyjemnego w żołądku. Zatrzepotała czarnymi jak węgiel rzęsami.
- Zatem nie mogłam trafić lepiej. Czy mogę zapalić? – spytała.
- Oczywiście.
Mimowolnie postawiłem uszy i naprężyłem ciało. Wiedziałem, że są pewne psie postawy, na które suczki zwracają szczególną uwagę. Nauczyłem się tego patrząc na obraz w domu Parkerów przedstawiający psy podczas polowania. Sztywna postawa, baczny, wszystkowidzący wzrok i ta wspaniała gotowość, której nie miałem we krwi. Mogłem się jednak jej nauczyć na pamięć.
Wyciągnęła egipskiego papierosa i delikatnie wsunęła go do drogiej lufki z kości słoniowej. Podałem jej ogień z mojego poobijanego „ronsona” i sam zapaliłem.
- W czym mogę pani pomóc? – spytałem wypuszczając dym z pyska.
Westchnęła smutno i usiadła. Przez chwilę paliła w ciszy patrząc się w moją dziurawą podłogę i miałem czas, by się jej przyjrzeć. Miała czystą, przyciętą starannie białą sierść, jak to mają zwykle bogate pudlice. Miała też czerwoną kokardkę na szyi i również czerwoną obrożę z napisem „Chloe”. Fascynowała mnie nie tylko urodą. Była w niej jakaś tajemniczość i szlachetność, czyli to, z czym miałem naprawdę rzadko do czynienia w moim Psim Nowym Jorku. Chcąc nie chcąc, moje zawodowe życie skupiało się na ciągłym zaglądaniu do rynsztoków, tanich barów i zakuwaniu w kajdanki groźnych psowatych. Nawet zaczęło mi być głupio, że przyjmuję ją w tak parszywym i obskurnym miejscu, jakim było moje zatęchłe mieszkanie.
- Bo widzi pan… Mój mąż zaginął trzy dni temu.
Chrząknąłem i teatralnie zacząłem przechadzać się po budzie udając, że już rozwiązałem przynajmniej połowę jej sprawy.
- Hm… To się zdarza, szanowna pani. Psy znikają i potem się odnajdują. Bywa, że spragnieni innego życia, zaszywają się gdzieś i zaczynają wszystko na nowo. Czasami nawet z kimś innym…
- To nie tak! – przerwała gwałtownie. – Mój mąż nigdy by mnie nie zostawił dla innej!
Zatrzymałem się i spojrzałem jej głęboko w oczy.
- Czy wie pani, że połowa klientek, które do mnie przychodzą, mówi to samo?
Opuściła głowę, jakby głęboko się nad czymś zastanawiała, po czym podniosła się i popatrzyła na mnie z pretensją.
- Może to i prawda, szanowny panie. Ale mój mąż był kochającym, wiernym i czułym pudlem.
- Proszę mi wybaczyć, nie chciałem pani urazić. Ale proszę postawić się na moim miejscu. Powodów, dla których pani mąż zaginął, może być kilka. Ten, o którym powiedziałem, może być jednym z nich. Jako detektyw muszę brać pod uwagę wszystkie możliwości.
Uspokoiła się.
- Tak. Chyba ma pan rację. Przepraszam…
- Rozumiem pani rozpacz – zamerdałem profesjonalnie i postawiłem uszy. – Jak nazywał się pani mąż?
- Raymond. Raymond Christie.
- Słucham? – zapytałem nie dowierzając.
- Mój mąż nazywa się Raymond Christie.
Usiadłem zaskoczony. Czyżby ten słynny kolekcjoner?! Ten wielki erudyta i filantrop, który zasłynął z działalności na rzecz obrony praw szczeniąt?! Raymond Christie, który odkupił skradzione przez faszystowskie psy dzieła sztuki i podarował je British Dog’s Museum?! Ten pies, z którego zdaniem liczyły się nawet koty?! Ten Raymond Christie, który przez lata walczył o rozejm z wilkami, bo z głodu zaczęły odwiedzać przedmieścia i, który zdołał przekonać władze, że wilki to też psowate?! Zdołał nawet wywalczyć ustawę, która gwarantowała im podstawy socjalne i system zapomóg dla samotnych wilczyc! Tak… Raymond Christie był jednym z największych psów Nowego Jorku, dziwnym trafem zaginął, a teraz siedziała przy mnie jego żona z nadzieją, że go odnajdę!
Mało wiadomo było o jego życiu prywatnym. Rzadko pokazywał się publicznie i mówiono, że choruje i dlatego nie wychodzi ze swojej trzykondygnacyjnej budy o nazwie „Bloodhound”. Zawsze jednak, kiedy w Psim Nowym Jorku działo się coś wielkiego, nazwisko Raymond Christie towarzyszyło tym wydarzeniom.
Miałem przyjemność spotkać go tylko raz, zaraz po procesie, na którym mnie co prawda uniewinniono, ale odebrano także licencję na pół roku. Ktoś chciał, żebym poczuł się moralnie winny. Wychodziłem z sądu oślepiany błyskami fleszy, a stary Christie podszedł do mnie bez słowa i podpierając się laską podał mi rękę. Tyle.
- Kiedy zaginął? – spytałem starając ukryć zaskoczenie i strząsnąłem popiół do starej puszki po pasztecie spełniającej rolę popielniczki.
- Trzy dni temu. Wyszedł na przyjęcie do ratusza i już nie wrócił. Z tego, co sama zdołałam ustalić, nigdy tam nie dotarł.
- Była pani na policji?
Westchnęła.
- Nie… Pan rozumie… Nasza policja nie jest… Ech… Panie Parker! – powiedziała stanowczo. – Nie chcę, by sprawa została nagłośniona.
Szybkim gestem zgasiła papierosa. Zazdrościłem psom, które potrafią zgasić żar niedopałka w taki sposób.
- Dlaczego?
- Zawsze byliśmy psami publicznymi, o których się słyszy i o których się czyta w gazetach. Staraliśmy się jednak nie pokazywać często ze względu na własny komfort i zachowanie prywatności. Szczególnie Raymond cenił sobie spokojne życie. Jeśli by opinia publiczna dowiedziała się o tym tajemniczym zniknięciu, podniósłby się szum, którego mój mąż tak nie lubił.
- Rozumiem.
- Chcę, by pan go odnalazł. I to jak najszybciej. Cena nie gra roli. Jak pan wie, jesteśmy dość majętni i…
- Hm… O tym za chwilę, dobrze? – rzuciłem.
„Dość majętni” – uśmiechnąłem się w myślach. Wszyscy wiedzieli, że Christie byli najbogatszymi psami w mieście.
- Pani pozwoli, że zanim wezmę tę sprawę, zadam kilka pytań?
- Oczywiście.
- Czy mieliście państwo jakichś wrogów? – Niby od niechcenia podrapałem się tylną łapą za uchem, trzymając papierosa w pysku.
- Nie – powiedziała pewnie. – Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie. Raymond był lubiany.
- Czy jest pani wiadomo o jakichś długach, których pani mąż nie uiścił, lub o jakichś zobowiązaniach, z których się nie wywiązał?
- Nic o tym nie wiem. Nie mieliśmy ze sobą tajemnic, więc myślę, że powiedziałby mi o takich sprawach. Poza tym był psem uczciwym i bardzo skrupulatnym jeśli chodzi o pieniądze i, jak pan to określił, zobowiązania.
- Hm… Proszę mi wybaczyć, ale muszę o to spytać. Czy istnieje możliwość, że mąż panią… zdradzał?
Chwilę patrzyła na mnie, jakbym powiedział coś obraźliwego. Po chwili jednak westchnęła i powiedziała cicho:
- Jestem pewna, że Raymond mnie kochał.
- Dziękuję pani. Czy ma pani jakieś własne teorie na temat zniknięcia pana Christie?
Nagle zauważyłem, jak łapa, w której trzymała papierosa nieznacznie zadrżała. Zaciągnęła się głęboko.
- Myślę, że to może mieć coś wspólnego z pewną figurką, którą mąż przywiózł z północnej Afryki.
- To znaczy?
- To mała, mosiężna statuetka ridgebacka leżącego na kamieniu. Trzymał ją w sejfie.
- Co w niej takiego szczególnego?
- Zniknęła razem z nim.
- Rozumiem.
- Czy pomoże mi pan? – spytała z nadzieją.
Cóż… Decyzję podjąłem w momencie, kiedy tylko weszła do mojej budy. Takim suczkom się nie odmawia.
- Oczywiście, pani Christie.
Zamerdała gwałtownie. Przez chwilę wydawało mi się, że chciała rzucić się na mnie z wdzięczności, ale pewnie była to tylko moja rozgorączkowana wyobraźnia. Stała z tą swoją urzekającą szlachetnością. Patrzyła mi w oczy poważnie, ale widać było w nich mało dostrzegalną nutę nadziei i wdzięczności, która sprawiła, że zapomniałem o tlącym się u filtra papierosie.
- Dziękuję panu – powiedziała. – Nie zawiodłam się idąc tutaj. Proszę przyjść jutro do „Bloodhound” o drugiej. Omówimy pańskie wynagrodzenie i ewentualną zaliczkę na poczet poszukiwań. Zapraszam pana też na obiad. Proszę mi wybaczyć tę śmiałość. Nie zwykłam jadać sama, a odkąd Raymond…
- Rozumiem. Będę punktualnie.
- Zatem do zobaczenia.
- Do zobaczenia, pani Christie.
Miała już wyjść, kiedy na chwilę się zatrzymała, spojrzała w podłogę i powiedziała cicho:
- Kiedy zginął pana przyjaciel… Wie pan, tam, w dokach… Mój mąż był jednym z niewielu, który stanął w pana obronie.
I wyszła z gracją, która przyprawiła mnie znów o dziwne uczucie w brzuchu i mimowolne, niekontrolowane merdanie. Pozostawiła po sobie aromat drogiego, egipskiego papierosa i wrażenie, że wreszcie trafiłem na sprawę, która zapewni mi nie tylko pieniądze, ale i coś więcej.
Odkopałem dolara, którego trzymałem na czarną godzinę pod posłaniem, nałożyłem na łeb swojego wymiętego stetsona z zamiarem pójścia do „Zdechłego Kundla” i napicia się czegoś naprawdę mocnego. Zatrzymałem się na chwilę przed zbitym i przeraźliwie brudnym kawałkiem lustra i przypatrzyłem się swojej zmarniałej sylwetce.
- Masz szansę, Chandra – powiedziałem do swojego odbicia i próbowałem się uśmiechnąć. – Nie zmarnuj jej. Piękny Roy Baxter wie, że nie zawiedziesz. On jedyny wie…
Odegnałem złe wspomnienia i pobiegłem w kierunku miasta.
- No i super – powiedział mój czerwony zeszyt. – Początek jest. Jest krwisty bohater z przeszłością, jest zagadka tajemniczej statuetki, jest piękna… samica. I jest oryginalnie. Zdaje się, że ktoś coś takiego napisał, tylko, że z kotem w roli głównej.
- Zobaczymy.
- No dobra. A co będzie potem?
- Normalka. Chloe okaże się wredną pudlicą snującą intrygi, której zależy tylko na pieniądzach. Chandra Parker odkryje to dopiero wtedy, kiedy postrzeli go w biodro z damskiego, jednostrzałowego pistoletu. Stary Christie odnajdzie się, ale tylko po to, żeby za chwilę zginąć w kraterze czynnego wulkanu.
- Fajnie! Niech tuli tego mosiężnego ridgebacka, jak będzie wpadał w lawę! I niech krzyczy, że umiera szczęśliwy, czy coś w tym stylu.
Pokiwałem głową.
- To jest myśl.
- Zaraz… - zastanowił się mój czerwony zeszyt. - Przecież w Nowym Jorku nie ma wulkanów.
- Przeniosę akcję do Afryki Północnej, do Tunisu.
- Dlaczego właśnie tam?
- Ładnie brzmi. „Tunis”. Poza tym wiesz, plenery.
- Się wie. Epicko tak. Fajnie. Co dalej?
- Samolot im się rozbija na Saharze i muszą iść piechotą do ukrytej starożytnej świątyni.
- Bez wody oczywiście.
- No masz! Pewnie! Wtedy Parker całuje Chloe spierzchniętymi ustami trzymając ją, umierającą, w ramionach.
- A co z nią się stanie, kiedy zostanie zdemaskowana?
- Chandra pozwoli jej odejść. W sumie ta pudlica to dramatyczna postać. Nie chciałbym, żeby była jednoznaczna. Poznajemy ją jako szukającą pomocy, potem okazuje się chciwą suką, a na koniec chciałbym, żeby trochę pochylić nad nią głowę, trochę współczuć i zrozumieć jej postępowanie.
- Masz rację. To by było ciekawe. A sam Parker? Co z nim?
- Po postrzale, umierającego, zostawionego na pastwę losu i palącego słońca odnajdują go ludzie pustyni. Biorą do swoich namiotów w oazie, żują jakieś tajemnicze rośliny, mieszają te wydzielinę z pajęczyną i nakładają mu to na postrzał, co sprawia, że szybko wylizuje się z ran. Potem wraca do Nowego Jorku, do swojej starej budy, zapala papierosa i…
- Przygodowo – epicko – tajemniczo - noir. Fajnie! – przerwał zeszyt i zaszeleścił. - Ale…
- Coś nie tak?
- Piękny Roy Baxter. Piszesz przecież o nim na początku.
- No właśnie! Chandra Parker zapala papierosa i wtedy pojawia się jego przyjaciel, Piękny Roy Baxter, który rzekomo zginął zastrzelony w dokach.
- Ożesz! Myślisz, że to już koniec, a tu jeszcze jedna tajemnica! Nieźle. Naprawdę nieźle. No i co?
- A tego to już ci nie powiem. Muszę zachować choć trochę dla siebie. Pojawienie się Pięknego Roy’a Baxtera to świetny początek następnej części, nie sądzisz?
Mój wielki, czerwony zeszyt zamyślił się.
- Wiesz… Kontynuacje, serie mogą być ciekawe i fajne, ale czy na dłuższą metę w dzisiejszych czasach byłoby to w stanie zatrzymać czytelnika?
- Nie wiem, ale powroty do starych wzorców mogą przypomnieć, szczególnie młodym, o tamtej, zakurzonej nieco, literaturze.
- E tam! A czy to konieczne takie wspomnienia? – Trzasnął okładką. – Młodego czytelnika nie zatrzymasz pocałunkiem spierzchniętych ust i, nie obraź się, ale kiczowatym obrazkiem wpadającego do wulkanu starego psa. Zresztą Lowry już to wcześniej napisał, tylko w innym, głębszym kontekście. Widzisz. „Statuetka…” może być ucztą dla doświadczonego czytelnika, który dostrzeże ten niejaki hołd złożony kryminałowi noir. Ale prosty człowiek, który na co dzień nie ma zbyt wiele do czynienia z książką, przeczyta początek i odłoży ją na półkę.
- No przecież ci się podobało – zaprotestowałem.
- Tak, ale…
Otworzyłem go powoli i pochyliłem się nad pierwszym akapitem „Statuetki z Tunisu”.
- O co ci więc chodzi?
Przewertował zapisane strony, aż doszedł do czystej kartki.
- Napisz coś, co można czytać z wypiekami na twarzy. Coś, od czego człowiek nie może oderwać wzroku czekając na rozwój wypadków. Coś, co można czytać pod kołdrą w świetle latarki. Coś, co…
- Erotyk? – spytałem.
- Niekoniecznie, ale elementy mogą być. Horror. Tani horror! Masterton to potrafił, pamiętasz?
- No jasne! – wykrzyknąłem. – Strasznie go lubiłem. Nie pisał wielkich rzeczy, ale wszyscy go czytali!
- No i był dowodem, że na takiej „pociągowej” literaturze można nieźle zarobić.
- Zaczekaj!
Chwyciłem ołówek i zacząłem szybko notować.
"Daisy wpatrywała się szaleńczo w tkwiący w jej pochwie młot pneumatyczny, po czym podniosła przekrwione oczy.
Daisy… Ta słodka, naiwna Daisy, która była królową balu maturalnego. Ta niegdyś niewinna, piękna dziewczyna patrzyła teraz na mnie opętanymi, przekrwionymi oczami prastarego, indiańskiego demona Quamitocutli.
Wyciągnąłem drżącą rękę i nacisnąłem guzik pozwalający uruchomić urządzenie do kruszenia betonu tkwiące w jej łonie. Pewnie chwyciłem uchwyt koła zamachowego silnika i szarpnąłem ostatkiem sił. Silnik jednak nie zaskoczył.
- Golden Gate! – wykrzyknął ranny szaman Skomlący Pies z plemienia Navaho. – Harry! Wezwij manitou mostu Golden Gate!"
- No nie… - Mój zeszyt zatrzasnął mi się na palcach. – To durne. Strasznie durne!
- Ale on tak pisał… Mniej więcej tak…
- Ale przecież piszesz ty, prawda? Spróbuj inaczej, bliżej rzeczywistości.
- Zaraz! – warknąłem.
Otworzyłem go jeszcze raz nerwowo i zacząłem niepewnie:
"- Aaaarrrghhh! – krzyknęła Agata, kiedy Janusz szybkim ruchem komandosa wbił jej w lewy oczodół sekator. "
- Jeszcze durniejsze… A spróbuj użyć innego, ładniejszego języka.
- Może coś z początku wieku, co? Wtedy ładnie mówili.
"Jeremi wyszarpnął widły z brzucha bladej małżonki, Jadwigi Wiśniowieckiej. Po chwili jej koszula nocna zalśniła szkarłatem i upiorna sylwetka zachwiała się.
- Odejdź, maro nieczysta! – wykrzykiwał hrabia. – Na rany Chrystusa rozkazuję ci! Wracaj do piekła! Zaklinam cię, w imię Boże!
Zdawało się, że za chwilę postać opętanej małżonki runie na marmurowa posadzkę świątyni. Tak się jednak nie stało. Zwłoki Jadwigi Wiśniowieckiej wyciągnęły do męża rozcapierzone, szponiaste dłonie upiora, a na jej bladym licu pojawił się szyderczy, złowieszczy uśmiech. Zjawa wolno ruszyła ku hrabiemu.
- Kocham Cię, Jeremi – zagrzmiała niczym piorun.
Opuszczone bezwiednie widły zadźwięczały złowieszczo na kamiennej posadzce. Ciałem hrabiego Wiśniowieckiego targnął dreszcz i Jeremi padł na kolana zakrywając dłońmi twarz. Po chwili jednak, jakby ostatkiem sił witalnych, złożył je do modlitwy i podniósł płaczący wzrok na wiszący nad ołtarzem krzyż.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie… Przyjdź Królestwo Twoje… Bądź wola Twoja… Ach pomóż mi, Boże w niebiesiech!
Lecz odpowiedział mu tylko szyderczy chichot zbliżającego się z wolna upiora."
- I jak? – spytałem zapalając kolejnego papierosa.
- Ty masz coś przeciwko kobietom?
- Ja?
- Tak. – zaszeleścił wszystkimi stronami i zachichotał. – Ty masz coś przeciwko kobietom i jesteś za wbijaniem w nie różnych rzeczy.
- No dobra – westchnąłem zrezygnowany i zatopiłem się w fotelu. – To co proponujesz?
- Jedno już wiemy, horrorów pisać nie umiesz.
- Poddaję się. Ale spytam: czym ty byś próbował straszyć? Chwyciłem się tej takiej makabry, bo człowiek sobie wyobraża… Kurde… Nie wiem, na czym to polega! Posłużę się przykładem filmu, choć tam sprawy mają się trochę inaczej. Kino bardzo szybko się rozwinęło, bo popchnęła i wspomogła je technika. Ale spójrz na czasy, gdzie ze słowem „technika” kojarzono tylko Forda T, albo prakamery braci Lumiere. Kiedy na brudnej szmacie ukazał się ruchomy obraz wjeżdżającego na stację pociągu, część widzów uciekła z sali. To był dopiero strach! Dziś już strachu nie ma. Jest tylko zaskoczenie szybkim montażem, krótkimi ujęciami i efektami dźwiękowymi. Dlatego dzisiejszy horror nie jest prawdziwym horrorem. I coś mnie się wydaje, że to przez rozwój technologiczny. Szkoda.
- A może to tylko twoje wyobrażenie gatunku, który wiem, że lubisz?
- Być może, ale przyznasz, że makabra dobrze się sprzedaje, a w połączeniu z pięknymi, opętanymi i żądnymi krwi kobietami jest jeszcze smaczniejsza.
- Chyba tak. Pod warunkiem, że je się trochę rozbierze, te kobiety.
- I przebije się jakimś urządzeniem, które służy do zupełnie innych celów.
Kiwnąłem głowa i uśmiechnąłem się do czerwonej okładki.
- Wiesz, co?
- Masz jakiś pomysł. Zgadłem? - zapytał.
- Spróbuję jeszcze raz z kryminałem. Ale z cieplejszą nutą.
- Kto według ciebie pisał z cieplejszą nutą?
- Bo ja wiem… Może…
- A mogę ja coś zaproponować? Coś swojego?– zapytał nieśmiało mój wielki, czerwony zeszyt.
- Hrabal! – krzyknąłem. – Hrabal pisał z cieplejszą nutą!
Westchnął nieznacznie okładką, jakby na czymś się zawiódł i mruknął:
- Hrabal nie pisał kryminałów.
- To co? Ale gdyby jakiś popełnił, to może wyglądałoby to tak:
„Tajemnica morderstwa w Hlavnym Dvorze”
(ciąg dalszy nastąpi...)
O opowiadaniu historii i toczeniu dysput
1"Ostatecznie mamy do opowiedzenia tylko jedną historię." - Jonathan Carroll