Bona fide
Droga Dorotko, moja jedyna, zawsze ukochana córko.
Jak syn, a raczej ojciec marnotrawny powracam, szukając miejsca i schronienia w Twoim sercu. Zapewne po tak długim, blisko dziesięcioletnim, milczeniu nie zapomniałaś swego jedynego już rodziciela. Dziwi Cię pewnie fakt, że jeszcze żyję. Tak. Pamiętam, że w chwili naszego rozstania nie zapowiadało się na to. Ze wstydem i skruchą jestem w końcu gotowy, by to przyznać. Po śmierci mojej żony, a Twojej matki popadłem w alkoholizm, w szalone pijaństwo, moralne zapomnienie w ostrych i twardych szponach diabła. Tak było i dłużej nie będę się tego wypierał. Wlewałem w siebie kolejne kieliszki jak gdybym chciał ugasić wódką palący mnie żal. Wiem teraz jak bardzo wtedy cierpiałaś z mojego powodu. Wiem, a jednak piszę teraz do Ciebie, by szukać w Twoich oczach przebaczenia.
Długo zbierałem odwagę, by w końcu nawiązać z Tobą ponownie nić kontaktu. Ostatnie dni swym nastrojem zmotywowały mnie w końcu. W odpowiednim czasie opowiem, dlaczego. Tymczasem chciałem rozliczyć się przed Tobą z tych lat, które nas rozdzieliły.
Nie muszę ukrywać, że po tym, jak wybrałaś samotne życie z dala ode mnie, szybko zmuszony byłem zrezygnować z wykładania na uczelni. Słyszałaś o tym, nie wątpię. Ten moment, chwila ostatecznego upodlenia, sprawiła, że na wiele lat utraciłem drogę, którą uparcie szedłem wcześniej. Piłem coraz więcej, nie dbałem o to wszystko, co było dookoła. Piłem już nie ze smutku, lecz z potrzeby, jaką ma każdy alkoholik... o matce już nie pamiętałem. W niedługim czasie wyprzedałem całą niemal zawartość mieszkania, opróżniłem konta, trafiłem na ulicę.
Kolejne dziesięć lat były ciągłą pogonią za wódką, były spaniem na dworcach, pustką i gorzkim śmiechem. Nie pamiętam nawet połowy z tego, co wtedy się działo, a z chęcią zapomniałbym o połowie tego, co zostało w mej głowie.
Mój powrót zawdzięczam dwóm osobom. Pierwszą jesteś Ty – jedyna, która pamięta mnie jako człowieka, którym byłem. Drugą był ksiądz łukasz, on zobaczył we mnie człowieka, którym mogłem się stać. Udało się, choć do tej pory nie wiem jak. Oto jestem - człowiekiem innym, bardziej pokornym i o wiele słabszym, lecz czującym na powrót nadzieję. Od niemal roku mam własny dom – stary i zniszczony; leży nieopodal lasu, na skraju wsi, do której rzuciło mnie życie. Utrzymuję się z drobnych usług, jakie jestem w stanie ludziom ofiarować. Głównie jednak pracuję jako pomocnik kościelnego i grabarz. Niegdyś doktor nauk, dziś... nie jestem tym samym człowiekiem, ale stale jestem Twoim ojcem. Czekam na odpowiedź od Ciebie, droga córko. Co się z Tobą dzieje? Czy masz rodzinę? Pracujesz? I czy chcesz mieć ze mną jakiś kontakt? Czekam na odpowiedź z utęsknieniem.
Twój ojciec.
Zadrzwie, 20 czerwca 200*
Najdroższa Doroto.
Zaledwie wczoraj wysłałem list, a już piszę następny. Stawiam kolejne słowa niepewnie, nie wiedząc, jaka będzie Twoja reakcja. Zbyt mocno jednak tego potrzebuję, by teraz przestać. Mam nadzieję, że nie niszczysz tych słów, wcześniej nie czytając, że nie odgradzasz się od ponurej przeszłości. Naprawdę jestem już innym człowiekiem.
Wspomniałem już, że zdarzyło się coś, co nie daje mi spokoju. Ciebie proszę o wysłuchanie narzekań starego człowieka. Nie jest to może nic ponad zwykłe fanaberie pijaka, nie wiem naprawdę...
Jestem grabarzem, pisałem o tym. Nie jest to praca ani trudna, ani wbrew pozorom szczególnie przykra. Zazwyczaj nie. Jednak ostatnio zdarzyło się coś, co do tej pory wraca do mnie, budząc grozę.
Niespełna tydzień temu, późnym popołudniem kopałem grób dla pewnej parafianki. Pogoda nie dawała się szczególnie we znaki, powietrze było ciepłe, krzepiące. Rosnące w około drzewa dawały przyjemny, chroniący przed skwarem cień. Cmentarzysko w Zadrzewiu jest niewielkie, więc zazwyczaj nowe groby stawiane są na miejscu starych. Ten, który akurat zdemontowałem znajdował się w najbardziej wiekowej i zapuszczonej części nekropolii, gdzie podobnych było więcej. Sprawiał wrażenie wyjątkowo zniszczonego. Tablica nagrobkowa była starta tak mocno, że nie dało się zauważyć nawet zarysów liter, żadnego krzyża.
Mam nadzieję, że nie zanudzam Cię moją gadaniną, ale staram się jak najlepiej oddać moje wrażenie. Już od początku czułem, że nie jest to miejsce, które powinno zostać naruszone. Zabrałem się do kopania niechętnie, jakby z lekkim oporem. Po chwili zapomniałem o dziwnym uczuciu, zagłębiając się w myślach. Powoli jednak, z każdą łopatą wyrzuconej ziemi coś zaczynało do mnie docierać. Początkowo było to jak szum morza słyszany z daleka, z czasem dźwięk stawał się coraz bardziej intensywny, przeradzając się w chóralny pisk. Wszystko to odbierałem bardziej duszą niż zmysłami, sądziłem, że to zmęczenie daje o sobie znać. Przerwałem kopanie na moment i usiadłem na ławeczce, odsapując. Wtedy dopiero poczułem, jak bardzo brakuje mi sił. Szum ucichł, więc uspokoiłem się nieco. Niepokój powrócił wraz z dźwiękiem, jak tylko zacząłem na powrót kopać. Niegdyś nie byłem specjalnie zabobonny; mimo mojej wiary w Boga, świat sił nadprzyrodzonych był dla mnie odległy. Bardziej więc obawiałem się o moje zdrowie psychiczne i fizyczne, które jak sądziłem odpowiadało za te anomalie. Szybko jednak dokończyłem pracę, gdyż zbliżał się wieczór, a nie chciałem, by noc zastała mnie jeszcze poza domem.
Może wyda Ci się to śmieszne, ale gdy wychodziłem z wykopanego przeze mnie grobu usłyszałem kobiecy szept. Wiem, że był skierowany do mnie, gdyż wyraźnie zrozumiałem moje imię. Niestety cała reszta pozostała niezrozumiała. Jestem jednak pewny, że nie było to przesłyszenie. Serce zabiło mi wtedy jak szalone, czym prędzej zebrałem mój sprzęt i bacznie się rozglądając, niemal w biegu opuściłem nekropolię.
Od tego czasu niepokój towarzyszy mi stale. Szczególnie wieczorem, gdy zachodzi słońce, czuję się źle. Jak już wspomniałem, mieszkam sam, w starym, zrujnowanym domu. Nie jestem tu nawet zameldowany, ale nikt nie rości sobie praw do tego budynku, więc tymczasowo czuję się jego właścicielem.
Tuż za okalającym podwórko płotem rozpoczyna się las. Jest to miejsce niezwykłe; granica drzew jest ostra i wyraźna, jakby odcięta skalpelem. Między drzewami panuje niepokojąca cisza, a mrok jest gęsty i duszący. Rzadko przekraczam granicę. W tamtym świecie czuję się strasznie wyobcowany. To naprawdę niesamowite wrażenie, gdy drzewa nasłuchują twoich kroków. Byłem tam zaledwie kilka razy, zawsze przy tym spotykało mnie coś przykrego. Gałęzie jakby celowo drapały twarz, pajęczyny wyrastały przed oczyma w ostatnim momencie, nie dając szansy na unik. Nie, nie czuję się tam gościem i nie mam zamiaru zapuszczać się w głąb. Inaczej jest, gdy obserwuję las z podwórka, to jest bezpieczne.
Tego dnia, gdy wróciłem z cmentarza, miałem sen, którego nie mogę zinterpretować jako zwykłą reakcję organizmu na strach. Był zbyt osobliwy.
Stałem na środku bezkresu o barwie złota. Dookoła mnie nie było nic – i to sprawiało, że czułem się zagrożony. Wystawiany na widok oczu, które mogły obserwować mnie z ukrycia, byłem bezbronny. Dotykały mnie ich spojrzenia.
Przez dłuższy czas panowała cisza, po czym rozległ się ten szum, który usłyszałem już wcześniej. Dochodził zewsząd naraz, lecz jego centrum znajdowało się gdzieś w moim pobliżu. Z kakofonii wyłonił się po chwili nowy ton – ludzki głos. Kobieta mówiła jakieś słowa, których nie potrafiłem zrozumieć. Brzmiało w nich szaleństwo i pasja. Kolejne sylaby płonęły żywym ogniem, osmalając moje zmysły. Bełkot stawał się coraz bardziej transowy, układał się w słowa, oplatał mnie coraz ciaśniej. Zrozumiałem ich sens. Pamiętam je doskonale, bo brzmiały mi w uszach jeszcze długo po przebudzeniu. “Józefie Bielczak, powiem ci, co masz czynić”.
Nigdy, przenigdy, w żadnym delirium nie zaznałem takiej wizji.
Na tym kończę tymczasem opowieść. Czekam stale na odpowiedź od Ciebie, Doroto. Czekam z niecierpliwością.
Józef Bielczak.
Zadrzewie, 21 czerwca 200*.
Droga córko, już po raz trzeci ośmielam się napisać list do Ciebie. Nie odpowiadasz. Jeśli nie życzysz sobie, bym ingerował choć tylko słowami w Twój świat – daj mi znak, a już nigdy o mnie nie usłyszysz. Tymczasem żywię się nadzieją, że choć jeden z listów trafił w Twoje ręce. Od śmierci księdza łukasza, to jest od pół roku, nie mam nikogo, z kim mógłbym porozmawiać szczerze.
Bardzo ciekaw jestem, jak ułożyło się Twoje życie, czy jesteś szczęśliwa. Od tak dawna nie słyszałem o Tobie nawet słowa. Nie wiem nawet, czy dalej mieszkasz pod tym samym adresem, ale w książce telefonicznej nic nie znalazłem, a wierzę w to, że znajdzie się jakiś życzliwy człowiek, który doręczy Ci tę korespondencję w jakiś sposób.
Znów śnił mi się ten kolor, to miejsce. Panowała cisza, a ja czekałem beznamiętnie, tak, jak tylko we śnie jest to możliwe.
Nagle ruch ustał i znów usłyszałem szum. Stawał się coraz głośniejszy, aż do granicy wytrzymałości. Nastąpiła nagła zmiana; słyszałem sapiący oddech, jakby bardzo starej i schorowanej osoby. Dołączyło do niego drapanie, jakby szpony przesuwały się po drewnianej powierzchni, szukając czegoś. Drzwi – przemknęło mi przez myśl – jakaś istota szuka klamki.
Nie pamiętam w którym momencie się obudziłem, ale groza którą czułem wtedy na zawsze już we mnie zostanie. Już na jawie poczułem, jak czyjaś obecność rozwiewa się w ciemności, choć nawet nie wiedziałem skąd się tutaj wzięła.
Teraz jestem zdenerwowany, rozdrażniony. Proboszcz patrzył na mnie jak na człowieka niezrównoważonego, gdy przyszedłem pomóc na plebanii. Zalecił mi więcej snu i wizytę u lekarza. Na cóż mi teraz eskulap, przecież i ciało i duszę mam zdrową, jeśli nie liczyć niezabliźnionych do końca ran mojej przeszłości. A sen? Boję się snu, nie chcę tam wracać. Boję się, oddechu i drapania, boję się tego, że szpony znajdą klamkę, boję sie, że w tej sytuacji znów zacznę szukać butelki. Ale nie, to już przeszłość.
Tak mocno zacząłem ostatnio żyć tą wizją, że przeszłość zdaje się oddalać ode mnie. Lecz przecież żyjemy tylko po to, by pamiętać; by wracać wciąż do tych szczęśliwych momentów, które płoną niczym latarnie na krętych ulicach naszego życia. Nigdy nie dane nam będzie spojrzeć na mapę, kierować wiec musimy się naszym wzrokiem i doświadczeniem. Jednak nawet teraz, jako człowiek, który przeżył tak wiele – nie wiem, co robić.
Mam nadzieję, że nadejdą jeszcze dla mnie te chwile, które kiedyś będę mógł wspominać z rozmarzeniem, przywracając kolejne sceny do życia raz po razie, jakby świat na moment stał się salą kinową. Ty jedyna jesteś mi nadzieją na to. W pamięci o Tobie szukam siły, tak jak we wspomnieniach o Twojej matce rozkosz miesza się z rozpaczą.
Ostatnio jednak coraz mniej widuję ludzi, nie mam im nic do powiedzenia. Mam nadzieje, że to minie wraz ze snem. Boję się jednak, że z nici koszmaru powoli zaczyna tworzyć się tkaniną jawy, czuję jak coś groźnego staje się coraz bardziej materialne, oplata mnie. A może to ja jestem coraz bliżej snu?
Tymczasem to wszystko, czekam na Twoją odpowiedź.
Józef Bielczak.
Zadrzewie, 23 czerwca 200*.
Kochana córko.
Wydarzenia ostatnich dni pochłonęły mnie tak mocno, że piszę dopiero dzisiaj. Wraz z ociepleniem, towarzyszącym coraz mocniej rozkwitającemu latu, nawiedziło moje życie tyle grozy, że mogę jedynie nieudolnie postarać się przekazać Ci moje wrażenia, nie ukazując nawet połowicznie tego, co naprawdę się wydarzyło. Nawet teraz, gdy piszę, oczekuję nawrotu, który po kilku godzinach odpoczynku jest więcej niż pewny. Odczuwam czyjąś obecność, ale na razie jestem bezpieczny.
Postaram się pokrótce opisać Ci wszystkie te wydarzenia, których byłem udziałem. Ani słowo z tego, co tu przeczytasz nie jest kłamstwem, zaklinam się na wszystko. Choć wolałbym, by okazało się, że jedynie wyimaginowałem sobie to wszystko w czasie snu, wiem – i ta świadomość mnie przytłacza – że tak nie jest. Trudno mi ogarnąć rozumem całą tę historię i mam nadzieję, że spisanie jej pomoże mnie samemu, podczas gdy dokument ten stanie się sprawozdaniem, na wypadek, gdybym nie miał doczekać jutrzejszego dnia.
Po nocy, którą zrelacjonowałem poprzednio nastało kilka dni spokoju, niezakłóconych żadnymi zjawiskami nadprzyrodzonymi. Teraz dopiero widzę, że to już wtedy wisiało w powietrzu, szukało gruntu, na którym mogło by się oprzeć. Pająk był wtedy dopiero w trakcie budowania sieci, w którą następnie wpadłem, stając się jego zabawką.
Trzy noce temu sen powrócił. Jeszcze raz zawieszony byłem w tej przestrzeni, niczym marionetka na sznurkach. Szum wypełniał pustkę. Później znowu wykrystalizował się odgłos drapania i przeciągły, pełen jadu syk, jakby starej kobiety. Zaskrzypiał zawias, poprzedzony trzaśnięciem klamki. Dobrze znałem ten dźwięk, towarzyszy mi już od czasu, gdy zamieszkałem w tym miejscu.
Po przebudzeniu czym prędzej pobiegłem do drzwi wejściowych, były jednak zamknięte tak, jak zostawiłem. Uspokoiło to moje skołatane nerwy, lecz tylko na moment, gdyż wracając do sypialni ujrzałem w blasku żarówki brudny ślad na podłodze. Serce poczęło mi wtedy szamotać się w piersi, jak oszalałe. Przemogłem jednak strach i przeszukałem całe mieszkanie z nożem w dłoni. Czułem jednak, że wewnątrz nikt na mnie nie czeka i w istocie tak było. Do południa czułem namiastkę bezpieczeństwa – ślad starłem z ziemi, tłumacząc sobie jego obecność własnym niedbalstwem, choć w istocie wiedziałem, że nie jest moim dziełem.
Jakże naiwnie tłumaczymy sobie wszystkie prawy zakryte mrokiem nocy jako wytwory naszej wyobraźni, czy też racjonalne zjawiska fizyczne, których jeszcze nie poznaliśmy. Zdaje nam się, że to wszystko staje się niegroźne, gdy tylko odwrócimy wzrok, wyrzucimy to z pamięci. Tymczasem każda szczelina, każdy zacieniony zakamarek może kryć w sobie tajemnicę, która przerasta nasze ludzie lęki. Być może kiedyś poznamy podłoże tego, co obecnie jest dla nas magią, ja jednak uważam, że próby te ukażą nam jedynie kolejne kurtyny, z których każda kolejna będzie coraz bardziej oporna.
Nie wiem sam, dlaczego to ja miałem się stać ofiarą i narzędziem tych sił, których natury nie miałem chęci odkrywać. Stało się jednak wbrew moim życzeniom. Tamtego popołudnia odnalazłem na stoliku nocnym przy moim łóżku notatkę. “Najciemniej jest pod latarnią” - głosi stare przysłowie, jakże trafne w tej sytuacji. Przeszukiwałem cały dom, a tymczasem to było tuż obok.
Nie sądzę, byś była w stanie wyobrazić sobie przerażenie, jakie odczułem, gdy trzymając w drżących dłoniach skrawek papieru, czytałem. Nie mam zamiaru przytaczać tu jego treści, gdyż nie chcę, by ktoś kiedyś wykorzystał ją do złych celów. Był napisany pismem odręcznym, chaotycznym i rozedrganym, jakby ręka autora z trudem utrzymywała pióro. Autora? Raczej autorki – Elżbiety Krom. Nigdy wcześniej nie słyszałem o tej osobie, ale to nazwisko nigdy już nie opuści mej pamięci. To, czego ode mnie żądała zostało przedstawione tonem nie znoszącym sprzeciwu, nie byłem jednak jeszcze na tyle szalony, by wykonać te bluźnierstwa, które były tam opisane. Spaliłem kartkę i postanowiłem mieć się tej nocy na baczności.
Kładąc się do łóżka ukryłem przy mym boku nóż myśliwski i latarkę. Postanowiłem w miarę możliwości przeczekać noc bezsennie. Niestety około północy ogarnęło mnie ogromne znużenie, któremu nie byłem w stanie sprostać. Ta noc obyła się bez koszmarów, była wielką, mroczną plamą, kończącą się dopiero w momencie przebudzenia. Groza, która mu towarzyszyła, po raz kolejny wzbudziła gdzieś w moim wnętrzu okrzyk przerażenia. Poczułem na raz dwie rzeczy – piekący ból prawej dłoni i zimno stali na szyi. Nóż, który tak przebiegle ukryłem w łóżku leżał teraz na mojej krtani, swym ciężarem objawiając mi mą słabość. ślad krwi z rozciętej dłoni znalazłem zarówno na ostrzu, jak i na nowym liście. Nie różniła się od poprzedniej właściwie niczym – tylko podpis był wykonany palcem unurzanym w mojej posoce.
Sądzisz, że już wtedy oddałem się pod władzę tego demona? Nie, zbyt silny jeszcze wtedy byłem. Tym razem, pod wpływem instynktu, ukryłem notatkę w szufladzie biblioteczki. Sam zaś udałem się do kościoła, by szukać wsparcia w modlitwie. Musisz wiedzieć, że w Bogu odnaleźć można wiele nadziei, zaczerpnąć siły, jaka potrzebna jest w ciężkich chwilach. Wiele godzin upłynęło mi na modlitwie i kontemplacji. Gdy odnowiony i oczyszczony opuściłem boży przybytek – nie czułem już strachu.
Zabrałem się do pracy na plebanii, jak to mam w zwyczaju. Proboszcz nie wymaga ode mnie punktualności. Wie, że raz zaczętą pracę dokończę nawet, jeśli ma mi na tym upłynąć cała noc. Tego dnia właśnie wróciłem do mieszkania grubo po zmroku, jednak nie wyczułem zła pośród ścian. Położyłem się do snu z lekkim sercem, pewny o spokojny sen. Tymczasem około północy obudziłem się niespodziewanie, nasłuchując czegoś z niepokojem. Jakiś niewidoczny duch stał przy mnie, słyszałem miarowy, ledwo wyczuwalny szum. Brzmiało to, jakby wiatr poruszał drzewami w lesie, ale jestem pewny, że źródło dźwięku było tuż obok.
Zamarłem w bezruchu, oczekując. Usłyszałem ciche, mantrycznie powtarzane słowo. Imię... Twoje imię, droga córko. Zimny pot wystąpił na moim ciele, zrozumiałem przesłanie. Od tej chwili ma wola i siła podupadły. Postanowiłem stać się powolnym na użytek demona. Zrobiłem to w trosce o Ciebie, Dorotko, bo czyż miałem jakiś wybór?
Nigdy nie zapomnę tej nocy, gdy prowadzony przez tę istotę wyszedłem z domu, okryty roboczą kurtką, z siekierą w dłoni i wypchanym po brzegi plecakiem. Elżbieta Krom prowadziła mnie przez las, między szarpane gwałtownym wiatrem gałęzie i szeleszczące liście. Ta chwila, gdy znalazłem się pośród drzew, gdy przekroczyłem granicę terytorium ludzi stała się momentem przełomu. Nie mogłem już się odwrócić, byłem już jedynie instrumentem.
Dziwna energia, podobna do tej z przestrzeni snu, wibrowała w powietrzu choć świat był o wiele ciemniejszy i wyglądał o wiele mniej realnie. Każdy mięsień mojego ciała drżał z trwogi, czułem, jak serce pulsuje mi w piersi, czułem strach, ale jednocześnie byłem gdzieś poza tym wszystkim, zahipnotyzowany.
Niespodziewanie wyszliśmy na polanę. W górze, w koronach drzew szumiał wiatr, ale ja nie odczuwałem jego siły, chroniony monumentem pni. Noc była ciemna, bezksiężycowa. Duch pozwolił mi użyć latarkę, ale wydobywający się z niej punktowy snop światła sprawiał jedynie, że ciemność dookoła była jeszcze gęstsza i tajemnicza.
Rozpocząłem przygotowania do obrzędu. Najpierw rozpaliłem ognisko, które ogrzało nieco mrok, sypiąc w około iskry. Następnie zabrałem się za ścinanie martwego drzewa, które wskazała mi wiedźma. Tkwiło ono w centrum, samotne. Polana ta z pewnością w dawnych już czasach musiała być ostoją magii. Drzewo było praktycznie pozbawione gałęzi, jedynie gdzieś na szczycie tkwiło kilka samotnych, poskręcanych badyli. Siekiera z łatwością zagłębiała się z spróchniałą, przeżartą starością treść, tak że praca posuwała się do przodu.
Wiatr w górze wył upiornie w takt miarowo wbijającego się w drewno ostrza. W końcu pień runął z głuchym odgłosem.
Musisz wiedzieć, że przez Zadrzewie płynie niewielka rzeka, Olszówka. Omija ona las łukiem, przecinając wieś w pół. Nigdy nie interesowałem się specjalnie tym, gdzie bierze ona początek, pewny jednak jestem, że nie tam, między drzewami – patrząc na mapę okolicy można by wręcz odnieść wrażenie, że odsuwa się ona z odrazą od tego miejsca. Mimo to klucząc między drzewami natknąłem sie na jej brzeg. Oczywiście, nie mam pewności, że była to waśnie ta rzeka, ale nigdy nie słyszałem o tym, by w okolicy znajdowała się jakaś inna. Płynąca w jej korycie woda była lodowata i ciemna jak smoła; gdy zanurzyłem w niej rękę zdawało mi się, że grzeje ona moje zmrożone grozą członki.
Z pełnym wiadrem wróciłem na polanę. Wykopałem płytką dziurę przy końcu drzewa. W nią też wlałem wodę. O dziwo woda nie wsiąknęła w grunt, jakby czekała w bezruchu. Wtedy usłyszałem w głowie głos ducha, rozkaz, który nie został przedtem wypisany w liście. Gdyby tam był – nie wiem czy nie został bym mimo wszystko w domu tej nocy.
Gdzieś z pobliskich krzaków rozległo się ciche, jakby przestraszone popiskiwanie. Pełen trwogi ruszyłem w tamtym kierunku. Nie bałem się stworzenia, które tam zastałem, ale tego, co miało się z nim stać. Młoda sarna stała nieruchomo, patrząc na mnie pełnymi przerażenia oczyma. Nie mogła stamtąd uciec, tak samo jak i ja nie mogłem. Cóż miałem zrobić, ja – bezwolne narzędzie. Zaprowadziłem ją na polanę, położyłem jej głowie na pniu zwalonego drzewa i... siekiera opadła w dół. Czując odrazę, rzuciłem zdekapitowane ciało obok kałuży. Ta poczęła wypełniać się krwią. Możesz nie wierzyć w to co napiszę, ale wtedy zobaczyłem jak woda powoli znika z zagłębienia. Jednak nie w głąb ziemi, a w pień drzewa.
Stałem tam na polanie, czułem cały czas obecność Elżbiety Krom. Czekała. Nagle coś w pniu się zakotłowało, kora zafalowała i pojawiło się na niej niewielkie wybrzuszenie, mniej więcej na wysokości półtorej metra od miejsca cięcia. Wyglądało to jak chorobliwa narośl, czy też deformacja pnia, ale fakt, że dokonała się ona w ciągu zaledwie chwili, na moich oczach odebrał jej całe znamiona naturalności. Ponaglony wewnętrznym rozkazem ducha, uderzyłem w pień, tuż pod bruzdą. Ostrze weszło niemal po trzonek. Odskoczyłem, zaniepokojony. Wewnątrz kotłowało się coś przeraźliwie bladego i potwornego. Lepka ciecz poczęła kapać z otworu, stwór wewnątrz szamotał się, jakby przebudzony. W przerażeniu obserwowałem jak zapoczątkowane przeze mnie przejście otwiera się coraz szerzej, uwalniając egzystującą wewnątrz poczwarę. Wyobraź sobie, droga córko coś, co wypełza niezgrabnie z pnia starego drzewa. Blade, niemal białe ciało istoty pokryte jest rzadką szczeciną twarz nosi jedynie odległe znamiona ludzkich rysów, z kolei całość przypomina zdecydowanie przerośniętą do niemal ludzkich rozmiarów larwę. Stworzenie wiło się bezmyślnie, walcząc z pniem. łeb poruszał się, wodząc w około bladymi szparami oczu. W pewnym momencie spojrzało na mnie, znieruchomiało na chwilę, po czym z wnętrza wydobył się szepczący chichot.
Ostatecznie puściły mi nerwy. Nie zwracając uwagi na konsekwencje – rzuciłem się w tył. Głos larwy dudnił mi w uszach, zdawało mi się, że słyszę jeszcze za sobą, jak szepcze “Wróć...”, ale to był już jak sądzę wytwór mojej rozedrganej wyobraźni. Jak wróciłem do domu? Nie pamiętam, ale chyba udało się to jedynie dzięki Opatrzności, która przypomniała sobie o mnie w tym momencie.
Zabarykadowałem się w kuchni, uzbrojony. Jeszcze tej samej nocy słyszałem, jak coś przemyka się pokracznie gdzieś po podwórzu, nie miałem jednak dość odwagi, by spojrzeć prze z okno. Od tego momentu minęło juz kilka godzin.
Teraz jest dzień, nocne strachy wydają się być mniejsze, ale nie czuję się bezpieczny. Obserwują mnie, czekają na zmrok. Ja jednak już wykonałem ich żądanie, obudziłem larwę. Ale oni dalej mnie chcą, bym przyłączył się do nich, upadł na kolana i pełzał w błocie i ciemności, aż stanę się podobny do tego demona. Nie godzę się na to. Gdy skończę pisać wrzucę list do skrzynki i pójdę do kościoła, czekać, aż moc Boża mnie napełni. Stawię czoła tym siłom. Mam krzyż, wodę święconą i nóż. Siekiera została w lesie, ale to co mam powinno wystarczyć. Jesteś jedyną osobą, która o tym wszystkim słyszy, tylko Tobie powierzam tę historię. Wierzę, że nie wykpisz mych słów i powtarzam, że nie skłamałem tutaj niczym. Jestem zdrowy na duchu i ciele, zamierzam walczyć. Oby los dał mi czas, byśmy się jeszcze spotkali. Kocham Cię, córko.
Józef Bielczak.
Zadrzewie, 29 czerwca 200*.
* * *
Józef B. zniknął. Pomimo długich poszukiwań nie odnalazłam jego ciała. Policja, poinformowana o jego zaginięciu, jest w trakcie badania sprawy. Wszystko wskazuje na to, że mężczyzna zostanie uznany za niepoczytalnego, a jego zaginięcie będzie przypisane szaleństwu, jakie podobno zaczął ostatnimi czasy przejawiać. Wiele głosów w Zadrzewiu zgadza się z tą opinią. Choć ludzie szanowali starego grabarza, nie uważali go za całkowicie zdrowego na duchu. Chodziły nawet słuchy, że ostatnimi czasy wrócił do alkoholu, choć wydaje się to być wyssane z palca i powodowane jedynie głupim i bezmyślnym plotkarstwem.
Krótka notka, którą znalazłam w jego mieszkaniu nie nadaje się do odczytania. Pisana była rozedrganą dłonią, jakby w wielkim pośpiechu. Nie pokazałam jej nikomu, tak samo jak listów. W tej sprawie nie będą stanowiły żadnych dowodów, jedynie potwierdziłyby miejscowe opinie. Szczególnie, że Dorota Bielczak (nie zmieniła nazwiska) nie żyje od roku. Był to zwykły wypadek samochodowy, nic nadnaturalnego.
W mieszkaniu autora listów znalazłam leżący na ziemi krzyż. Gdy wzięłam go do ręki, poczułam wyładowanie zgromadzonej na nim energii. Nie potrafię wytłumaczyć tego, co działo się na terenie tej posesji inaczej niż treścią listów. Nigdy nie wierzyłam w nadnaturalność, jeśli ta wychodziła poza ramy tradycyjnego katolicyzmu, ale tamto miejsce miało w sobie coś okrutnie przejmującego grozą, że nie mam już nigdy więcej zamiaru tam wracać. Nie teraz, gdy historia się zakończyła.
W posiadanie listów Józefa Bielczaka do córki weszłam niejako przypadkiem i z dobrej wierze. Wypoczywając w mieszkaniu mojej babci, opiekowałam się nim pod jej nieobecność. Skończyłam z powodzeniem sesję egzaminacyjną i postanowiłam oddać się zasłużonemu wypoczynkowi właśnie tu, w Zadrzewiu. Pewnego dnia natknęłam się na piękną aleję, ciągnącą się wśród drzew aż na skraj lasu, mijając go bokiem. Miejsce było zaciszne, kojące bezruchem, więc objęłam je w posiadanie. Pewnego dnia natknęłam się tam na pana Józefa. Nadszedł od strony lasu. Wrzucił zaklejoną kopertę do stojącej na poboczu skrzynki na listy. Zaskoczyło mnie to, gdyż ta wyglądała i (jak się okazało) była od lat nieużywana. Sytuacja powtórzyła się jeszcze dwukrotnie, więc zajrzałam dyskretnie do środka, znajdując wiadomą korespondencję. Zabrałam koperty ze sobą, postanawiając wysłać je osobiście, szczególnie, że listy nie były nawet oznaczkowane.
Kilka dni zajęło mi odkrycie adresy Doroty Bielczak. Gdy jednak odkryłam, że adresatka nie żyje postanowiłam korespondencję zatrzymać – oddanie jej właścicielowi było by nietaktem, a i przykre by dla mnie było oznajmienie mu smutnej nowiny.
Nie sądzę, byśmy kiedykolwiek odkryli, co stało się z Józefem B. Ja sama nie mam zamiaru zagłębiać się dalej w tę sprawę. Gdy ciemność robi się zbyt głęboka można już z niej nie wrócić.
Aleksandra Kłosowska, Zadrzewie dnia 2 lipca 200*.
Paweł hidden_g0at Mateja. Wrzesień 2006
2
Pomysł: 5
Bardzo mi się podobał. Nie dość, że jest ciekawa fabuła, bardzo fajnie opracowana to ta forma listowna nadaje specyficznego klimatu i sprawia, że tekst się wyróżnia. Dla mnie super, aczkolwiek mogłeś bardziej skoncentrować się na wątku grozy, spróbować przestraszyć czytelnika, bardzo pasowałoby to do tematyki.
Styl: 4
Podobał mi się, chociaż zdawało mi się, że użyłeś trochę zbyt bogatej formy. Rozumiem, że to forma listowna, że powinno być oficjalnie. Mimo to facet się stoczył, przez bardzo długi okres czasu był alkoholikiem i średnim usprawiedliwieniem jest to, że 10 lat temu był profesorem. A może czepiam się bez powodu. W każdym razie ładny, podoba mi się.
Schematyczność: 4
Historie o duchach już były, mimo to czyta się ciekawie no i forma listowna daje dużego smaczku.
Błędy: 4
Długi tekst, więc nie dziwne, że parę było. Mimo to i tak zachowałeś dobry poziom. Jedynie parę literówek i interpunkcyjnych o ile się nie mylę.
Ocena ogólna: 4+
Pomysł i forma listowna bardzo mi się podobała. Styl też dobry, mała ilość błędów. Kawał dobrej roboty. Jestem jak najbardziej na tak.
Pozdrawiam.
Bardzo mi się podobał. Nie dość, że jest ciekawa fabuła, bardzo fajnie opracowana to ta forma listowna nadaje specyficznego klimatu i sprawia, że tekst się wyróżnia. Dla mnie super, aczkolwiek mogłeś bardziej skoncentrować się na wątku grozy, spróbować przestraszyć czytelnika, bardzo pasowałoby to do tematyki.
Styl: 4
Podobał mi się, chociaż zdawało mi się, że użyłeś trochę zbyt bogatej formy. Rozumiem, że to forma listowna, że powinno być oficjalnie. Mimo to facet się stoczył, przez bardzo długi okres czasu był alkoholikiem i średnim usprawiedliwieniem jest to, że 10 lat temu był profesorem. A może czepiam się bez powodu. W każdym razie ładny, podoba mi się.
Schematyczność: 4
Historie o duchach już były, mimo to czyta się ciekawie no i forma listowna daje dużego smaczku.
Błędy: 4
Długi tekst, więc nie dziwne, że parę było. Mimo to i tak zachowałeś dobry poziom. Jedynie parę literówek i interpunkcyjnych o ile się nie mylę.
Ocena ogólna: 4+
Pomysł i forma listowna bardzo mi się podobała. Styl też dobry, mała ilość błędów. Kawał dobrej roboty. Jestem jak najbardziej na tak.
Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"
3
Mam podobne zdanie jak Patren.
Tekst mi się kojarzy z Balir Witch Project [zwłaszcza końcówka]
Pozdrawiam,
Hansu
Tekst mi się kojarzy z Balir Witch Project [zwłaszcza końcówka]

Pozdrawiam,
Hansu
Bliscy sąsiedzi rzadko bywają przyjaciółmi.
Tylko ci, którzy nauczyli się potęgi szczerego i bezinteresownego wkładu w życie innych, doświadczają największej radości życia - prawdziwego poczucia spełnienia.
Tylko ci, którzy nauczyli się potęgi szczerego i bezinteresownego wkładu w życie innych, doświadczają największej radości życia - prawdziwego poczucia spełnienia.
6
Dziękuję za komentarze. "Blair Witch Project" to jeden z niewielu filmowych horrorów, które lubię, ale na pewno ni drobiny się na nim nie wzorowałem. Na Samotniku z Providence już bardziej, choć raczej siłą rzeczy, niż celowo. Ale ja jestem tak przesiąknięty grozą XIX i XX wieku, że ciężko mi napisać coś, co nie będzie choć trochę do niej nawiązywać.
7
Daruję sobie tradycyjny system oceniania. Nie ma sensu po raz kolejny pisać coś, co napisał już Patren. Całkowicie się z nim zgadzam.
Podzielę się jednak jednym z moich odczuć.
Kiedy w domu Józefa pojawił się duch po plecach przeszły mi cudowne ciarki. Uwielbiam to uczucie
Do tej pory jedynie Steven King zdołał osiągnąć taki efekt. Ty jesteś drugi. Gratuluję.
Aczkolwiek mogłoby być jeszcze straszniejsze.
Jestem zdecydowanie i nieodwołalnie na tak.
Pozdrawiam.
Podzielę się jednak jednym z moich odczuć.
Kiedy w domu Józefa pojawił się duch po plecach przeszły mi cudowne ciarki. Uwielbiam to uczucie

Do tej pory jedynie Steven King zdołał osiągnąć taki efekt. Ty jesteś drugi. Gratuluję.
Aczkolwiek mogłoby być jeszcze straszniejsze.
Jestem zdecydowanie i nieodwołalnie na tak.
Pozdrawiam.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.
"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)