Mam nadzieję, że moje ulubione forumowiczki stosownie przejadą się po poniższym "dziele".

------
29 sierpnia 1940 roku
___Anglia. Znów nad wrogą ziemią. Ziemią, której Hans Metzger, choćby chciał, nie mógłby się przyjrzeć. Patrząc w dół czy to ponad lewym, czy prawym płatem, widział to samo – bombowce z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Ich tylni strzelcy raz po raz spoglądali z nadzieją na unoszące się wyżej Messerschmitty. Wkrótce pojawią się myśliwce RAF-u, a gdy to nastąpi, oni, strzelcy, nie będą w stanie samodzielnie obronić bombowców.
___Myśliwce RAF-u… Oderwał wzrok od ołówkowatych Dornierów i znów począł wpatrywać się w przestrzeń. Słońce mieli za plecami, ale na szczęście na tyle wysoko, że atak bezpośrednio z tamtej strony był niezbyt prawdopodobny. Hauptmann Metzger delikatnie przyciągnął drążek. Pozostali piloci jego schwarmu – czyli czwórki samolotów – posłusznie podążyli za dowódcą. Dodatkowe sto metrów ponad czwórkami z lewej i prawej strony pole obserwacji było proporcjonalnie szersze, ale w ostatecznym rozrachunku niewiele to dawało. Denerwował się. Czuł, wiedział, że wkrótce spadną na nich Hurricane'y.
___Szli kursem trzysta pięćdziesiąt. Czwórka Metzgera była na sześciu tysiącach metrów, ale cała wyprawa łącznie z eskortą rozciągała się w pionie na dobre trzysta. Byli gdzieś w połowie drogi między wybrzeżem a celem. Dawno nie dotarli tak daleko nie niepokojeni. Nie przerywając obserwacji, przeliczał w myślach czas i odległość. W poprzedniej wyprawie nawet nie dotarli na tyle daleko. Hurricane'ów i Spitfire'ów było tak wiele, walczyły tak dobrze, że jedyne, co pozostało bombowcom, to zrzucić bomby w polu, zawrócić i umykać na pełnym ciągu, mając nadzieję, że myśliwce powstrzymają pościg.
___Z prawej czysto. Z lewej czysto.
___Chociaż dla Metzgera-myśliwca był to udany dzień – zestrzelił dwa Spitfire'y – to dla Metzgera-oficera Luftwaffe okazał się dniem klęski. Siedemnaście Dornierów 17 (o, ironio!), tuzin Heinkli 111 i pięć myśliwców osłony. RAF zapłacił cenę symboliczną: trzy Spitfire'y. I tego właśnie Metzger nie mógł zrozumieć. Zgoda, wojna jest wojną, a każda wyprawa bombowa to osobna bitwa rozgrywająca nad dziesiątkami albo i setkami kilometrów kwadratowych ziemi lub morza. W bitwie zaś nigdy nie ma gwarancji zwycięstwa. Ale to, czego ostatnio był świadkiem, przywodziło na myśl Crécy albo Azincourt, lecz w przeciwieństwie do tamtych, w tym triumfie Anglików było coś nierzeczywistego, wymykającego się logicznym wytłumaczeniom.
___A może były to tylko próby usprawiedliwienia własnej porażki?
___Z lewej czysto. Z prawej czysto.
___Tego czarnego dnia Metzger stracił własnego skrzydłowego, latającego jako numer czwarty. Horst był takim fajnym chłopakiem, przypominał amanta filmowego i uganiały się za nim francuskie panienki z całej okolicy, a przy tym miał prawdziwy talent czekający tylko na oszlifowanie. Przed lotem założył się z kilkoma innymi pilotami, że tego dnia zaliczy swoje pierwsze zestrzelenie. Jego myśliwiec stanął w płomieniach, zanim Horst w ogóle zauważył, że zaczyna się walka.
___– Jasna cholera! – wrzasnął. Przed żółtym nosem Messerschmitta śmignęły z lewa na prawo pociski smugowe. Jednak się zagapił.
___Spojrzał w lewo. Dwa wrogie myśliwce pędziły w jego kierunku. Za nimi, sto metrów niżej wywiązywała się kolejna walka, ale ta równie dobrze mogłaby się toczyć gdzieś nad Japonią. Jego schwarm miał teraz pilniejsze sprawy do uregulowania.
___Metzger przez ułamek sekundy rozważał zwrot wprost na wroga. Nic z tego, za blisko. Otworzył przepustnicę na maksymalny ciąg i pochylił maszynę delikatnie na prawo. Górą przemknęły maszyny z czerwono-biało-niebieskimi znakami na elegancko zaokrąglonych skrzydłach. Spitfire'y.
___Położył Messerschmitta w ostry zakręt na prawo. Tercet skrzydłowych płynnie powtórzył manewr. Kolejno przeszli mu za plecami. Numer drugi, lewy skrzydłowy, wyszedł mu na prawe skrzydło. Trójka, bliski prawy, był teraz bliskim lewym, a czwarty – Wolfgang, ten co zastąpił Horsta – z dalszego prawego stał się dalszym lewym. Jego piloci wykręcili zwrot płynnie jak wioślarze pociągający za wiosła w tym samym rytmie nie dlatego, że wyznacza im go sternik, ale dlatego, że ich organizmy, od mózgu po najdrobniejszy muskuł, funkcjonują w jednym rytmie.
___A piloci Spitfire'ów, którym wchodzili na ogon?
___Amatorzy. RAF-owi chyba naprawdę brakowało lotników. Wciąż żył, chociaż przez własną głupotę zaserwował się Anglikom na srebrnej tacy. Obejrzał się. Numer drugi trzymał się blisko prawego skrzydła Metzgera, obaj lewi podążali za nimi trochę na uboczu, pilnując kolegów szykujących się do otwarcia ognia. Jak z podręcznika.
___Prowadzący pary Spitfire'ów był sto pięćdziesiąt metrów przed nim, odrobinę poniżej, ale odległość jednostajnie się zmniejszała. Jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, że ma za sobą wrogie myśliwce. A jego skrzydłowy to pewnie zupełny dzieciak, który modli się teraz, żeby jego oficer wyciągnął go z tarapatów. Tymczasem lecą jak po sznurku. Żeby chociaż kręcili esy albo beczki, albo żeby zanurkowali, albo… no, cokolwiek! Ale nie. I teraz to oni byli na srebrnej tacy. Zapowiadało się najłatwiejsze zwycięstwo, odkąd nad Polską strącił postrzelanego Łosia.
___Spitfire'y wciąż leciały na wprost. Prowadzący – na imię było mu Malcolm – gorączkowo rozważał dostępne opcje, ale żadna nie wydawała się dość dobra. Przeklinał w duchu instruktorów, dowódców, Hugh Dowdinga i wszystkich królów i królowe od czasów Elżbiety. Był na granicy płaczu. Sto trzydzieści jardów za nim sunął żółty pysk Messerschmitta. Hans Metzger kładł palec na przycisku elektrycznego spustu karabinów. Jeszcze sekunda i z dwóch luf wyrwały się pociski kalibru 7,9 milimetra. Pierwsza seria była krótka, wybiła tylko kilka niegroźnych dziurek w skrzydle. Niemiec pomacał cel. Głuchy chrobot pocisków szarpiących poszycie płata poraził Anglika niczym soczysty, filmowy policzek. Nie rozumiał, że ukąsił go waran z Komodo. Pchnął drążek jak najdalej od siebie. W oczach zamajaczyła czerwień. Spitfire osunął się w lot nurkowy.
___Metzger uśmiechnął się pod nosem. Messerschmitt wykonał przewrót przez skrzydło i zanurkował za celem. Mógł zaczekać, aż tamten zacznie wyciągać. Mógł wpakować mu serię wprost w grzbiet. Ale w żyłach Metzgera krew germańska mieszała się ze słowiańską. Był niecierpliwy. Gapienie się przez celownik przyprawiało go o świerzb. Ruch palca na spuście był prawie niedostrzegalny. Nieprzyjacielem szarpnęła długa, jadowita seria. Niemiec patrzył, jak jego pociski wyrywają z ogona tamtego kęsy poszycia. Pieścił kciukiem śmiercionośny guzik na drążku. Jeszcze jedna. Spitfire zakołysał się konwulsyjnie i pochylił się do zupełnego pionu. Pilot dostał. Nie mogło być inaczej.
___Powolne wyciągnięcie Messerschmitta z lotu nurkowego wymagało dużej siły. Przy prędkości dobrze przekraczającej pięćset pięćdziesiąt kilometrów na godzinę stery chodziły opornie. Myśliwiec położył się przy tym delikatnie na lewe skrzydło. Jego pilot obserwował agonię wroga. Oderwał oczy dopiero wtedy, gdy miał pewność, że Spitfire wyrżnie o angielską ziemię. Rozejrzał się. Dostrzegł spadochron. Nigdzie nie było Spitfire'a, a ponad opadającym pilotem unosił się Bf 109. Pozostałych samolotów z jego czwórki nie widział. Pewnie rozumiejąc, że nie są potrzebne, zawróciły i włączyły się do głównej bitwy. Bitwy, od której Metzgera dzieliły teraz trzy kilometry w poziomie i drugie tyle w pionie. Otworzył wlot powietrza na pełną szerokość i znów dał maksymalny ciąg.
___Wznosił się z prędkością piętnastu metrów na sekundę. Jego Bf 109E mógł wyciągnąć jeszcze ze dwa, ale Metzger oszczędzał paliwo. Przyglądał się kotłowaninie. Dwa bombowce już spadały. Jednemu płonęły oba silniki. Kilka Messerschmittów oddzieliło się, goniąc Hurricane'a czy Spitfire'a, albo samemu będąc gonionym, lecz Metzger nie mógł wesprzeć żadnego z kolegów. Był wciąż dużo za daleko i dużo za nisko. Miał nadzieję, że ktoś wpadnie na pomysł, by zanurkować. Wtedy mógłby spróbować pomóc. Poganiał w myślach wszystkich towarzyszy toczących właśnie walki kołowe. Tutejsze myśliwce były zwrotniejsze niż Bf 109. Pojedynek manewrowy z wyszkolonym brytyjskim pilotem ocierał się o samobójstwo. Jeśli tamten nie popełnił błędu, był samobójstwem.
___Wariometr niezmiennie wskazywał piętnaście metrów. Z kotłowaniny odpadły kolejne niemieckie maszyny ciągnące za sobą warkoczyki dymu. Zaklął pod nosem, widząc w oddali kilkanaście małych, błyszczących kształtów – RAF przysyłał posiłki. Koniec. Po wszystkim. Nie przedrą się. Niektóre Dorniery, zapewne uszkodzone, może z niedziałającymi silnikami, zaczęły właśnie wypuszczać ładunki. Zaraz miała się zacząć bezładna ucieczka. Metzger zmełł kolejne przekleństwo. Dał się odciągnąć od bombowców. Gdyby jego czwórka była na miejscu, gdyby odpuściła tamtym amatorom i poszła w dół, mogłaby pomóc tam, gdzie naprawdę by się przydała. Teraz bitwa była przegrana. Miał do wyboru tylko czy wyjść przed bombowce i torować im drogę, czy raczej osłaniać je od tyłu.
___Bitwa była przegrana. Formacja rozpadła się na grupki liczące w najlepszym razie po cztery, może pięć maszyn, często dymiących. Wiele uciekało samodzielnie. Również pojedyncze myśliwce odskakiwały i pędziły ku bezpiecznym wybrzeżom Francji. Jagdgeschwader 55 znów nie obroniła powierzonych jej bombowców.
___Ale oto nadarzyła się okazja, by choć trochę wybielić plamę. Niedaleko przed nim samotny Dornier 17, ciągnący za sobą smużkę dymu z lewego silnika, uciekał przed Hurricane'em. Ma się rozumieć, nie mogło być mowy nawet o teoretycznych szansach dotarcia nad Kanał. Na tym pułapie Hurricane w każdej wersji mógł przekroczyć pięćset kilometrów na godzinę, podczas gdy dla Dorniera marzeniem ściętej głowy było czterysta pięćdziesiąt. Anglik zachodził cel to z lewej, to z prawej strony, najwyraźniej bawiąc się w kotka i myszkę z tylnym strzelcem. Tyle dobrego, że pewnie nie zwracał uwagi na to, co się działo za nim.
___W gruncie rzeczy działo się niewiele. Ot, drobnostka – Messerschmitt wszedł mu na ogon. Niespełna dwieście metrów za nim Hans Metzger kolejny raz tego dnia pieścił elektryczny spust. Był to niezmienny rytuał. Dla myśliwca jego maszyna powinna być droga niczym kochanka. Bardziej nawet, od kochanki bowiem rzadko kiedy zależy życie jej fatyganta. Los myśliwca tymczasem jest losem jego maszyny. Skoro więc mężczyzna z czułością i rewerencją – bez wątpienia słuszną – traktuje ulubioną kochankę, jakże mógłby odmówić atencji swojej maszynie, która ożywa tylko dzięki niemu, bez której byłby nikim.
___Wcisnął spust.
___Dwudziestomilimetrowe działka w skrzydłach i bluznęły pociskami. W normalnej sytuacji najpierw pomacałby Anglika karabinami, ale tym razem nie było czasu. Musiał ratować Dorniera.
___Źle wymierzył. Trafił, ale działka odgryzły tylko końcówkę lewego skrzydła. Przynajmniej wystarczyło, żeby zorientował się, że sam jest w opałach i poniechał bombowca. Teraz trzeba go było wykończyć.
___Hurricane rzucił się w korkociąg. Metzger pomknął za nim. Puścił krótką serię z karabinów. Drugą. Trzecią. Bez skutku. Przestał strzelać – trafić w samolot w korkociągu to właściwie przypadek – i czekał, aż tamten zacznie wyciągać samolot do poziomu. Zrobił to nagle. Metzger ledwie zdążył otworzyć ogień. Ale udało się, spomiędzy kokpitu a ogona Hurricane'a odpadły kawałki mechanicznego ciała. W tym momencie, jakby realizując bezwarunkowy odruch, Anglik wykręcił beczkę. Rozpaczliwy, bezcelowy w swej istocie manewr. Metzger wdusił spust i poczęstował delikwenta całym zapasem dwudziestomilimetrowych pocisków. Silnik Hurricane'a od razu stanął w płomieniach. Osłona kabiny rozpadła się.
___Metzger wyrównał lot, dodał ciągu i pomknął ku Francji.