Dalsza część, przepraszam, że w drugim temacie... Nie dokończone. Jake budzi się na końcu... i to nie koniec oczywiście... opowiadanie ma być dosyć długie... może..
****
-życiofoby to bardzo niebezpieczne istoty. Wyglądają jak mali, łysi mężczyźni z wąsami, przykrótkimi spodniami i teczką, ale w rzeczywistości są arcyniebezpiecznymi stworzeniami, które bez mrugnięcia okiem zaczną opowiadać o deficycie ropy naftowej w Katarze i bombardować cię informacjami z zakresu ekonomii. Uważaj też na ich pomocników – małe, ogolone pieski z obciętymi ogonami – są groźniejsze niż możesz sobie wyobrazić...
-To wszystko Słońce? – spytał Jake nie sprawiając wrażenia przestraszonego po usłyszeniu komu przyjdzie mu stawić czoła.
-Nie - Słońce zmrużył nieco oczy, aby dodać dramatyzmu swojej wypowiedzi – Musisz wiedzieć, że życiofoby są zmiennokształtne... Mogą przybrać również postać młodych ludzi, którzy nie rozstają się ze swoimi słuchawkami i potrafią zabić wyrazem twarzy – nigdy nie patrz im prosto w oczy. Jedną ze skrajnych form tych odrażających istot są starsze kobiety w jednokolorowych kostiumach przemierzające świat ze swoimi perfekcyjnie przystrzyżonymi pudlami. Zapewne rozkażą ci zdjąć buty w ich domu, żeby nie pobrudzić idealnie czystego dywanu... Nie daj się wtedy wyprowadzić z równowagi bo mogą ci zadać cios ostateczny zabraniając dotykania pudla, ponieważ ten mógłby się od ciebie czymś zarazić.
Jake głośno przełknął ślinę. Słońce kontynuował:
-Musisz widzieć, że ryzyko jest wielkie, ale jeżeli chcemy stąd uciec musisz tam iść, ponieważ to właśnie u nich znajduje się pierwsza i prawdopodobnie najważniejsza część naszego wehikułu... żyrafa – Słońce zrobił znaczącą pauzę – Dasz radę Jake, prawda? Powiedz, że dasz radę...
[Pieprzenie.]
-Oczywiście, że dam radę – uśmiechnął się kącikiem ust – zawsze daję radę. Powiedz tylko gdzie ich znajdę.
-To oni znajdą ciebie...
-Będę na nich czekał...
-Nadchodzi burza. Zostajesz sam Jake. Pamiętaj, możesz ufać tylko sobie – Słońce uwolnił powietrze z płuc po czym wypuścił je nozdrzami na wolność – do zobaczenia, gdy nadejdzie lepsza pogoda...
Zniknął za ciemnymi chmurami. Już nie było jasności. Wszystko co przed chwilą wydawało się tak radosne i pełne kolorów w jednej chwili stało się szare i bez życia. W oddali słychać było wycie pralek i zmywarek. W kablowej puszczy na powierzchnię wyszły anteny satelitarne i dekodery. W ogólnie panującym mroku czuć było czyjąś obecność. Na ziemię zstąpiła Cień.
-Hej Jake, poznajesz mnie? - zagadnęła.
-Wątpię...
-śledziłam cię, aż doprowadziłeś mnie tutaj. Myślałam, że zauważysz jak za tobą podążam, ale widocznie cie przeceniłam... - Cień zaczęła rytmicznie pstrykać palcami – Wiem po co tutaj jesteś i...
-Przestań pstrykać! - głos nawet nie drgnął Jake'owi kiedy to powiedział. Cień przestała.
-...muszę cie ostrzec. Nie uciekniesz stąd choćbyś miał rakietę napędzaną na mleko. To niemożliwe. Słońce daje ci nadzieję, ale to zwykłe kłamstwa. Wehikuł nie istnieje. Musisz się z tym pogodzić, ten świat to klatka do której jedyny klucz połknęła krowa a potem strawiła go w jednym ze swoich czterech żołądków po czym została zarżnięta przez swojego właściciela i zjedzona na obiad przez całą rodzinę a wszyscy z jedzących po jakimś czasie poumierali, zostali pochowani i rozłożyli się a ich szczątki pozjadały małe robaczki i w ten sposób klucz do klatki jest w tysiącach, jeżeli nie milionach małych robaczków i jego ponowne złożenie jest niemożliwe.
Nastała krępująca cisza. Jake zaczął żuć wyimaginowaną gumę. Uśmiechnął się. Widać było, że jakaś myśl wdarła się gwałtownie do jego głowy.
-Pieprzenie – powiedział – myślisz, że opowiesz mi tu jakąś błahą historyjkę i od razu padnę na kolana. Takie bajeczki możesz sprzedawać przedszkolakom...
-Ale to praw...
-Zamknij się! - krew naszła Jake'owi do twarzy – Nikt cie nie nauczył, że nie przerywa się drugiej osobie, gdy ta mówi. [Idiotka.] Wydostanę się stąd, bo o to w tym wszystkim chodzi, prawda? - spytał - To było pytanie retoryczne, więc nawet nie próbuj odpowiadać [idiotko.] - szybko dorzucił – A teraz musimy sobie coś wyjaśnić... Dlaczego mnie śledziłaś?
-Nie wiem. Tak po prostu. Nigdy się nie zastanawiałam nad tym, tak już po prostu jest . Muszę śledzić ludzi bo inaczej źle się czuję. Ale nie jesteś wyjątkiem, łażę za wszystkimi.
Jake zaczął się śmiać na swój osobliwy sposób wyglądając jak wyjęta z wody ryba, która dusi się powietrzem.
-Co w tym śmiesznego? - Cień wyraźnie nie wiedziała co się dzieje.
-Za... za... zastanawiałaś si... się – śmiech utrudniał mu wydobywanie słów – kie.. kiedyś nad sło... słowem – w tej chwili znowu wybuchnął śmiechem na samą myśl o tym co miał powiedzieć.
-Mi się nigdzie nie spieszy. Poczekam aż ci przejdzie – Cień mówiła przez zęby, wyraźnie skrępowana sytuacją.
Jake powoli wracał do siebie głęboko oddychając. łzy ściekały mu z oczu. Otarł je ręką, wymusił na swojej twarzy poważny wyraz i zaczął od nowa konstruować wypowiedź:
-Słowo śledzić. Oznacza obieranie przez kogoś drogi obranej przez kogoś innego celem dowiedzenia się celu jego wędrówki bez wiedzy obierającego drogę. [Obierać drogę. Obierać można ziemniaki. Pffff. Nie. Jake, spokojnie. Powiedz do końca. Nie śmiej się.] Myślę, że to jasna definicja, ale mi te słowo kojarzy się bardziej z... pfff... biciem kogoś śledziami – ostatnie trzy słowa wystrzelił jak z karabinu po czym znowu wpadł w spazmy śmiechu.
Cień nie podzielała entuzjazmu związanego ze dwuznacznością słowa „śledzenie”. W jej głowie krążyły mroczne myśli. Nigdy nie zastanawiała się nad tym dlaczego śledzi ludzi. [Przecież to nie ma sensu... a jeżeli to nie ma sensu to całe moje istnienie nie ma sensu. Jestem nikomu nie potrzebna. Chciałbym być Słońcem – wszyscy go kochają, a ja tylko czepiam się nóg, wchodzę wszędzie bez zaproszenia. Nie chcę taka być ale taką zostałam stworzona. Chyba niektóre rzeczy istnieją tylko po to, aby dostrzec , że są niepotrzebne i skończyć swój marny żywot.]
W między czasie Jake przestał się śmiać. Zauważył, że Cień łzy napłynęły do oczu. Absolutnie go to nie wzruszyło.
-Dobra, wyjaśniliśmy sobie co trzeba, więc teraz idę... a ty nie idź za mną!
-Nie pójdę. Już nigdy – Cień zasłoniła oczy powiekami – Nigdy.
Jake obrócił się na pięcie i poszedł zostawiając Cień za plecami. Jego serce chciało coś powiedzieć, lecz on je uciszył. Szedł przed siebie mimo, że całe jego ciało nie zgadzało się na to, ale on jak dyktator kazał mu przemieszczać się do przodu. [Taaaak. W końcu w drodze. Nie mogę tak długo stać w miejscu, to chyba niezdrowe.] Głowa wykorzystała chwilę nieuwagi mężczyzny i okręciła się o jakieś sto dwadzieścia stopni, dając oczom możliwość zobaczenia Cień. Ta trzymała ogromną rurę od odkurzacza przy głowie.
-To już koniec! - krzyknęła.
Jake zaskoczony buntem głowy zapomniał o uciszaniu serca, które zaczęło krzyczeć. Po sekundzie już nie tylko oczy, ale także cały Jake dostrzegł Cień, która miała zamiar za chwilę popełnić samowessanie. Zaczął biec w jej stronę. Ona kierowała już dłoń w stronę przycisku włączenia. On dostrzegł wtyczkę. Była wielka, ale on w tej chwili nie bał się niczego. Uderzył ją z całej siły a ta upadła. Cień wcisnęła przycisk odkurzacza, ale w tym już nie było mocy... Jake zaczął rytmicznie pstrykać palcami.
-Nie tym razem mała – poprawił kapelusz jak rasowy prywatny detektyw z powieści kryminalnych – jesteś mi jednak potrzebna. Wskakuj...
Cień miała jeszcze łzy w oczach, ale na jej twarzy pojawił się także uśmiech. Pięknie wyglądała będąc w drodze pomiędzy krainami smutku i radości.
-Ja... ja nie chciałam tego zrobić...
-Wiem.
-Naprawdę mogę z tobą iść?
-Nie – Jake pokręcił przecząco głową – nie powiedziałem, że „możesz”... Ja CHCę, żebyś ze mną poszła. Czekam tylko na twoją decyzję...
Cień uśmiechnęła się.
Zaczęło padać. Z nieba zlatywały tysiące parasolek a każda była w innym kolorze. Gdy zbliżały się do ziemi rozkładały czapy dzięki czemu delikatnie lądowały na ziemi jak wytrawni spadochroniarze. Na około Jake'a i Cień leżało ich mnóstwo, ale oni nie zwracali na to uwagi, tylko patrzyli sobie w oczy.
-Chodźmy gdzieś się ukryć bo nas sparasolkuje – powiedział.
-Tak. To dobry pomysł.
-Trzymaj się mnie mocno.
Cień przywarła do Jake'a stając się z nim prawie jednością. Prawie. Musieli znaleźć schronienie. W pobliżu nie było widać niczego co by się nadawało oprócz maku mającego rozmiary dorodnej sosny. Nie mieli wyboru musieli iść w tamtą stronę. Mijali po drodze wędkarzy w ogromnych kaloszach, motocyklistów trzymających w rękach kaski, rzeźników w zachlapanych krwią fartuchach i kobiety w obcisłych spodniach z napisem 'SEXY GIRL' na pupie. W tym świecie byli takimi samymi biernymi częściami krajobrazu jak drzewa i krzewy. Jake'a pochłonęły przemyślenia. [Miłość może łączyć się z obojętnością? Nieee. Chyba, że jestem schizofrenikiem... no bo jak inaczej wytłumaczyć to, że teraz mam wrażenie jakbym nie mógł bez niej żyć a jeszcze niedawno była mi równie obojętna jak ryż. Była mdła, a teraz jest dla mnie co najmniej tortem czekoladowym z bitą śmietaną, którego smak stale czuję. Muszę iść do lekarza. Jak już stąd uciekniemy pójdę i spytam się czy powinienem dalej żyć czy raczej strzelić sobie w łeb, no bo przecież nie pozwolę sobie założyć kaftan bezpieczeństwa, jeżeli jestem niespełna rozumu.]
Byli już blisko celu. Mak nie był aż tak duży jak wydawał się z daleka ale mimo wszystko nie należał do małych, gdyż jego kwiat rozpościerał się na wysokości mniej więcej czwartego piętra. Jake obiema rękoma odgarniał parasolki dzielące go od schronienia. Dotknął opuszkami pierwszego liścia. Złapał go, po czym wszedł na niego całym ciałem a Cień za nim. Podążali do góry, aby ukryć się w czerwonych płatkach. Stawiali nogi na liściach a dłońmi chwytali się łodygi. W ten sposób dotarli na sam szczyt. Położyli się zmęczeni wspinaczką. Wtem im oczom ukazał się niespotykany widok. Z głębi kwiatu w ich kierunku przemieszczała się kaczka, lecz nie była to zwyczajna kaczka. Ubrana była w niebieskie znoszone jeansy i czarną marynarkę a na głowie miała mały kapelusik z równie niedużym piórkiem. Nie to było jednak najdziwniejsze. W swoim żółtym jak dojrzały słonecznik dziobie trzymała umiejętnie zwiniętego, palącego się skręta. Stanęła parę metrów od Jake'a i Cień. Spojrzała się na nich mętnym wzrokiem po czym uśmiechnęła się na tyle na ile to możliwe kiedy ma się dziób.
-Hello – uśmiech pozostawał na twarzy kaczki – Kocham Cię.
-Mnie? - odpowiedzieli jej równocześnie z równie dziwnymi wyrazami twarzy.
-Kocham Cię – kaczka chyba nie dosłyszała pytania.
-Jak się nazywasz? - spytał Jake.
-Moje imię jest sumą wszystkiego co kocham i różnicą wszystkiego czego nienawidzę a na nazwisko mam Pieprzonagadającakaczka – po przedstawieniu się wypuściła dziobem spore kółko z dymu.
-Jest tut...
Takie coś cz.2
1„Wszyscy siedzimy
w rynsztokach, ale niektórzy
z nas patrzą w gwiazdy.”
Oscar Wilde
w rynsztokach, ale niektórzy
z nas patrzą w gwiazdy.”
Oscar Wilde