Odległość dzielącą je od drzwi podejrzanego pokoju dwie kobiety pokonały ostrożniej niż oddział zaprawionych w boju komandosów. Megan szła na przedzie. Jill osłaniała ją z tyłu, w drżących dłoniach ściskając odbezpieczoną broń. Każdy ruch był dokładnie przemyślany.
Biuro przed nimi nie wyróżniało się od zewnątrz niczym szczególnym spośród pozostałych w korytarzu, ale ileż czasu minęło, niż Meg dotknęła wreszcie zimnej powierzchni klamki.
– Otwórz – szepnęła Jill. – A potem piorunem do tyłu.
„A może się pomyliłam, proszę, tak bardzo chciałabym się pomylić.”
Megan szarpnęła z całej siły. Drzwi rozwarły się z hukiem, a jej plecy wnet uderzyły w twardą powierzchnię przeciwległej ściany. Przez długi czas stała tak oparta, mocno dysząc.
– Co jest Meg?
Brak odpowiedzi.
– Meg!
Przez rozwarte drzwi zauważyła jedynie prostokąt ciemności. Ledwie widoczne kontury wnętrza uwypuklało słabe światło biurowej lampki. Jakiś człowiek zalegał na blacie swego miejsca pracy. Miał na sobie białą zaprasowaną koszulę – bez wątpienia nikt nie mącił jego spokojnych snów od wczorajszego poranka.
– Nic, pusto.
Jill nie uwierzyła póki sama się nie zobaczyła.
– Cholera!! Mam już tego wszystkiego dość.
– Uspokój się.
– Nie dotykaj mnie! – odtrąciła dłoń towarzyszki. – Specjalnie mnie podpuściłaś!
Megan mogła jedynie bezradnie patrzeć, jak Jill oddala się w kierunku windy.
– Nie muszę tego wcale znosić. Wyjadę i nikt mnie nie zatrzyma! – krzyczała szczupła jak manekin blondynka mijając kolejne skrzyżowanie korytarzy.
To, co zaraz nastąpiło, trwało zaledwie milisekundy. Zza rogu wynurzył się nagle z prędkością pantery jakiś mężczyzna. Jill nie zdążyła nawet krzyknąć, gdy napastnik rzucił nią o ścianę z taką siła, że straciła oddech. Gdy już opadła na posadzkę osłonięta rękawiczką dłoń napastnika uniosła w górę czerwony trzonek francuskiego klucza. Czaszka Jill pękła wraz z potężnym uderzeniem narzędzia. Megan wydała z siebie krzyk przerażenia.
Mężczyzna odwrócił się w jej kierunku. Jego wargi dygotały w złowrogim uśmiechu. Miał na sobie coś, co mogło być zielonkawym kombinezonem pilota wojskowego, był stosunkowo niskiej postury. Raczej nie napawałby nikogo strachem, gdyby nie czerwona skorupa krwi zlepiająca jego krótkie blond włosy.
– Poczekaj – wycedził w kierunku Megan wycierając szczególnie lepkie od posoki miejsce w okolicy prawej skroni.
Kobieta nie miała najmniejszej chęci zastosowania się do polecenia. Rzuciła się do ucieczki w przeciwnym kierunku. Szare ściany korytarza mijały ją z wyciskającą łzy z oczu prędkością. Za sobą słyszała jakieś krzyki, umyślnie jednakże kręciła głową, aby przypadkiem nie zrozumieć ich treści.
„Gdzie jest Jack, kiedy go potrzebuję?”
Przed Jackiem rozciągał się śnieżno – biały korytarz, z którego nieskończonej przestrzeni wiał chłód czegoś w rodzaju nieskończoności.
Po samym środku siedział pies, posłusznie i nieruchomo jak posąg. Wargi Jacka wykrzywiły się w uśmiechu.
– Co tu robisz mały? Dlaczego uciekałeś przede mną?
I wtedy zobaczył Ją.
Lillian tam była – klęczała tuż za filigranowym bassetem. Po raz pierwszy od dawna zobaczył ją tak wyraźnie. Uśmiechała się do niego. Jej błękitne oczy, piegowaty nos...
Nie pozwoli jej odejść po raz kolejny. Wyprostował się próbując wstać, ale nagle pochwycił wyraz oczu małego psiaka. Był groźny, pełen dezaprobaty – przyszpilał go do ziemi niczym gigantyczna ręka. Jack czuł na swoich barkach rozrywający kości ciężar. Ale musiał zrobić choćby jeden krok. Lilly pokiwała mu dłonią zachęcająco.
Gdy Jack rzucił się do przodu, w jego głowie eksplodował jakiś anielski chór. Zrobił może z trzy chwiejne kroki i znów wylądował na posadzce krzycząc. Nagle przestał odczuwać ból. Instynktownie odwrócił się na plecy. Miał teraz nad sobą uśmiechniętą twarz swojej żony. Gładziła jego pokaleczone policzki swoimi delikatnymi dłońmi. Odwzajemnił jej uśmiech.
– Nie powinniśmy się wtedy rozstawać kochanie – rzekł do niej.
– Oczywiście Jack. Ale teraz wszystko będzie dobrze.
– Masz rację. Teraz, kiedy jesteśmy już razem.... Wiesz, mam dużo wątpliwości, co do tego jak spędziłem swoje życie. Byłem taki uparty...
– Będziemy jeszcze mieli dużo czasu, żeby o tym porozmawiać Jack, cii, śpij słodko.
Pocałowała go. Nadszedł kres długiej i męczącej podróży. Przywitał go z radością.
Obszerne, równe wielkością sporemu holowi główne laboratorium dawało wiele możliwości schronienia, Megan nie miała jednak obecnie wystarczająco dużo czasu na zastanawianie nad nim. Wybrała wnękę pod jednym ze zgrupowanych w szeregach stołów. Coś w głębi ostrzegło ją, że ta kryjówka nie wystarczy na długo, lecz gdy tylko zamierzała zmienić położenie nóg usłyszała krzyk dobiegający sprzed wejścia do pomieszczenia.
– Jesteś tu paniusiu?
Wstrzymała oddech, w jej głowie kotłowały się najprzeróżniejsze domniemania.
– Możesz wyjść. Nic ci nie zrobię.
Głos zbliżał się w jej kierunku. Najprawdopodobniej facet szedł środkową szczeliną pomiędzy stołami. Zalegające na nich mikroskopy i inne szpargały z pewnością ograniczały mu pole widzenia. W tym cała nadzieja.
– Chodzi o tamto w korytarzu, tak? Nie chciałem, żeby tak wyszło. To ta mała pinda jest wszystkiemu winna. Do ciebie nic nie mam!
„Jasne, cholera, już ci wierzę.”
Spojrzała w prawo. Ciężkie żelazne drzwi stały tam wtłoczone w ścianę. Przypominały raczej wrota sejfu, niż przejście do następnego korytarza. Musiała spróbować tam dobiec, choć wiedziała, że otwarcie przejścia zajmie jaj strasznie dużo czasu.
– Czy ta suka mówiła pani jak próbowała mnie zabić. Na pewno nie. Zrobiła to, ponieważ powiedziałem jej prawdę. Prawdę, której ta idiotka nie chciała przyjąć do wiadomości.
Dźwięk kroków nagle ucichł. Pilot zatrzymał się niemal dokładnie równolegle do jej kryjówki. Megan wciąż nie wydała nawet tchnienia. Krew zaczęła odpływać z jej spoconej twarzy. Lada chwila mogła stracić przytomność.
– Może już pani wyjść, widzę pani nogi.
Nie pragnąć nawet zweryfikować tego zapewnienia Megan wystrzeliła spod stołu.
– Tutaj jesteś... – zaczął mężczyzna, lecz w kierunku jego twarzy zaraz poszybowała jedna z ułożonych na blacie stoły fiolek. Zawarty w niej płyn zdołał opryskać nieszczęśnikowi twarz.
– AAAAAAAAA!
Megan wykorzystała chwilę. Wybiegła co sił w płucach z plątaniny stołów. Po chwili kładła już obydwie dłonie na śmiertelnie zimnym uchwycie spustowym wrót. Były zablokowane.
Odwróciła się, przywierając placami do swojej nieoczekiwanej pułapki. Mężczyzna, przed którym uciekała wciąż chował twarz w swoich dłoniach. Mogła jeszcze raz spróbować ucieczki, ale on był już zbyt blisko. Zresztą sama była już zbyt zmęczona ciągnącą się od wczoraj, nieustającą udręką.
– Ja naprawdę przepraszam, musi pan zrozumieć... – spróbowała.
Ku jej zaskoczeniu napastnik machnął jedynie ręką. Twarz miał jedynie lekko podrażnioną. Płyn najwyraźniej nie przedostał się do rany w głowie.
– Nie szkodzi rozumiem. Hehe, jest pani całkiem szybka.
– Broniłam się.
– Mówiłem już, że wszystko w porządku. Z mojej strony też nie musi się pani niczego obawiać – zrobił krok do przodu. Najwyraźniej odzyskał pewność siebie.
– Ale i tak wolałabym, żeby się pan nie zbliżał.
– To wszystko przez nią tak? Przez tą małą...
– Dlaczego ją pan zabił?
– A mogę najpierw zapytać, skąd się pani tutaj wzięła?
– Przyjechałam tutaj kilka godzin temu, z przyjacielem – na wzmiankę o Jacku, rozmówca uniósł lekko brew. „Czas, muszę go ugrać jak najwięcej” myślała gorączkowo. – Dzisiaj rano zobaczył przypadkiem pański samolot lecący w tym kierunku. Uznaliśmy za logiczne, że maszyna zmierza tutaj.
– Widzieliście, co się stało z ludźmi w mieście?
– Wszyscy nie żyją. Zastanawialiśmy się, co z resztą kraju.
– Jak gdyby jeszcze jakiś istniał! Przeleciałem cały kontynent wzdłuż i wszerz. Z góry obserwowałem martwe miasta, wsie i autostrady – wszędzie panował ten sam zepsuty fetor śmierci. Jesteśmy ostatnimi, którzy pozostali przy życiu – słowa wychodziły z ust pilota samoczynnie, jakby odczytywał już wcześniej przygotowany monolog. W trakcie mówienia stróżki śliny zaczęły spływać mu po brodzie.
– Ale dlaczego, do cholery?
– Jeszcze się nie domyśliłaś? Mało znaków widzieliście z przyjacielem po drodze? Leżących na ziemi pozbawił życia sam Pan! Podniósł wszechmocną dłoń na swoje dzieci...
– Pieprzysz od rzeczy, wiesz o tym? Ten twój Pan, czy jak go nazywasz, sprawił, że odbiła ci piąta klepka.
– Jesteś głupia, bo nie widziałaś tego samego, co ja. Zeszłej nocy dotarłem nad ocean – teraz już do niej nie mówił. Jego wzrok zawisł wpatrzony w daleką pustkę. – Tylko że to, co nazywaliśmy kiedyś oceanem już nie istnieje. Gdy wzniosłem się nad ostatnim wzgórzem, zobaczyłem ICH – mówił w uniesieniu. Megan zaczęła rozglądać się za drogą ucieczki.
– Więc, co dokładnie zobaczyłeś?
– Nasz świat kończył się w tamtym miejscu! Jego miejsce zajmował nowy, budowany przez koszmarnych architektów o owadzich kształtach. Gdybyś tylko mogła tak jak ja zobaczyć kosmiczna pustkę, próżnię, którą skrywają nasze ciała i maszyny, kóre tworzyliśmy. One niszczą je tak cholernie szybko, rozprzestrzeniając się jak mrówki.
– A my, co z tym mamy wspólnego? Dlaczego Jill musiała zginąć?
– Jeśli Pan postanowił zniszczyć ludzkość, pozostawienie nas przy życiu musi mieć jakiś sens. Dwie kobiety i dwaj mężczyźni. To chyba logiczne.
– Nie ma mowy – potrząsnęła głową – wybij to sobie z głowy świrze.
– Znowu? Jesteście takie uparte – tym razem postawił bardziej stanowczy krok przodu.
Megan zamierzała skierować się na lewo, w kierunku wejścia. Wtem usłyszała piorunujący huk i coś zwaliło ją z nóg. Runęła do przodu, jedynie rękoma amortyzując siłę upadku. żołnierz przed nią wybałuszył oczy w skrajnym przerażeniu.
– To jeden z nich! Już tutaj dotarły – wybełkotał cofając się pośpiesznie.
Meg rozmasowała obolałe plecy. Spojrzenie za siebie uzmysłowiło jej jak niewiele brakowało, by uderzenie tego czegoś złamało jej kręgosłup. Solidne żelazne wrota były groteskowo wygięte, jakby od drugiej strony koncentrycznie przyłożyła w ich środek jakaś tytaniczna pięść.
– Porozmawiajcie sobie o Bogu – krzyknęła do dygoczącego pilota. Posiłkowana dotychczasowym doświadczeniem, ruszyła przed siebie ignorując ból w łopatkach. Dokładnie w chwili, kiedy mijała mordercę Jill, drugie jeszcze potężniejsze uderzenie wyrwało ogromne wrota z zawiasów. Huk opadającego na posadzkę żelastwa zagłuszył wściekły chrupot stworzenia wpadającego do laboratorium.
– TTTrrrrrtttttttttt!
Megan jeszcze tylko raz spojrzała do siebie. Pająkowaty potwór o twarzy człowieka i długiej kościstej szyi poruszał się bardzo szybko. Do niedawna tak pewny swoich teorii mężczyzna teraz dygotał ze strachu nie mogąc zrobić ani kroku. Stwór oddzielił jego okaleczoną głowę od reszty ciała jednym uderzeniem ostro zakończonego odnóża. Kobieta biegła jeszcze trochę, ale wiedziała, że na wyjście z laboratorium i dalszy maraton korytarzem nie starczy jej sił. Pozostał jej jedynie drugi właz po przeciwnej stronie pomieszczenia.
Tym razem zamek nie zareagował z protestem. Zatrzasnęła drogę wejściową zanim drogę do jej mózgu utorował sobie zdrowy rozsądek. Na razie była bezpieczna, z dala od tamtego mężczyzny i od potwora, który go zabił. Odetchnęła z ulgą i wtedy poczuła na swoich ramionach przenikliwy chłód. Rozejrzała się dookoła. Zobaczyła zamarznięte, pokryte soplami półki, z wzorowo uporządkowanymi fiolkami.
Właśnie zatrzasnęła się w chłodni.
Przebywała tutaj już dziesiątą godzinę, oparta o stalowe wrota skulona by jak najdłużej zachować ciepło. Wszystko to na próżno. Odrętwiała Megan nie czuła już niemal żadnego z oszronionych członków. Jej twarz, z której powoli odpływało życie pokrywały drobne sople czegoś, co niegdyś mogło być łzami.
W słabym świetle pomieszczenia doliczała do tysiąca, ale upragniona śmierć wciąż nie nadchodziła.
Nagle usłyszała za sobą cichy kobiecy szept.
– Meg.
„To chyba już teraz. Powoli odchodzę od zmysłów.”
– Meg, odwróć się.
Poczuła delikatny dotyk na swoim prawym ramieniu. Płynące z niego ciepło falami rozeszło się po całym ciele kobiety. Powoli odwróciła głowę. Chociaż oczy od godziny już miała niesprawne, momentalnie zostały podrażnione przez intensywne światło przybysza.
– Wszystko będzie dobrze – to był głos Jill. Ale ona przecież nie żyła!
Obydwie przytuliły się do siebie.
– Jeszcze kilka minut i trafisz w nowe, lepsze miejsce.
Megan nie protestowała. Takiego właśnie, uspokajającego wsparcia potrzebowała od dawna. Poza tym miała już dosyć tego męczącego uczucia samotności, będącej udziałem każdego człowieka, a w szczególności tego ostatniego na Ziemi.