WWWJestem dogłębnie poruszony - pisał Q. - twoim milczeniem, którego przyczyn powinienem chyba szukać jeśli nie w braku zainteresowania, to we wrodzonej bądź nabytej oziębłości. Tak czy owak, szalenie miło mi się z tobą rozmawiało. Żałuję jedynie, że radość musiało przyćmić rozczarowanie, które mi ufundowałaś. Gdybyś zmieniła zdanie, wiesz gdzie mnie szukać. Pozdrawiam czule!
WWWPrzy ostatnim słowie Q. posiłkować się musiał słownikiem, na ortografii bowiem znał się równie słabo co na kobietach. O ile jednakże pierwszy, polegający na obcowaniu ze słowem pisanym problem mógł wytłumaczyć dysleksją i dysgrafią, o tyle dla drugiej swej nieumiejętności żadnego usprawiedliwienia znaleźć nie potrafił.
WWW- Gdyby tak tylko był na to jakiś matematyczny wzór - westchnął Q. pod nosem wysławszy mail pod adres, którego niedawne zdobycie było dlań przecież wyzwaniem niecodziennym. - Gdyby tak istniała możliwość rozwiązania tego problemu właściwym układem równań. Jaką wartość przyporządkować miałbym niewiadomej, skoro wszystko wskazuje na to, że nie ma ona żadnej wartości?
WWW- Rozwiązania jakiego problemu? - usłyszał za plecami kobiecy głos.
WWWZ jakiegoś znanego tylko sobie samemu powodu Q. postanowił się nie odwracać. Być może doszedł do wniosku, iż byle bibliotekarka niegodna jest słuchać jego zwierzeń, które skądinąd nawet w dopisujących okolicznościach nie przeszłyby mu przez gardło, gdyż był on na to nazbyt nieśmiały i wszelką otwartość dławił w sobie niczym falę wymiotów. Być może powód był inny? Być może zwyczajnie przestraszył się kobiecego spojrzenia, na które nie był gotowy zaraz po, jak mu się słusznie zresztą zdawało, kompromitującej klęsce, jaką była zgoła nieudana korespondencja.
WWWQ. był człowiekiem płochliwym.
WWWZdjąwszy okulary przetarł przekrwione, zmęczone wielogodzinnym wpatrywaniem się w monitor oczy, próbując wymyślić jakąś wykrętną odpowiedź, której jego dręczyczycielka nie odebrałaby jako niegrzeczność. Q. wiedział doskonale czym jest ogłada towarzyska! Jego winy w tym nie było, że zachowanie jego odbierano za niegrzeczne za każdym razem, kiedy tylko próbował coś ukryć, nawet jeśli była to tylko zużyta prezerwatywa. Gdzie tu sens, gdzie logika? - pytał często sam siebie, nie potrafiąc pojąć cóż nietaktownego jest w zwykłej potrzebie intymności.
WWW- Od miesiąca już borykam się z pewnym, że tak powiem, matematycznym problemem - odparł wreszcie, w dodatku zgodnie z prawdą, po czym jął kartkować zamknięty do tej pory podręcznik, wypełniony niepojętymi przez laików zmyślnymi symbolami oraz ciągami liczbowymi. - Jest to coś, że tak to ujmę, na kształt łamigłówki. Ale to nic! Jestem już blisko rozwiązania, dramatyzuję i tyle. Jak dobrze pójdzie, to uzyskam wynik jeszcze dziś.
WWW- Aha... - mruknęła w odpowiedzi usatysfakcjonowana najwyraźniej kobieta.
WWWQ. odczekawszy parę sekund odwrócił się ostrożnie, ażeby sprawdzić czy wścibska bibliotekarka wciąż tam stoi. Za jego plecami nie było już jednak nikogo. Odetchnął na to z ulgą, jaka towarzyszyć mogłaby prędzej uniknięciu czołowego zderzenia z rozpędzonym samochodem ciężarowym niż byle spławieniu nieznajomej. W całej uniwersyteckiej bibliotece nie napotkał wzrokiem jednej choćby kobiety. Między regałami snuł się ospale wyglądający na chorego student, co rusz łypiący spode łba na znanego pod wszystkimi szerokościami geograficznymi konserwatora powierzchni płaskich, czcigodnego Hieronima Kopyto, który najciszej jak tylko potrafił naprawiał wypaczony panel podłogowy. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie rozmawiał przy tym z jakimś duchownym, którego Q. widział na oczy po raz pierwszy. Ksiądz, zdyszany i roztrzęsiony, wsparłszy rękoma o kolana nachylił się nad konserwatorem, by o coś go dopytać. Q. nie mógł z ich rozmowy dosłyszeć ani jednego słowa, gdyż ksiądz - mimo widocznego z daleka uniesienia, i to uniesienia graniczącego z paniką i krzykiem, pozbawionego instynktownej pewności siebie typowej samcom, ksiądz bowiem najwidoczniej żywot swój Chrystusowi zawierzył w opiece, nie bezdusznym drapieżnikom - tak więc ksiądz mimo wszystko potrafił przystosować się do panującego w czytelni regulaminu. Słudze bożemu nieobce były sytuacje, w jakich musiał mówić cicho. W konfesjonale musiał mówić cicho, w rozpaczliwej modlitwie, niekiedy w rozmowie z wyższymi rangą dostojnikami kościelnymi. Ale pytaniem pozostawało w dalszym ciągu to, skąd znalazł się on w bibliotece uniwersyteckiej i gdzie tkwi źródło jego stresu? Q. rozważał na poważnie dwie raptem możliwości. Albo przypadkowo w swej tułaczce zbłądził, co przecież charakterystyczne jest dla wszystkich chrześcijan, albo niczym słynny John Nash zamierzał sporządzić matematyczny wzór, który stałby się autentycznym świadectwem i jedynym naprawdę słusznym sposobem na udowodnienie istnienia Boga Pana Naszego, amen.
WWW- Czy masz na myśli zagadkę - usłyszał nagle Q., wyrwany z wywołanej tym błahym zdarzeniem zadumy - jaką podyktowałem wam pod koniec ubiegłego semestru? - Głos należał do zasiadającego kilka stanowsk dalej profesora Łęckiego, o którego obecności Q. nie wiedział lub zdążył do tej pory zapomnieć. Zasłużony profesor Łęcki był to człowiek tyleż bystry, co niezauważalny. Przenikliwy to osobnik jak oko jastrzębie, lekki niczym piórko i subtelny jak gołębie - napisała kiedyś o nim inna nauczycielka, niespełniona poetka. (Jej zainteresowanie ornitologią graniczyło z dewiacją).
WWW- W rzeczy samej, profesorze! - odparł Q. tak przemieniony na twarzy, z takim entuzjazmem w głosie, jak gdyby pytaniu profesora Łęckiego towarzyszył zastrzyk adrenaliny. - Skąd pan wie, panie profesorze?
WWW- Wspomniałeś przecież, że rozwiązujesz zadanie już od miesiąca, czyli mniej więcej od zakończenia minionego semestru - odpowiedział Łęcki, nieznacznie poirytowany nie tyle bezmyślnością, co rozkojarzeniem swego studenta. - I jak? Czy naprawdę jesteś tak blisko rozwiązania, jak chwaliłeś się przed tamtą kobietą?
WWW- Oczywiście! - zagwarantował Q., nieskromnym gestem wskazując na opasły podręcznik i leżący obok sfatygowany zeszyt, którego treść skrywała zapewne tajemnicę wyniku. - Jestem przekonany, że to rozgryzłem, panie profesorze. Faktycznie, jeszcze trochę przede mną pracy, ale to nie ma już większego znaczenia, ostatnie, drobne ponadto rachunki, bułka z masłem - skwitował i, by dać temu dowód, począł w euforycznym porywie emocji przewracać strony zeszytu.
WWWWykładowca nie przywiązując znacznej uwagi na rozochocenie i nieelegancką, gdyż za taką właśnie ją uważał, pewność siebie Q. - targnął się z niewielkim trudem na nogi i podszedłszy do niego, zapuścił ponad jego ramieniem żurawia. Wpierw zmarszczył czoło dokładnie tak, jak marszczy je lekarz wezwany na salę do pacjenta znajdującego się w beznadziejnym stanie, potem natomiast pokręcił głową, jak kręci nią już nie jak lekarz, lecz jak pielęgniarz, który uświadamia sobie, że do jego obowiązków, poza oczywiście podawaniem narzędzi, należy również poinformować rodzinę chorego, że operacja się nie powiodła.
WWWQ. w dalszym ciągu sprawiał wrażenie niewzruszonego i nie ulega wątpliwości, że czuł się dumny. Jego wyostrzonej teraz uwadze nie uszła wyższość, jaka wyrażała się w grymasie Łęckiego, nabrał nawet podejrzeń, jakoby wykładowca tylko się naigrywał. Czyż kpina nie jest odruchem obronnym tych, którzy przez całe życie bezskutecznie dążyli do doskonałości, do tytułu nieomylnego autorytetu? - pomyślał Q., w dalszym ciągu nie tracąc wiary w prawidłowość własnych wyliczeń.
WWW- Wszystko jest źle - zawyrokował jednak profesor Łęcki, na którego ustach zamajaczył tajemniczy uśmiech ponurej satysfakcji. Q., choć zbity z tropu, nie czuł się jeszcze przegrany, ale już zdążył minę wykładowcy odczytać jako tryumf nieprzyjaciela. Pragnął coś powiedzieć, lecz nim zdążył to uczynić, na terenie biblioteki wybuchło niewielkie zamieszanie. Związane było ono z pojawieniem się w niej Tymona, który szurając wiadrem po posadzce i bryzgając z niego wodą na wszystkie strony, trzasnął z impetem wejściowymi drzwiami, zamykając je przed nosem udzielającej mu właśnie reprymendy dyrektorce. Tymon był uczelnianym błaznem, błaznem przez jednych traktowanym jako odważny rzecznik wspólnych interesów, przez drugich - jako wróg publiczny numer jeden.
WWW- Nawet w zniewolonym ciele myśl jest wolna! - wyniośle krzyknął Tymon w kierunku zamkniętych drzwi, za którymi pozostawił dyrektorkę, po czym z szelmowskim uśmiechem powiódł wzrokiem po zgromadzonych. - A wy włączcie tu jakąś muzykę! Wolałbym sprzątać w prosektorium, jak Boga kocham... O, dzień dobry! - dodał zaraz reflektując się na widok profesora Łęckiego.
WWW- Witam cię Tymonie, próżny człowieku - rzekł wykładowca, lecz bez drwiny, można by rzecz, iż serdecznie. - Co tym razem przeskrobałeś?
WWWHieronim Kopyto, wspomniany wcześniej znany pod wszystkimi szerokościami geograficznymi konserwator powierzchni płaskich, kierowany w równej mierze próżnością oraz zaciekawieniem, zaprzestał swej pracy, aby posłuchać opowieści. Każdy chciał posłuchać, nie tylko Hieronim - z zawodu inżynier - Kopyto czy profesor Łęcki, ale także i wątłego najwyraźniej zdrowia student, dwie bibliotekarki, które usłyszawszy hałas towarzyszący zjawieniu się Tymona wychyliły się zza wysokiego kontuaru, oraz pewna olśniewająco piękna kobieta, która musiała chyba przed momentem wkroczyć do czytelni od zaplecza, rzadziej używanym wejściem. Jeden wyłącznie Q. miał to wszystko w głębokiej pogardzie. Interesowały go w tym momencie tylko własne obliczenia, nie mające końca tasiemce cyfr i symboli, w których to wciąż poszukiwał błędu czy potknięcia.
WWW- Głupstwo! - zaczął wywód Tymon, opierając się o zanurzony w wiadrze z płynem do mycia podłóg kij od mopa. Wskazał też palcem ku górze, by dać do zrozumienia, że w konflikt zamieszana jest dyrekcja mająca sekretariat bezpośrednio nad biblioteką. - W przerwie między wykładami poszedłem... mniejsza gdzie, w każdym razie ubrudziłem sobie dłonie, musiałem je więc gdzieś opłukać, tak? Nigdzie nie było żadnego odpowiedniego miejsca, żadnej restauracji czy kawiarni, nic. A przecież nie wejdę komuś do mieszkania, tak? Patrzę przed siebie i co widzę? Kościół, widzę kościół. Dom boży, myślę sobie, otwaty dla wszystkich dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wchodzę. Tam prawie pusto, ale jest i ksiądz. Pytam go czy mogę umyć gdzieś ręce. Nie, nie mogę. Proszę go. W dalszym ciągu nie mogę. Opłukałem ręce w tym, no jak to się nazywa, tym czymś przy wejściu, w czym jest woda święcona i...
WWW- Aspersorium bodajże - podpowiedział wyraźnie rozbawiony wykładowca. - Ja na to zwykłem mówić kropielnica.
WWW- ...zwał jak zwał.
WWW(Q. wtenczas wziął do ręki długopis i począł kontynuować kalkulacje, nie słysząc wcale albo ignorując relację Tymona).
WWW- I co potem? - indagował Łęcki.
WWW- A potem przeprosiłem ślicznie, ukłoniłem się i wyszedłem...
WWW- Mhm...
WWW- ...ten drań - ciągnął Tymon - ten boży kundel bury śledził mnie, jak się okazuje, aż do samego uniwersytetu, wskazał dyrektorce i zażądał natychmiastowego skreślenia mojego nazwiska z listy.
WWW- Skończyło się jak zwykle... - podsumował profesor Łęcki.
WWW- ...wiadrem i mopem - dokończył Tymon chełpliwie, zupełnie jakby jego wątpliwe męczeństwo było powodem do dumy, ściskana natomiast przezeń szczota - jedyną bronią ciemiężonego innowiercy, walczącego z bezlitosnymi wykonawcami prawa nałożonego przez inkwizycję. Studentka przechadzająca się między półkami parsknęła śmiechem, czym zwróciła na siebie uwagę wszystkich, wyłączając oczywiście pogrążonego w matematycznym koszmarze Q., który w dalszym ciągu nie mogąc odnaleźć w swoich notatkach żadnej omyłki wykrztusił:
WWW- Jak to możliwe?
WWW- Hę? - Wykładowca zdążył chyba zapomnieć o uprzedniej z nim rozmowie.
WWW- Jak to możliwe, że wszystko zakończyło się kompromitacją? - rzekł Q. - Czy potrafi pan to, panie profesorze, jakoś wytłumaczyć?
WWWŁęcki wyglądał na nieco zaskoczonego tym pytaniem, zupełnie jakby w jego gestii leżało tylko rozstrzygać, nie zaś - uzasadniać.
WWW- Cóż, nie mnie to oceniać - odparł niepewnie wykładowca. - Ale wydaje mi się, że jest to rezultat naruszenia pewnych zasad, które jako społeczeństwo zgodnie żeśmy zaakceptowali i których to zasad łamać nie powinniśmy, bo za ich nieprzestrzeganie grożą różne niemiłe konsekwencje.
WWW- Jakie znowu konsekwencje?
WWW- W innych okolicznościach nawet sąd i grzywna - stwierdził profesor. - Ale na szczęście nie w naszej wyrozumiałej uczelni.
WWW- Sąd i grzywna? - Q. pobladłszy na twarzy roześmiał się nerwowo.
WWW- Parę pokoleń temu za coś podobnego można było spłonąć na stosie, nie słyszałeś?
WWW- Spłonąć na stosie za źle rozwiązane zadanie?! - krzyknął Q. trochę głośniej niż zamierzał. Atmosfera panująca w czytelni ponownie się zagęściła, czego wyrazem było pełne oczekiwania milczenie, jakie zapadło nie tylko między rozmówcami, bo i pośród mimowolnych świadków cisza nabrała momentalnie innego znaczenia. Niektórzy wręcz wyglądali na mocno zaniepokojonych, inżynier Kopyto w szczególności.
WWW- Wszystko wskazuje na to, że się nie zrozumieliśmy. - Zawstydzony własnym roztargnieniem wykładowca mówił znacznie ciszej niż do tej pory. Odniosło to skutek odmienny od zamierzonego, bo wzmożyło czujność obserwatorów. Łęcki prędko zrozumiał ten paradoks i głos jego na powrót ryknął jak syrena: - Wybacz nieporozumienie. Jeśli mowa o zadaniu, to informuję, że nie udało ci się znaleźć prawidłowego rozwiązania.
WWW- A co zrobiłem źle? - spytał Q., odegnawszy od siebie widmo procesu sądowego.
WWW- Wszystko - odparł błyskawicznie wykładowca.
WWW- Chyba pan żartuje?
WWW- Nie, wcale nie żartuję - zaprzeczył profesor - choć muszę przyznać, że twój upór zaczyna mnie powoli śmieszyć. W matematyce ważne są przede wszystkim precyzja oraz umiejętność godzenia się z sytuacjami, w których precyzji tej zabraknie. Jeśli tego nie zrozumiesz, nigdy nie będziesz dobrym matematykiem.
WWW- Oczywiście nie musi mnie pan lubić. - Q. zdjął okulary tak gwałtownie, jak gdyby szykował się do fizycznej napaści na profesora Łęckiego. - Ja za panem też szczególnie nie przepadam. Ale wspomniał pan coś o granicach, panie profesorze. O granicach, których się nie przekracza. Sugeruje pan, że zabrakło mi precyzji, podczas gdy nawet nie przyjrzał pan się moim wyliczeniom! - Q. sam nie mógł uwierzyć w słowa, jakie wypowiadał pod adresem może nie zaszokowanego, ale na pewno mocno zaskoczonego wykładowcy. - Tymczasem to pan przekracza granice i powinien się pan wstydzić! - Tym razem nikt szczególnie się im nie przysłuchiwał. Widocznie nieliczni zgromadzeni uznali, że ci ćwiczą role na występ koła teatralnego albo coś w ten deseń.
WWW- Jeżeli już skończyłeś - podjął spokojnie profesor Łęcki - to pozwól, że teraz ja coś ci powiem. Tak więc, po pierwsze, nie rozumiem skąd podejrzenie, że cię nienawidzę. Jesteś mi obojętny jako człowiek, to prawda. Jako uczeń natomiast jesteś dla mnie równie ważny co kilkuset innych moich studentów. Po drugie, zdaje mi się, że troszkę zbyt daleko posunąłeś się w swoim osądzie, jakobym przekroczył pewne granice, czego powinienem się rzekomo wstydzić...
WWW- Oczywiście, ma pan rację - odparł pokornie Q., zamroczony jaskrawym poczuciem winy, której blask pod wpływem spokojnego, monotonnego głosu wykładowcy przebił się wreszcie przez chmury niedawnego rozwścieczenia. - Bardzo pana przepraszam, faktycznie trochę mnie poniosło, przepraszam.
WWW- ...jeszcze nie skończyłem, zaczekaj. Po trzecie, bo na drugim skończyłem, znajdź sobie jakąś kobietę. Spójrz na tę. - Łęcki wskazał dyskretnie na długonogą studentkę, której Tymon tłumaczył właśnie sekret prawidłowego trzymania mopa. - Spójrz, czy czegoś jej brakuje?
WWW- Skąd! - Q. znał dziewczynę z widzenia, lecz nigdy nie odważyłby się podejść do niej na odległość krótszą niż dziesięć metrów. - Ileż bym dał za taką kobietę... - westchnął, po czym zrobił się czerwieńszy od piwonii.
WWW- I po czwarte, jeżeli chodzi o zadanie, to póki co nikt, żaden matematyk na świecie nie znalazł na nie odpowiedzi. Cztery lata temu mój znajomy rosyjski uczony, Iwan Aleksander Iwlew, przedstawił je na zjeździe w Madrycie. Od tamtej pory nikt, dosłownie nikt nie uczynił kroku w kierunku uzyskania jednoznacznej odpowiedzi. Zadałem wam to tylko po to, abyście nauczyli się cierpliwości. A wracając do tej niewiasty, którą właśnie zabawia Tymon, to zaczepiła cię piętnaście minut temu, ale wtedy nie raczyłeś się do niej odwrócić.
WWWQ. zaniemówił.
WWWInżynier Hieronim Kopyto w tym czasie wstał, przyjrzał się nierównej podłodze z kilku różnych stron i rzekł:
WWW- Uważajcie na ten cholerny panel, jeszcze z nim nie skończyłem! - Wziąwszy pod pachę pudełko z narzędziami, podrapał się po spoconym pośladku, po czym ruszył w kierunku wyjścia.
WWW- Panie Kopyto! - zatrzymał go Łęcki. - Idzie pan zapalić?
WWW- Tak, a co?
WWW- Poczekaj pan - odparł znużonym tonem wykładowca - przejdę się z panem.
2
Jako że to list, powinieneś wyodrębnić z tekstu, choćby tylko kursywą. Wizualnie będzie się lepiej prezentować.Szewczyk pisze:Jestem dogłębnie poruszony - pisał Q. - twoim milczeniem, którego przyczyn powinienem chyba szukać jeśli nie w braku zainteresowania, to we wrodzonej bądź nabytej oziębłości. Tak czy owak, szalenie miło mi się z tobą rozmawiało. Żałuję jedynie, że radość musiało przyćmić rozczarowanie, które mi ufundowałaś. Gdybyś zmieniła zdanie, wiesz gdzie mnie szukać. Pozdrawiam czule!
Zgubiłam się. Przecież to nie z nią korespondował. Dlaczego bał się jej spojrzenia?Szewczyk pisze:Być może zwyczajnie przestraszył się kobiecego spojrzenia, na które nie był gotowy zaraz po, jak mu się słusznie zresztą zdawało, kompromitującej klęsce, jaką była zgoła nieudana korespondencja.
Niepotrzebny wykrzyknik. Płochliwi ludzie rzadko myślą w wykrzyknikach, a zakładam – chyba słusznie – że siedzimy w głowie Q.Szewczyk pisze:Q. wiedział doskonale czym jest ogłada towarzyska!
Zbędne. Całe zdanie wydaje się rozepchane.Szewczyk pisze: Odetchnął na to z ulgą,
[1]Przeczytaj to bez oddechu, tak jak napisałeś, a wychodzi, że student był ospale wyglądający. Zmiana kolejności: Między regałami ospale snuł się wyglądający na chorego studentSzewczyk pisze:Między regałami snuł się [1]ospale wyglądający na chorego student, co rusz łypiący spode łba na [2]znanego pod wszystkimi szerokościami geograficznymi konserwatora powierzchni płaskich, czcigodnego Hieronima Kopyto, który najciszej jak tylko potrafił naprawiał wypaczony panel podłogowy. [3]I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie rozmawiał przy tym z jakimś duchownym, którego Q. widział na oczy po raz pierwszy. Ksiądz, zdyszany i roztrzęsiony, [4]wsparłszy rękoma o kolana nachylił się nad konserwatorem, by o coś go dopytać. Q. nie mógł z ich rozmowy dosłyszeć ani jednego słowa, [5]gdyż ksiądz - mimo widocznego z daleka uniesienia, i to uniesienia graniczącego z paniką i krzykiem, pozbawionego instynktownej pewności siebie typowej samcom, ksiądz bowiem najwidoczniej żywot swój Chrystusowi zawierzył w opiece, nie bezdusznym drapieżnikom - tak więc ksiądz mimo wszystko potrafił przystosować się do panującego w czytelni regulaminu.
[2]Hieronim Kopytko był znany na całym świecie? Kurcze, umyka mi aluzja...
[3]Student rozmawiał z księdzem? Zgubiłeś podmiot.
[4]Wsparłszy ręce na kolanach albo wsparłszy się rękoma o kolana.
[5]Po pierwsze – trzy razy ksiądz. Po drugie, zapętliłeś się w tym zdaniu – uniesienie pozbawione instynktownej pewności siebie? Wstawki o zawierzaniu Chrystusowi nie rozumiem.
Wiem, że chciałeś pokazać nielogiczność myślenia logicznego umysłu w obliczu nierozwiązywalnego problemu, ale ten akapit jest tak niemiłosiernie rozepchany, że oczy bolą.
[1]Nie zwracać uwagi na coś lub nie przywiązywać wagi do czegoś.Szewczyk pisze:Wykładowca nie przywiązując znacznej [1]uwagi na rozochocenie i nieelegancką [-] gdyż za taką właśnie ją uważał [-] pewność siebie Q.[,] [2]targnął się z niewielkim trudem na nogi i podszedłszy do niego, zapuścił ponad jego ramieniem żurawia.
[2]Wyszedł niezły babol. Targnąć się znaczy tyle co poruszyć się gwałtownie lub wystąpić agresywnie przeciw komuś lub czemuś. Zakładam, że nie targnął się na swoje nogi, żeby im krzywdę zrobić? Zaimek zbędny.
Co do ostatniej, pogrubionej części. Nie wydaje mi się, żeby to należało do obowiązków pielęgniarza.Szewczyk pisze:Wpierw zmarszczył czoło dokładnie tak, jak marszczy je lekarz wezwany na salę do pacjenta znajdującego się w beznadziejnym stanie, potem natomiast pokręcił głową, jak kręci nią już nie jak lekarz, lecz jak pielęgniarz, który uświadamia sobie, że do jego obowiązków, poza oczywiście podawaniem narzędzi, należy również poinformować rodzinę chorego, że operacja się nie powiodła.
Wiadomo, że tam była woda, skoro wcześniej ją rozbryzgiwał, a że i płyn był, to się można domyślić.Szewczyk pisze: opierając się o zanurzony w wiadrze z płynem do mycia podłóg kij od mopa.
Nie można wykonywać prawa, można je egzekwować.Szewczyk pisze: walczącego z bezlitosnymi wykonawcami prawa nałożonego przez inkwizycję.
Na.Szewczyk pisze:Ale na szczęście nie w naszej wyrozumiałej uczelni.
Jeśli zaprzeczasz, to bądź konsekwentny: nie tylko między rozmówcami, ale i pośród.Szewczyk pisze:Atmosfera panująca w czytelni ponownie się zagęściła, czego wyrazem było pełne oczekiwania milczenie, jakie zapadło nie tylko między rozmówcami, bo i pośród mimowolnych świadków cisza nabrała momentalnie innego znaczenia.
Zbędne.Szewczyk pisze:że ci ćwiczą role na występ koła teatralnego albo coś w ten deseń.
No właśnie. Bohater nie wspomina wcześniej o nienawiści, a jedynie o nielubieniu.Szewczyk pisze:Tak więc, po pierwsze, nie rozumiem skąd podejrzenie, że cię nienawidzę.
Przymiotnik całkowicie zbędny.Szewczyk pisze:spoconym pośladku
Czytałam wcześniejszy tekst, który był tylko zarysem – jak widzę – historii i też nie za bardzo mi się podobał. Tutaj rozdmuchałeś tekst jak tylko się dało. Przegadany, metafory na kilka linijek, dodatkowo nie przemawiające do mnie, no i najważniejszy zarzut: brak sensu. To opowiadanie nie opowiada o niczym. Jest luźnym zbiorem przygód widzianych oczami skołowanego studenta matematyki. Czasem lubię takie teksty, ale one mimo wszystko, mają mi przynieść jakąś rozrywkę – najczęściej śmiech. To opko tego nie robi. Nie podobało mi się, niestety.
Pozdrawiam
eM
Cierpliwości, nawet trawa z czasem zamienia się w mleko.
3
A mnie się podobało. I przyniosło właśnie uśmiech na twarz nie raz. Nie będę wyliczać błędów w zdaniach (zgadzam się ze wszystkim, co wyliczyła malika), podsumuję. Zamysł jest bardzo dobry, tylko jeśli to już zamknięty opoweć, to zakończenie jest nieproporcjonalnie krótkie. W czytaniu przeszkadzał mi nie tylko własny pies i kot na dodatek, ale co gorsza błędy stylistyczne. A szkoda, bo styl ogólnie mi się podoba, wymaga jednak sporej szlifierki.
Za dużo imiesłowów, za dużo inwersji, za mało do nich przecinków. Zbyt wiele razy wciskasz "Q.", tekt przypomina przez to czytankę w podręczniku do angielskiego. I tak, jak to malika wymieniła, niektóre oczywiste rzeczy za bardzo dopowiadasz. Wszystko to sprawia, że panuje chaos, ale pod nim widzę bardzo dobry zamysł, świeży umysł i dowcip.
Za dużo imiesłowów, za dużo inwersji, za mało do nich przecinków. Zbyt wiele razy wciskasz "Q.", tekt przypomina przez to czytankę w podręczniku do angielskiego. I tak, jak to malika wymieniła, niektóre oczywiste rzeczy za bardzo dopowiadasz. Wszystko to sprawia, że panuje chaos, ale pod nim widzę bardzo dobry zamysł, świeży umysł i dowcip.
4
Malika wykonała tytaniczną pracę, użerając się ze stroną językową tego tekstu. A jeszcze sporo można by wypisać.
Nie radzisz sobie z interpunkcją i szykiem zdania. Zapętlasz się niemiłosiernie w podmiotach, nadużywasz słów itp.
Rozbudowane, nieco ironiczne metafory w małych ilościach byłyby nawet ubarwiające tekst. Mogłoby być wyznacznikiem jakiegoś stylu. Niestety upychasz je gdzie popadnie i niekiedy nie dbasz o ich logikę i wewnętrzną spójność.
Wyskakujesz też z jakimiś dziwnymi porównaniami (ten John Nash w kontekście szukania wzoru na coś tam?). Na dłuższą metę to męczy.
Opowieść ma głębię rozbudowanej anegdotki. W stosunku do objętości treść jest bardzo uboga. Najciekawszym problemem jest chyba kwestia wypaczonego panela (a postacią pan Kopyto). No nie, przepraszam. Opowieść Tymona o wizycie w kościele mnie rozbawiła. Niewiele wnosi może do tekstu, ale przynajmniej można się uśmiechnąć.
Nie bardzo przemawia do mnie kreacja tego studenta. Jakoś mnie dziwi, że taki pasjonat, prawie rozwalający jakiś niesamowity problem itp. nie interesuje się dorobkiem i problemami stawianymi przez naukowców w tej dziedzinie. Ja się domyślam, że jakieś tam zadanie sprzed czterech lat nie ma może rangi wielkiego twierdzenia Fermata, ale jednak coś powinno do gościa dotrzeć...
Co więcej reakcje studencika są bardzo przerysowane. Miało to być humorystyczne? Dla mnie wyszło trochę takie powielanie schematu w niezbyt kreatywny sposób.
Podsumowując: niektóre fragmenty pod względem humoru przypadły mi do gustu, jednak język tekstu i fabuła wypadają słabo.
Pozdrawiam,
Ada
Nie radzisz sobie z interpunkcją i szykiem zdania. Zapętlasz się niemiłosiernie w podmiotach, nadużywasz słów itp.
Rozbudowane, nieco ironiczne metafory w małych ilościach byłyby nawet ubarwiające tekst. Mogłoby być wyznacznikiem jakiegoś stylu. Niestety upychasz je gdzie popadnie i niekiedy nie dbasz o ich logikę i wewnętrzną spójność.
Wyskakujesz też z jakimiś dziwnymi porównaniami (ten John Nash w kontekście szukania wzoru na coś tam?). Na dłuższą metę to męczy.
Opowieść ma głębię rozbudowanej anegdotki. W stosunku do objętości treść jest bardzo uboga. Najciekawszym problemem jest chyba kwestia wypaczonego panela (a postacią pan Kopyto). No nie, przepraszam. Opowieść Tymona o wizycie w kościele mnie rozbawiła. Niewiele wnosi może do tekstu, ale przynajmniej można się uśmiechnąć.
Nie bardzo przemawia do mnie kreacja tego studenta. Jakoś mnie dziwi, że taki pasjonat, prawie rozwalający jakiś niesamowity problem itp. nie interesuje się dorobkiem i problemami stawianymi przez naukowców w tej dziedzinie. Ja się domyślam, że jakieś tam zadanie sprzed czterech lat nie ma może rangi wielkiego twierdzenia Fermata, ale jednak coś powinno do gościa dotrzeć...
Co więcej reakcje studencika są bardzo przerysowane. Miało to być humorystyczne? Dla mnie wyszło trochę takie powielanie schematu w niezbyt kreatywny sposób.
Podsumowując: niektóre fragmenty pod względem humoru przypadły mi do gustu, jednak język tekstu i fabuła wypadają słabo.
Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"