DRUGA SZANSA

1
Rozdział 1

Zegar na biurku oznajmiał, że dochodziła dziewiętnasta. Niebo trochę się zachmurzyło, ale miałam nadzieję, że zdążę wrócić do domu przed deszczem. Włożyłam klapki do reklamówki, jeszcze raz od niechcenia przejrzałam się w lustrze i ruszyłam koryta¬rzem, stukając obcasami…
- Pani Milenko! – usłyszałam nagle
- Tak, słucham? – odwróciłam się i zobaczyłam biegnącą w moim kierunku panią Zosię
- Pani Milenko, ja przepraszam, wiem, że i tak dłużej pani dziś została, ale… pani doktor prosiła, żeby przejrzała to pani na jutro – podała mi plik kartek. Nie do końca byłam pewna, czy udało mi się ukryć westchnienie…
- Oczywiście – odparłam – Jutro z samego rana pojawię się w tej sprawie u pani doktor – dodałam. Idąc przez park na przystanek, pogrążyłam się w rozmyślaniach. Naprawdę lubiłam pracę u doktor Malinowskiej. Prowadziła praktykę od ponad 5 lat i uważałam , że ma rewelacyjny kontakt z pacjen-tami. Ja wiosną odebrałam dyplom magistra psychologii i dopiero od dwóch miesięcy byłam na stażu – „Może to dlatego ona wciąż dokłada mi obowiązków? Może chce mi dać szansę się wykazać?” – my¬ślałam. Miałam jednak na ten wieczór trochę inne plany… - „Hej, zaraz! A jakie ja mogę mieć plany?” – byłam przecież sama. Niekoniecznie samotna, ale jednak sama. Nie było przy mnie mężczyzny, który by mnie kochał, opiekował się mną. Rodzice mieszkali pod miastem, a ja… ja byłam sama w tym małym mieszkaniu na Jasnej z widokiem na Pałac Kultury…

***

Gdy dojechałam do domu, zapadał zmierzch. Włączyłam światło w korytarzu i rozejrzałam się. Natrafiłam za czyjąś zmęczoną, mało wyraźną twarz i podeszłam do lustra. Przetarłam je lekko jakąś chusteczką znalezioną w kieszeni i powoli zaczęłam się rozbierać. Weszłam do pokoju i ciężko opadłam na kanapę, rzucając materiały od pani doktor na stół.
- Nie dzisiaj, proszę… - jęknęłam, zamykając oczy. Nie wiem, jak długo tak siedziałam. Rozbudziło mnie szczekanie psa sąsiadów – O rety! – zerwałam się z miejsca. Reks zawsze wychodził na spacer o dziewiątej wieczorem – Ależ późno! – w popłochu uprzątałam stół, powiesiłam rzeczy do szafy i nastawiłam wodę na herbatę. Włączyłam komputer, kliknęłam na ikonkę Internetu i zabrałam się do pracy. Gdy sąsiadka wracała z psem, byłam już w połowie drugiego przypadku. Dobrze pamiętałam tego małego chłopca. Pół roku temu pogryzł go pies sąsiadów, mniej więcej takich rozmiarów jak Reks. Dziecko od tego czasu bało się nawet małego ratlerka. Już wyobrażałam sobie minę jego matki, gdy zaproponuję jej metodę leczenia: kynoterapia…
Tak, byłam odważna, miałam tak innowacyjne pomysły, że czasem sama się ich bałam, ale tylko przez chwilę. Życie nauczyło mnie, że trzeba walczyć. Walczyć do upadłego, nawet, gdy braknie nadziei.
I nigdy, ale absolutnie przenigdy nie wolno się poddawać. Ja się poddałam. Żałowałam każdego dnia, bo jednak byłam sama. Dużo osiągnęłam, spełniłam każde swoje marzenie. Każde poza jednym… miłością mężczyzny, którego kochałam, zupełnie beznadziejnie, już od prawie 5 lat…

***

Dochodziła druga w nocy a jakoś nie było widać końca mojej pracy. Zajrzałam do pękatego kubka stojącego na stole. Kończyła się kawa. Już trzecia tej nocy…
- Kochanie, zrobisz mi kawy? – zapytałam wyciągając rękę z kubkiem w stronę kuchni – Muszę się napić, bo za chwilę zasnę a wtedy pani doktor pokaże mi drzwi… Wtedy będę musiała wrócić do domu, do domu, który tak kochałam, i w którym byłam tak szczęśliwa, tak dawno temu… - patrzyłam przed siebie, ale odpowiedziała mi tylko cisza. Uśmiechnęłam się. Nie wiem, jak to możliwe, ale się uśmiechnęłam. Odstawiłam kubek i zamyśliłam się. Nigdy nie przypuszczałam, że moje życie będzie tak wyglądało, nigdy. Ja naprawdę nie chciałam wiele, chciałam po prostu być szczęśliwa… Więc dlaczego nie byłam? Miałam piękne małe mieszkanie z oknami wychodzącymi na Pałac Kultury. Miałam pracę, którą chwilami naprawdę lubiłam. Gdzieś miałam przyjaciół, dla których byłam kiedyś najważniejsza na świecie. Miałam też rodziców, którzy mnie kochali. Gdzieś żył też mężczyzna, którego to ja kochałam i który… choć wiele razy już ode mnie uciekał… teraz znikł na dobre. Po prostu mnie zostawił. Zostawił wszystkie moje niespełnione marzenia, które układałam sobie podczas wspólnie spędzanych chwil. Czy mogłam walczyć? Pewnie mogłam, zawsze można. Pytanie tylko – czy chciałam?

***

Blady świt zaglądał już do okien, a ja kończyłam pić kawę. Którą już dzisiaj? Naprawdę przestałam liczyć… Mało spałam tej nocy, bardzo mało, ale byłam z siebie zadowolona. Wywiązałam się z kolej-nego obowiązku, wykonałam kolejne warte złota polecenie doktor Malinowskiej.
Jadąc do pracy zastanawiałam się, czy nie zamieszkać u niej, choćby w kuchni. Na dojazdy traciłam tyle czasu… Zdałam sobie jednak sprawę, że ta ironia na niewiele mi się zda. Musiałam tego dnia pokazać, że naprawdę jestem silna. I że jedna noc to dla mnie pestka, że jestem godna zaufania. Bo przecież jestem!
- O, pani Milenka – pani Zosia zdumiała się tak, jakby nie zauważyła mnie przez ostatnie miesiące ani razu – Jest pani już…
- Jest 8.45 – powiedziałam – Czy to źle, że już jestem? - zapytałam
- Ależ nie, nie! Skąd! – roześmiała się – myślałam, że będzie pani troszkę później, wczoraj pani wyszła takim wieczorem… aż się bałam, że będzie pani wracać po ciemku, tramwajem…
- Niech się pani o mnie nie boi, pani Zosiu – uśmiechnęłam się – Jak to mówią: złego diabli nie biorą, a poza tym, pani doktor czeka dziś na mnie – pokazałam jej papiery a ona ze zrozumieniem pokiwała głową. Gdy stanęłam przed gabinetem szefowej, usłyszałam, że z kimś rozmawia prze telefon. Cicho zapukałam i otworzyłam drzwi. Siedziała przy biurku z komórką przy uchu i była tak pochłonięta rozmową, że nie zauważyła mnie od razu – Przepraszam, przyjdę później, nie wiedziałam, że… - zaczęłam się wycofywać.
- Nie, nie, proszę, wejdź – pani doktor zaprosiła mnie gestem dłoni – Oddzwonię, to ważne – szybko pożegnała się ze swoim rozmówcą.
- Nie chciałam przeszkadzać… - powiedziałam
- Nie przeszkadzasz, moja droga, wejdź, usiądź – odparła
- Dziękuję, ja tylko chciałam dać pani te dokumenty – położyłam teczkę na biurku i nagle znów roz-dzwonił się jej telefon. Pani doktor ze zniecierpliwieniem zerknęła na wyświetlacz.
- Muszę odebrać – wykrzywiła się – Przepraszam – kiwnęłam tylko głową i już mnie nie było. Denerwowałam się, denerwowałam się bardzo. Byłam ciekawa, co powie. Poszłam zrobić sobie kolejną kawę i zastanawiałam się nad werdyktem doktor Malinowskiej. Trochę już poznała moje dziwne, odważne, czasem niecodzienne pomysły, ale… czy ona w ogóle kiedyś pochwaliła któryś z nich? Czy ja w ogóle mogę być dobrym psychologiem? Czy dokonałam słusznego wyboru? Poszłam przecież na psychologię tylko dlatego, że…
- Milenko! – usłyszałam donośny głos i omal nie wylałam na siebie kawy. Zerwałam się z krzesła i pobiegłam do gabinetu. Drzwi były otwarte, a ona siedziała na biurkiem. Wszędzie rozłożyła moje papiery. Przekładała je, oglądała, porównywała – No, podejdź, dziecko – powiedziała, wcale na mnie nie patrząc. Ostrożnie zbliżyłam się do niej, patrząc jak lustruje jeden z opisów. Pani Aneta poprawiła na nosie okulary i jeszcze raz przejechała wzrokiem po moim opisie. W końcu odłożyła kartki na stół.
- Świetne – spojrzała na mnie znad okularów – Naprawdę świetne – dodała – Ciekawie rozpatrzony problem, trafna diagnoza, interesujące i innowacyjne metody terapii. Jestem z ciebie dumna, Milenko. Poczyniłaś naprawdę ogromne postępy – podsumowała
- Dziękuję, pani doktor – odparłam, sądząc, ze noc przy pracy jednak się opłaciła…
- Dziś przejrzyj materiały, które pani Zosia zostawiła ci na biurku. Około 12.00 wychodzę na pół godziny. Jeśli przyjdzie pani Nowicka z Anią, poproś, żeby zaczekały kwadrans. Jeśli będzie im się spieszyło, umów je proszę na przyszły tydzień, tylko nie na piątek, bo mam wizytę u fryzjera.
- Oczywiście, pani doktor – skrupulatnie notowałam wszystkie jej polecenia.
- O 10.00 będziesz asystować na zajęciach z muzykoterapii, na które skierowałam Piotrusia Salskiego i Basię Janak. Pojedziesz do domu kultury i po zajęciach umówisz się z rodzicami na kolejne wizyty. Jutro udało mi się załatwić felinoterapetutę na 15.00 dla tego autystycznego chłopca… hmn…
- Adaś Karski, 12 lat, z Pragi, mama sympatyczna brunetka, pracuje w restauracji przy Wiśle - wyrecytowałam wpatrzona w notatnik, sama nie wiem, czemu, a po twarzy pani doktor przebiegł lekki uśmiech.
- To wszystko – odparła i otworzyła swój kalendarz – Ach, prawie zapomniałam! – powiedziała – Za te wczorajsze, hmn… nadgodziny, możesz wyjść dziś przed 15.00 – dodała
- Dziękuję, pani doktor! – ucieszyłam się, a ona tylko się uśmiechnęła. Wróciłam do pracy. Teraz nie mogłam jej zawieść. Jej a przede wszystkim samej siebie…

***

- Milenko… - usłyszałam nagle i szybko podniosłam głowę. Pani Aneta stała w drzwiach z jakąś niewyraźną miną.
- Co się stało, pani doktor? – wstałam zza biurka – Źle się pani czuje?
- Wiesz, troszkę – wysiliła się na uśmiech – Chyba ten lunch mi zaszkodził – skrzywiła się - Mam do Ciebie sprawę w związku z tym…
- Słucham – spojrzałam na nią z uwagą
- Mam dziś umówioną jeszcze jedną pacjentkę, mała dziewczynka… ale to bardzo ważna pacjentka – zaznaczyła – Córka ucznia mojej przyjaciółki ze studiów. To był jej najlepszy student, więc nie możemy zawieść. Ja dziś jak widzisz, zawiodę.
- Ależ pani doktor, na pewno zrozumieją… - zaczęłam
- Ja zawiodę, ale ty nie – dokończyła
- Ja? Jak to? Nie rozumiem – odparłam
- Milena, masz dyplom magistra psychologii, tak?- spytała, a ja pokiwałam głową – Więc mnie zastą-pisz – powiedziała – Tylko dziś, tylko ten jeden raz – dodała widząc moją przerażoną minę – Kończyłaś studia, jesteś przygotowana. Porozmawiasz z tą małą, umówisz się na kolejne spotkanie. Niczego wielkiego nie wymagam, wiedza teoretyczna ze studiów ci wystarczy. Jej ojciec też jest psychologiem. Bardzo dobrym. Ale to człowiek, Milena – lekko się uśmiechnęła – Mogę na Ciebie liczyć? – zapytała, a mi milion myśli przegalopowało przez głowę
- Oczywiście, pani doktor – odpowiedziałam w końcu, jednak niezbyt pewnie
- Dobrze. Zostawiam ci mój gabinet do dyspozycji. Na wieszaku masz czysty fartuch. W kalendarzu znajdziesz dane pacjentki, poszukaj jej karty w komputerze. Dasz sobie radę. Ja jadę do domu, wezmę jakieś lekarstwo, do jutra mi przejdzie, to tylko zatrucie. Będę pod komórką. Pani Zosia zostanie z tobą. Wszystko jasne? – zapytałam
- Tak, jak najbardziej – odparłam. Nie wszystko było jednak jasne. Gdy pani Aneta wyszła, poszłam do jej gabinetu, żeby się z nim oswoić.
- Kawy, pani doktor? – uśmiechnięta pani Zosia zajrzała do mnie
- Nie, dziękuję – odwzajemniłam uśmiech
- Może jednak? – spojrzała na mnie uważnie
- Dobrze, ale pod warunkiem, że napije się pani ze mną – zaproponowałam
- Z przyjemnością – odparła. Naprawdę ją lubiłam. Surowość pani Anety czasem mnie przerażała, ale pani Zosia była niezwykle sympatyczna – Przestraszyłaś się troszkę propozycją doktor Malinowskiej? – zapytała, podają mi ciastka.
- Dziękuję – odparłam – Wie, pani… troszkę. Nie wiedziałam, że ma do mnie Az takie zaufania. Zależy jej na tej pacjentce, a mimo to powierzyła mi swój gabinet… Zaufała mi.
- A dziwisz się dziecko? – zapytała pani Zosia – Najlepsza studentka na roku, dyplom z wyróżnieniem, jesteś idealna, mówił ci to już ktoś?
- Jeszcze nie – roześmiałam się – Ale na wszystko przyjdzie czas – dodałam.
- Pewnie tak – zamyśliła się – Ale na niektóre rzeczy jest już za późno… - pokiwała głową
- Ma pani coś konkretnego na myśli? – zapytałam
- Pracuję tu od początku – odparła – Matka pani Anety i moja były przyjaciółkami, takimi, od serca… Poświęciłam dla pani doktor ostatnie 5 lat, całkowicie, ale i tak to ona mi pomogła, nie ja jej…
- Dlaczego pani tak mówi? – zdumiałam się – Przecież pani tu mieszka, gotuje, pierze, sprząta, robi zakupy… - wyliczałam
- Gdyby nie pani Aneta, nie wiem, co by ze mną było – powiedziałam – Na początku tak nie było, nie mieszkałam tu. Miałam mieszkanie na Powiślu, małe, ale piękne, jak to się mówi: z duszą - uśmiechnęła się – Dzieci dawno się usamodzielniły, syn wyjechał na wyspy, ożenił się, ma dzieci. Córka mieszka z mężem w małej kawalerce przy Dworcu Centralnym. Częściej ich nie ma w domu niż są. Wciąż podróżują, a gdy wracają, całe dnie oglądają zdjęcia. Taką mają pasję. Ich dom przypomina camping, nie maja łóżka, telewizora… wiecznie na walizkach. Oboje są fotografami, to ich praca, ich życie… ja miałam swoje u boku Tomasza… ale nikt nie żyje wiecznie. Odszedł po 30 latach naszego pięknego małżeństwa. Myślałam, że żyliśmy idealnie, ale tak nie było. Tomasz był hazardzistą. Mówił, że z tym skończył, to był warunek, inaczej nie wyszłabym za niego. Okłamał mnie. Grał przez cały czas. Miał tyle długów, że straciłam wszystko. Nie straciłam: oddałam. Musiałam się ratować, ale nie miałam nic.
- A dzieci? – zapytałam – Nie mogły pani pomóc?
- Kochały ojca – przyznała – Kochały go nie mniej niż ja. W ich oczach były silnym, dzielnym, byłym żołnierzem i chciałam aby taki pozostał.
- i co pani zrobiła? – byłam ciekawa
- Przyszłam do pani Anety, wypłakałam się – odparła – A ona w dwie minuty uratowała mi życie – uśmiechnęła się – Wróciłam do pracy, zamieszkałam tu. Jestem szczęśliwa.
- To naprawdę piękna historia – pokiwałam głową
- A jaka jest twoja, dziecko? – zapytała
- Niewyobrażalnie… niesamowicie… zwyczajna – wzruszyłam ramionami
- Chyba nie do końca – stwierdziła – Nie ma zwyczajnych historii – Są tylko te niezwykłe, ludzkie, nasze.
- pani jest bardzo mądrą kobietą – powiedziałam
- I chyba tylko dlatego mój mąż oszukiwał mnie przez 30 lat – roześmiała się
- Przecież go pani kochała – odparłam – Jak się kogoś kocha, zupełnie inaczej się na niego patrzy.. zupełnie jakby się nie widziało jego wad. Później dopiero przychodzi opamiętanie i widzimy jaki ten człowiek był. Wtedy kiedy już nie ma żadnych szans…
- Widzę, że ktoś cię bardzo skrzywdził, moje dziecko – pokiwała głową
- Sama się skrzywdziłam – wstałam z krzesła – Nie dałam nam szansy, nie walczyłam, nawet… potem już nie chciałam. Poddałam się – pani Zosia pokiwała głową i odprowadziła mnie spojrzeniem. Wiedziałam, że muszę się pozbierać i oderwać od wspomnień. Pani Aneta na mnie liczyła…

***

Weszłam do środka i rozejrzałam się po czystym, pięknie umeblowanym gabinecie.
- „Moim gabinecie?”
- „Przestań, wariatko!” – natychmiast skarciłam się w myślach – „Pani doktor prosiła się tylko o to zastępstwo! Przejrzyj lepiej kartę tej dziewczynki!” – przywołałam się do porządku. Już miałam usiąść do komputera gdy nagle…
- Dzień dobry, dzień dobry! – usłyszałam radosny głos pani Zosi
- „Boże, przyszli!” – wpadłam w panikę – „Moi pierwsi pacjenci!” – w popłochu zerwałam z wieszaka biały fartuch i ustawiwszy się twarzą do okna, w pośpiechu zapinałam małe guziki, wyrzucając sobie własną próżność.
- Proszę tutaj, pani doktor już czeka – drzwi „mojego” gabinetu otworzyły się, gdy kończyłam zapinać fartuch. Zebrałam włosy w niski kucyk, gdy…
- Dzień dobry… - usłyszałam cichy głosik. Odwróciłam się i poczułam nagłe ukłucie w sercu. W progu stała dość wysoka, szczupła, na oko 8-letnia dziewczynka o jasnych lokach i tajemniczych zielonych oczach. Ubrana w ładną, brązową sukienkę, splotła dłonie, omiotła wzrokiem gabinet i zatrzymała spojrzenie na mnie – Dzień dobry – powtórzyła chyba jeszcze ciszej.
- Dzień dobry – odpowiedziałam, jakby każde słowo sprawiało mi ból. I nagle…
- Witam, pani doktor – za plecami dziewczynki pojawił się postawny, wysoki mężczyzna o takich samych, przejmujących zielonych oczach…
- „Mój Boże, to niemożliwe!” – krzyczało coś ze mnie. Przerażenie pomieszane z niedowierzaniem wmurowało mnie w podłogę. Wszystkiego się spodziewałam, każdego człowieka na tej Ziemi, ale na pewno nie ich. Mieliśmy się już nigdy nie spotkać, miałam o nim zapomnieć, a serce waliło mi jak oszalałe, zaschło mi w gardle i momentalnie spociły mi się dłonie. Byłam o krok od jakiegoś szaleń-stwa, ale głos rozsądku kazał mi zachować się profesjonalnie – Dzień dobry, zapraszam – wskazałam na fotel, siląc się na spokój, choć o oczach Janka też dojrzałam zdziwienie – Usiądź tam, przy stoliku, dobrze? – zwróciłam się do dziewczynki – Narysujesz coś dla nas? Pani Zosia dla ci blok i kredki. Ja muszę chwilę porozmawiać z twoim tatą.
- Dobrze – zgodziła się. Starając się nie patrzeć na jej ojca, usiadłam przy biurku.
- Sprawdzimy czy dane się zgadzają – sięgnęłam do kalendarza pani Anety
- Milena… - nagle usłyszałam jego głos i poczułam ciepłą dłoń na mojej – Co za spotkanie. Nie poznajesz mnie?
- Przepraszam – szybkim ruchem otworzyłam kalendarz – Jestem tu lekarzem i tylko wykonuję swoje obowiązki. O innych sprawach możemy porozmawiać później. Czy mogę sprawdzić te dane? - odważyłam się na niego spojrzeć.
- Tak, oczywiście – zgodził się, ale w jego głosie wyczułam smutek
- „Ha! Dobrze ci tak!” – pomyślałam – „To ty mnie oszukałeś, zdradziłeś, porzuciłeś!” – jednak rozczulało mnie z jaką troską patrzył na córkę rysującą w kącie pokoju, naszą córkę… - „Tak, mogłaby być nasza!” – pomyślałam – „Gdybyś tylko zauważył, jak bardzo Cię kochałam! Gdybyś nie wolał każdej innej dziewczyny oprócz mnie! Gdybyś nie miał dziecka z inną kobietą…” – poczułam jak łzy nabiegają mi do oczu, więc szybko odnalazłam jego córkę w kalendarzu – Amelia Makowska – przeczytałam – „Że też wcześniej nie wpadłam na to, żeby to sprawdzić!” – wyrzucałam sobie, wpisując dane do komputera – Amelia Makowska, urodzona 10 października 2000 roku w Warszawie, zamieszkała przy ulicy Romera 27/4… - spojrzałam na niego
- Zgadza się – kiwnął głową
- Ojciec… ojciec Jan Piotr Makowski, adres ten sam, matka Maria Izabela Myśliwska, adres nieznany… adres nieznany? – zmrużyłam oczy
- Nie znam dokładnego adresu żony – wyjaśnił, a ja poczułam jakbym spadała w przepaść
- „Wziął ślub z tą kobietą!”
- Rozwodzimy się – mówił dalej – Jeśli tylko ustalę, gdzie teraz przebywa, przekażę takie informacje
- Ależ to nie będzie w najbliższym czasie konieczne – powiedziałam zimno – Przecież najważniejsze jest dziecko… - spojrzałam na rysującą Amelkę
- Tak – uśmiechnął się – Ona zawsze była, jest i będzie najważniejszą kobietą w moim życiu - popa-trzyłam na niego, na jego radosne oczy, gdy mówił o córce, gdy na nią patrzył… - Wszyscy wiedzieli, jaka jest Maria – chyba wyczuł moje spojrzenie, bo przeniósł na mnie wzrok – Wszyscy oprócz mnie – dodał – Ja byłem młody, głupi, ślepy… Coś mnie ciągnęło do tej dziewczyny, nie umiałem się z nią rozstać, nie widziałem, jak mną manipuluje, jak traktuje moją rodzinę, moich przyjaciół, Martę, Wiktora, Łukasza, Jolę, ciebie… - zawiesił głos, ale po chwili mówił dalej – Tamtej zimy spędziliśmy ostatnie wspólne Walentynki, potem wyprowadziłem się do rodziców. Tam spotkałem Jolę. Trochę wypiliśmy. Powiedziała, że zawsze mnie kochała i że nie mogę już wrócić do Marii. Od niej dowiedziałem się, że wyjechałaś… To naprawdę fantastyczna dziewczyna, ale… ja jej nie kochałem, tak jak ona mnie. Dla mnie była młodszą siostrą, jak Melania, ale nie kobietą, z którą mógłbym być. Wróciłem na uczelnię, spotkałem dawnych znajomych, Olgę… Zaczęliśmy się spotykać. Nie chciałem być sam, nie umiałem… musiałem się wyleczyć z przeszłości. Byliśmy razem, ale do czasu. Pewnego gorącego lipcowego dnia do naszych drzwi zapukała Maria. Była w ciąży, ze mną… - na chwilę zamilkł, a ja szukałam wyjścia z tej krępującej sytuacji.
- Wydaje mi się, że to nie jest dobry moment… - zaczęłam nieśmiało
- Posłuchaj mnie, Milena – przerwał mi – Znamy się wiele lat. Pojawiłaś się w moim życiu tak nieoczekiwanie, że czasem w ogóle zastanawiałem się, czy to nie był sen. Gdy cię pierwszy raz zobaczyłem byłaś dziewczynką, małą dziewczynką, siostrą mojego przyjaciela, którą połączyło ze mną coś niezwykłego. Stawałaś się kobietą na moich oczach, ale nie widziałem tego. Uważałaś mnie za przyjaciela, a ja traktowałem cię jak kogoś, kto zawsze jest obok i komu można się bezkarnie wyżalić na kolejną dziewczynę, która puściła mnie kantem. Znikałem, kiedy mnie potrzebowałaś, uciekałem, kiedy miałem cię dość, bo miałem Milena, nie raz. Zachowywałem się okropnie i w końcu powiedziałaś dość. Pamiętam ten moment, zobojętniałaś. Nawet wiadomość, że mam dziecko z Marią przyjęłaś tak spokojnie… Polubiłaś Amelkę, moją córeczkę… moją i kobiety, która traktowała cię podle. A potem odeszłaś, nagle i niespodziewanie, tak jak się pojawiłaś…
- Nieprawda, przecież się pożegnałam – powiedziałam przez łzy
- Nie uprzedziłaś mnie, że to nasze ostatnie spotkanie – odparł
- Nie było ostatnie – zauważyłam, a on nic nie powiedział, tylko patrzył na mnie.
- Wyrosłaś na piękną kobietę, Milenko… - powiedział nagle
- Och, przestań – energicznie wstałam zza biurka – I jak ci idzie, kochanie? – podeszłam do Amelki i położyłam jej rękę na ramieniu
- Nie ma czarnej – pogrzebała w pudełku z kolorowymi kredkami – Czarnej kredki – sprecyzowała. Spojrzałam na jej rysunek. Był… bardzo ciemny. Jakieś dwie postacie, jedna mała, druga większa, obie ciemne: brązowe, granatowe, smutne. Jak ona, moja mała Amelka, którą pokochałam od pierwszego dnia, kiedy ją zobaczyłam.
- A nie może być inna? Na przykład zielona? – zapytałam
- Nie, bo my jesteśmy smutni, ja i tata – wskazała na obrazek
- A dlaczego, kochanie? – usiadłam obok niej – Dlaczego jesteście smutni?
- Bo mama nas nie kocha – wyznała – Zostawiła nas i pojechała. Daleko, nie wiem gdzie. Nie naryso-wałam jej, bo nie wiem, jak teraz wygląda. Nie wiem, w co jest ubrana…
- A w co była, jak ją ostatni raz widziałaś? – zapytałam
- W taki czerwony sweter i jasną spódnicę – przypomniała sobie, sięgając po czerwoną kredkę – Mam narysować taką mamę? – spojrzała na mnie
- Oczywiście, narysuj, taką jak pamiętasz – pogłaskałam ją po główce i podeszłam do Janka – Ona bardzo cierpi – powiedziałam
- Wiem – skrzywił się – Ale nie wiem, gdzie jest Maria, nie wiem, naprawdę…
- Posłuchaj, tak naprawdę ja nie jestem lekarzem Amelki. Pani Aneta źle się poczuła i prosiła mnie o zastępstwo. Jestem tu na stażu, dopiero drugi miesiąc. Miałam tylko porozmawiać z małą i umówić was na kolejną konsultację, więc może być… przyszły tydzień? – zajrzałam do kalendarza
- A tobie kiedy pasuje? – zapytał
- Nie bardzo rozumiem… - spojrzałam na niego
- Skoro już wróciłem na stałe do Warszawy to może… może się spotkamy? – zaproponował – Jak skończysz pracę, oczywiście. Chyba, że nie masz planów na weekend… może być sobota?
- Sobota… - powtórzyłam – W sumie… w sumie tak – odpowiedział za mnie jakiś głos z mojej głowy
- Dobrze, więc gdybyś wiedziała konkretnie w jakich godzinach jesteś wolna, zadzwoń – położył na stole wizytówkę
- Mam dzwonić na twój numer służbowy? – zdumiałam się – Tylko na tyle cię stać? – nieoczekiwanie podniosłam głos, ale natychmiast się opanowałam
- A jeśli to nasza druga szansa? – zapytał – Amelko, pożegnaj się z panią doktor – zwrócił się do córki
- do widzenia – ukłoniła się grzecznie dziewczynka
- Do widzenia – odparłam. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, a ulgą opadłam na fotel, zamknęłam oczy i długo analizowałam w myślach to spotkanie. Spotkanie po latach. Z Amelką, małym aniołkiem, który tak bardzo cierpiał. Spotkanie z Jankiem Makowskim. Z miłością mojego życia.

2
Poprzedni tekst, który przerabiałem, wyssał mnie, dlatego szczegółowe omówienie tego fragmentu jutro. Jednak już dziś jedna uwaga.
powoli zaczęłam się
rozbierać. Weszłam do pokoju (...)
Jaka tutaj kryje się przepaść niedopowiedzenia, jakie niedostępne terytorium. Co za fantastyczny grunt do formułowania fundamentalnych teorii. Przecież to jest taka narracyjna nieskończoność, taka wyrwa, że choćby w tekście padło milion słów, tysiące epitetów, setki spektakularnych metafor i kilka dorodnych samic w negliżu, to nie zaspokoi moich natrętnych domysłów. Tutaj musi się choćby jakiś szkic pojawić. Inaczej reszta tekstu mi wisi.
Obrazek

3
Witaj
Zabieram się za czytanie i na bieżąco będę pokazywać co mi nie gra.
I tak pierwsza rzecz:
[quote="mique"]Ja wiosną odebrałam dyplom magistra psychologii[/quote]
Pogrubione bym wywaliła. Bez zaimka czyta się o wiele lepiej.
mique pisze:ikonkę Internetu
Czemu z wielkiej? Masz autokorektę w Wordzie włączoną?
mique pisze:już od prawie 5 lat…
Liczebniki słownie.
A jeszcze wrócę do fragmentu o Reksie, piszesz, że pies, który pogryzł chłopca był wielkości Reksa, a jakiej wielkości był Reks? Niedopowiedzenia są dobre ale powinnaś choć napomknąć czytelnikowi mniej więcej jakich rozmiarów psa powinien się domyślać.
mique pisze:Wywiązałam się z kolej-nego obowiązku, wykonałam kolejne
Powtórzenie to jedno, a drugie o co chodzi z tym rozdzielaniem wyrazów? Dużo tego w całym tekście.
mique pisze:Jest 8.45
wiadomo
mique pisze:- Muszę odebrać – wykrzywiła się – Przepraszam – kiwnęłam tylko głową i już mnie nie było.
A tu to już mam poważną wątpliwość, bo rozumiem, że to doktor oznajmiła, że musi odebrać telefon ale kto powiedział "przepraszam"? Jeśli to powiedziała Milena to zły zapis, jeśli zaś doktor dodała "przepraszam" to też źle zapisane. Myślę, że "kiwnęłam tylko głową...." powinno być nowym zdaniem, nie kontynuacją po myślniku.
mique pisze:Dobrze. Zostawiam ci mój gabinet do dyspozycji. Na wieszaku masz czysty fartuch.
Psycholog w fartuchu? Do czego jej miał ten fartuch służyć? A wiesz, że nawet lekarze psychiatrzy nie przyjmują pacjentów w fartuchach?Tym bardziej psycholog w fartuchu to dla mnie przekłamanie, hmm w każdym razie ja takiego nie spotkałam, a wierz mi mam z nimi na co dzień do czynienia.
mique pisze:- A dziwisz się dziecko? – zapytała pani Zosia
Niekonsekwencja. Na początku tekstu piszesz, że pani Zosia zwraca się do Mileny "per" pani, a tu nagle w środku tekstu mówi do niej "ty"?

Na koniec napiszę tak: mam wrażenie, że nie poświęciłaś zbyt wiele uwagi tekstowi o czym świadczą liczne literówki. Wydaje mi się też, że mylisz psychologa z lekarzem psychiatrą.
Namieszałaś w tym fragmencie gdzie dochodzi do wizyty Janka z córką. Zupełnie się pogubiłam w tej wyliczane byłych towarzyszek życia mężczyzny, w końcu zaczęłam zastanawiać się która z nich to matka dziewczynki.
Reasumując opowieść lepsza z początku, na moje oko. Przede wszystkim rada, następnym razem jeśli wcielasz się w konkretny zawód sprawdź gdzie się zaczynają, a gdzie kończą jego kompetencje. Psycholog nie jest lekarzem.
Popracuj jeszcze nad tekstem. Interpunkcję wytknie ci kto inny.
To tyle ode mnie.
Pozdrawiam
http://atl-niekadyjestrainmanem.blogspot.com/

4
Zegar na biurku oznajmiał, że dochodziła dziewiętnasta. Niebo trochę się zachmurzyło, ale miałam nadzieję, że zdążę wrócić do domu przed deszczem. Włożyłam klapki do reklamówki, jeszcze raz od niechcenia przejrzałam się w lustrze i ruszyłam korytarzem, stukając obcasami…
- Milenko! – usłyszałam nagle
- Tak, słucham? – odwróciłam się i zobaczyłam biegnącą w moim kierunku panią Zosię
- Milenko, ja przepraszam, wiem, że i tak dłużej dziś zostałaś, ale… pani doktor prosiła, żeby przejrzała to na jutro – podała mi plik kartek. Nie do końca byłam pewna, czy udało mi się ukryć westchnienie…
- Oczywiście – odparłam – Jutro z samego rana pojawię się w tej sprawie u pani doktor – dodałam. Idąc przez park na przystanek, pogrążyłam się w rozmyślaniach. Naprawdę lubiłam pracę u doktor Malinowskiej. Prowadziła praktykę od ponad pięciu lat i uważałam , że ma rewelacyjny kontakt z pacjentami. Wiosną odebrałam dyplom magistra psychologii i dopiero od dwóch miesięcy byłam na stażu – „Może to dlatego ona wciąż dokłada mi obowiązków? Może chce mi dać szansę się wy-kazać?” – myślałam. Miałam jednak na ten wieczór trochę inne plany… - „Hej, zaraz! A jakie ja mogę mieć plany?” – byłam przecież sama. Niekoniecznie samotna, ale jednak sama. Rodzice mieszkali pod miastem, przyjaciół zostawiłam na Śląsku, nie miałam chłopaka, byłam sama w tym małym mieszkaniu na Jasnej z widokiem na Pałac Kultury…
***
Gdy dojechałam do domu, zapadał zmierzch. Włączyłam światło w korytarzu i rozejrzałam się. Natrafiłam za czyjąś zmęczoną, mało wyraźną twarz i podeszłam do lustra. Przetarłam je lekko jakąś chusteczką znalezioną w kieszeni i spojrzałam jeszcze raz. W sumie niewiele się zmieniło, twarz nadal była zmęczona i taka smutna... Z ulgą zdjęłam szpilki i ustawiłam je w kącie. Weszłam do pokoju i ciężko opadłam na kanapę, rzucając materiały od pani doktor na stół.
- Nie dzisiaj, proszę… - jęknęłam, zamykając oczy. Nie wiem, jak długo tak siedziałam. Rozbudziło mnie szczekanie wilczura sąsiadów – O rety! – zerwałam się z miejsca. Reks zawsze wychodził na spacer o dziewiątej wieczorem – Ależ późno! – w popłochu uprzątałam stół i nastawiłam wodę na herbatę. Włączyłam komputer, kliknęłam na ikonkę internetu i zabrałam się do pracy. Gdy sąsiadka wracała z psem, byłam już w połowie drugiego przypadku. Dobrze pamiętałam tego małego chłop-ca. Pół roku temu pogryzł go pies sąsiadów, mniej więcej takich rozmiarów jak Reks. Dziecko od tego czasu bało się nawet małego ratlerka. Już wyobrażałam sobie minę jego matki, gdy zaproponuję jej metodę leczenia: kynoterapia…
Tak, byłam odważna, miałam tak innowacyjne pomysły, że czasem sama się ich bałam, ale tylko przez chwilę. Życie nauczyło mnie, że trzeba walczyć. Walczyć do upadłego, nawet, gdy braknie nadziei.
I nigdy, ale absolutnie przenigdy nie wolno się poddawać.
***
Dochodziła druga w nocy a jakoś nie było widać końca mojej pracy. Zajrzałam do pękatego kubka stojącego na stole. Kończyła się kawa. Już trzecia tej nocy…
- Kochanie, zrobisz mi kawy? – zapytałam wyciągając rękę z kubkiem w stronę kuchni – Muszę się napić, bo za chwilę zasnę a wtedy pani doktor pokaże mi drzwi… Wtedy będę musiała wrócić do domu, do domu, który tak kochałam, i w którym byłam tak szczęśliwa, tak dawno temu… - patrzy-łam przed siebie, ale odpowiedziała mi tylko cisza. Uśmiechnęłam się. Nie wiem, jak to możliwe, ale się uśmiechnęłam. Odstawiłam kubek i zamyśliłam się. Nigdy nie przypuszczałam, że moje życie będzie tak wyglądało, nigdy. Ja naprawdę nie chciałam wiele, chciałam po prostu być szczęśliwa… Więc dlaczego nie byłam? Miałam piękne małe mieszkanie z oknami wychodzącymi na Pałac Kultu-ry. Miałam pracę, którą chwilami naprawdę lubiłam. Gdzieś miałam przyjaciół, dla których byłam kiedyś najważniejsza na świecie. Miałam też rodziców, którzy mnie kochali. Gdzieś były też moje małe niespełnione marzenia, które wymyślałam sobie wieczorami. Czy mogłam o nie walczyć? Pewnie mogłam, zawsze można. Pytanie tylko – czy chciałam?

***
Blady świt zaglądał już do okien, a ja kończyłam pić kawę. Którą już dzisiaj? Naprawdę przestałam liczyć… Mało spałam tej nocy, bardzo mało, ale byłam z siebie zadowolona. Wywiązałam się z kolejnego obowiązku, wykonałam kolejne warte złota polecenie doktor Malinowskiej. Jadąc do pracy zastanawiałam się, czy nie zamieszkać u niej, choćby w kuchni. Na dojazdy traciłam tyle czasu… Zdałam sobie jednak sprawę, że ta ironia na niewiele mi się zda. Musiałam tego dnia pokazać, że naprawdę jestem silna. I że jedna noc to dla mnie pestka, że jestem godna zaufania. Bo przecież jestem!
- Milena? – pani Zosia zdumiała się tak, jakby nie zauważyła mnie przez ostatnie miesiące ani razu – Jesteś już…
- Dochodzi dziewiąta – powiedziałam – Czy to źle, że już jestem? - zapytałam
- Ależ nie, nie! Skąd! – roześmiała się – myślałam, że będziesz troszkę później, wczoraj wyszłaś ta-kim wieczorem… aż się bałam, że będziesz wracać po ciemku, tramwajem…
- Niech się pani o mnie nie boi, pani Zosiu – uśmiechnęłam się – Jak to mówią: złego diabli nie biorą, a poza tym, pani doktor czeka dziś na mnie – pokazałam jej papiery a ona ze zrozumieniem po-kiwała głową. Gdy stanęłam przed gabinetem szefowej, usłyszałam, że z kimś rozmawia prze telefon. Cicho zapukałam i otworzyłam drzwi. Siedziała przy biurku z komórką przy uchu i była tak pochłonięta rozmową, że nie zauważyła mnie od razu – Przepraszam, przyjdę później, nie wiedziałam, że… - zaczęłam się wycofywać.
- Nie, nie, proszę, wejdź – pani doktor zaprosiła mnie gestem dłoni – Oddzwonię, to ważne – szybko pożegnała się ze swoim rozmówcą.
- Nie chciałam przeszkadzać… - powiedziałam
- Nie przeszkadzasz, moja droga, wejdź, usiądź – odparła
- Dziękuję, ja tylko chciałam dać pani te dokumenty – położyłam teczkę na biurku i nagle znów rozdzwonił się jej telefon. Pani doktor ze zniecierpliwieniem zerknęła na wyświetlacz.
- Muszę odebrać – wykrzywiła się – Przepraszam…
Kiwnęłam tylko głową i już mnie nie było. Denerwowałam się, denerwowałam się bardzo. Byłam ciekawa, co powie. Poszłam zrobić sobie kolejną kawę i zastanawiałam się nad werdyktem doktor Malinowskiej. Trochę już poznała moje dziwne, odważne, czasem niecodzienne pomysły, ale… czy ona w ogóle kiedyś pochwaliła któryś z nich? Czy ja w ogóle mogę być dobrym psychologiem? Czy dokonałam słusznego wyboru? Poszłam przecież na psychologię tylko dlatego, że…
- Milena! – usłyszałam donośny głos i omal nie wylałam na siebie kawy. Zerwałam się z krzesła i pobiegłam do gabinetu. Drzwi były otwarte, a ona siedziała na biurkiem. Wszędzie rozłożyła moje papiery. Przekładała je, oglądała, porównywała – No, podejdź, proszę– powiedziała, wcale na mnie nie patrząc. Ostrożnie zbliżyłam się do niej, patrząc jak lustruje jeden z opisów. Pani Aneta poprawiła na nosie okulary i jeszcze raz przejechała wzrokiem po moim opisie. W końcu odłożyła kartki na stół.
- Świetne – spojrzała na mnie znad okularów – Naprawdę świetne – dodała – Ciekawie rozpatrzony problem, trafna diagnoza, interesujące i innowacyjne metody terapii. Jestem z ciebie dumna. Poczyniłaś naprawdę ogromne postępy – podsumowała
- Dziękuję, pani doktor – odparłam, sądząc, ze noc przy pracy jednak się opłaciła…
- Dziś przejrzyj materiały, które pani Zosia zostawiła ci na biurku. Około 12.00 wychodzę na pół godziny. Jeśli przyjdzie pani Nowicka z Anią, poproś, żeby zaczekały kwadrans. Jeśli będzie im się spieszyło, umów je proszę na przyszły tydzień, tylko nie na piątek, bo mam wizytę u fryzjera.
- Oczywiście, pani doktor – skrupulatnie notowałam wszystkie jej polecenia.
- O dziesiątej będziesz asystować na zajęciach z muzykoterapii, na które skierowałam Piotrusia Salskiego i Basię Janak. Pojedziesz do domu kultury i po zajęciach umówisz się z rodzicami na kolejne wizyty. Jutro udało mi się załatwić felinoterapetutę na piętnastą dla tego autystycznego chłopca… hmn…
- Adaś Karski, dwanaście lat, z Pragi, mama sympatyczna brunetka, pracuje w restauracji przy Wiśle - wyrecytowałam wpatrzona w notatnik, sama nie wiem, czemu, a po twarzy pani doktor przebiegł lekki uśmiech.
- To wszystko – odparła i otworzyła swój kalendarz – Ach, prawie zapomniałam! – powiedziała – Za te wczorajsze, hmn… nadgodziny, możesz wyjść dziś przed piętnastą – dodała
- Dziękuję, pani doktor! – ucieszyłam się, a ona tylko się uśmiechnęła. Wróciłam do pracy. Teraz nie mogłam jej zawieść. Jej a przede wszystkim samej siebie…
***
- Milenko… - usłyszałam nagle i szybko podniosłam głowę. Pani Aneta stała w drzwiach z jakąś niewyraźną miną.
- Co się stało, pani doktor? – wstałam zza biurka – Źle się pani czuje?
- Wiesz, troszkę – wysiliła się na uśmiech – Chyba ten lunch mi zaszkodził – skrzywiła się - Mam do Ciebie sprawę w związku z tym…
- Słucham – spojrzałam na nią z uwagą
- Mam dziś umówioną jeszcze jedną pacjentkę, mała dziewczynka… ale to bardzo ważna pacjentka – zaznaczyła – Córka ucznia mojej przyjaciółki ze studiów. To był jej najlepszy student, więc nie możemy zawieść. Ja dziś jak widzisz, zawiodę.
- Ależ pani doktor, na pewno zrozumieją… - zaczęłam
- Ja zawiodę, ale ty nie – dokończyła
- Ja? Jak to? Nie rozumiem – odparłam
- Milena, masz dyplom magistra psychologii, tak?- spytała, a ja pokiwałam głową – Więc mnie zastąpisz – powiedziała – Tylko dziś, tylko ten jeden raz – dodała widząc moją przerażoną minę – Kończyłaś studia, jesteś przygotowana. Porozmawiasz z tą małą, umówisz się na kolejne spotkanie. Niczego wielkiego nie wymagam, wiedza teoretyczna ze studiów ci wystarczy. Jej ojciec też jest psychologiem. Bardzo dobrym – zaznaczyła
- „No jeszcze tego mi brakowało!” – przestraszyłam się
- Już nie rób takiej miny, to przecież też człowiek, Milena – zirytowała się lekko – Mogę na Ciebie liczyć? – zapytała, a mi milion myśli przegalopowało przez głowę
- Oczywiście, pani doktor – odpowiedziałam w końcu, jednak niezbyt pewnie
- Dobrze. Zostawiam ci mój gabinet do dyspozycji. W kalendarzu znajdziesz dane pacjentki, poszukaj jej karty w komputerze. Dasz sobie radę. Ja jadę do domu, wezmę jakieś lekarstwo, do jutra mi przejdzie, to tylko zatrucie. Będę pod komórką. Pani Zosia zostanie z tobą. Wszystko jasne? – zapytała
- Tak, jak najbardziej – odparłam, żeby już jej nie denerwować. Nie wszystko było jednak jasne. Gdy pani Aneta wyszła, poszłam do jej gabinetu.
- Kawy, pani doktor? – uśmiechnięta pani Zosia zajrzała do mnie
- Nie, dziękuję – odwzajemniłam uśmiech – Piłam już dzisiaj.
- To może herbaty? Mam zieloną, naprawdę warto spróbować – spojrzała na mnie uważnie
- Dobrze, ale pod warunkiem, że napije się pani ze mną – zaproponowałam
- Z przyjemnością – odparła. Naprawdę ją lubiłam. Surowość pani Anety czasem mnie przerażała, ale pani Zosia była niezwykle sympatyczna – Przestraszyłaś się troszkę propozycją doktor Malinowskiej? – zapytała, podają mi ciastka.
- Dziękuję – odparłam – Wie, pani… troszkę. Nie wiedziałam, że ma do mnie aż takie zaufanie. Zależy jej na tej pacjentce, a mimo to… zaufała mi.
- A dziwisz się, dziecko? – zapytała pani Zosia – Najlepsza studentka na roku, dyplom z wyróżnieniem, jesteś idealna, mówił ci to już ktoś?
- Jeszcze nie – roześmiałam się – Ale na wszystko przyjdzie czas – dodałam.
- Pewnie tak – zamyśliła się – Ale na niektóre rzeczy jest już za późno… - pokiwała głową
- Ma pani coś konkretnego na myśli? – zapytałam
- Pracuję tu od początku – odparła – Matka pani Anety i moja były przyjaciółkami, takimi, od serca… Poświęciłam dla pani doktor ostatnie pięć lat, całkowicie, ale i tak to ona mi pomogła, nie ja jej…
- Dlaczego pani tak mówi? – zdumiałam się – Przecież pani tu mieszka, gotuje, pierze, sprząta, robi zakupy… - wyliczałam
- Gdyby nie pani Aneta, nie wiem, co by ze mną było – powiedziałam – Na początku tak nie było, nie mieszkałam tu. Miałam mieszkanie na Powiślu, małe, ale piękne, jak to się mówi: z duszą - uśmiechnęła się – Dzieci dawno się usamodzielniły, syn wyjechał na wyspy, ożenił się, ma dzieci. Córka mieszka z mężem w małej kawalerce przy Dworcu Centralnym. Częściej ich nie ma w domu niż są. Wciąż podróżują, a gdy wracają, całe dnie oglądają zdjęcia. Taką mają pasję. Ich dom przypomina camping, nie maja łóżka, telewizora… wiecznie na walizkach. Oboje są fotografami, to ich praca, ich życie… ja miałam swoje u boku Tomasza… ale nikt nie żyje wiecznie. Odszedł po 30 latach naszego pięknego małżeństwa. Wszyscy myśleli, że żyliśmy idealnie, ale tak nie było. Tomasz był hazardzistą. To zaczęło się, gdy dzieci wyprowadziły się z domu. Znikał na całe dnie, zmarkotniał. Myślałam, że czuje się samotny, że brakuje mu tych kłótni o łazienkę, o późniejsze powroty z dyskotek… ale to był nałóg. Gdy zaczęły znikać mi pieniądze na rachunki, postanowiłam go śledzić. Przepraszał mnie, mówił, ze ma nad tym kontrolę, że może przestać. Byłam tak naiwna, że mu uwierzyłam. Mówił, że z tym skończył, znów spędzał wieczory w domu. Okłamał mnie. Grał przez cały czas. Brał jakieś pożyczki i grał. Nie tak często, żebym się nie zorientowała, ale miał tyle długów… Zgłaszali się kolejni koledzy, od których pożyczał. Po jego śmierci straciłam wszystko. Nie straciłam: oddałam. Musiałam się ratować, ale nie miałam nic.
- A dzieci? – zapytałam – Nie mogły pani pomóc?
- Kochały ojca – przyznała – Kochały go nie mniej niż ja. W ich oczach były silnym, dzielnym, byłym żołnierzem i chciałam aby taki pozostał.
- I co pani zrobiła? – byłam ciekawa
- Przyszłam do pani Anety, wypłakałam się – odparła – A ona w dwie minuty uratowała mi życie – uśmiechnęła się – Wróciłam do pracy, zamieszkałam tu. Jestem szczęśliwa.
- A co na to dzieci? Co im pani powiedziała? – pytałam
- Że musiałam sprzedać mieszkanie, bo trudno było mi mieszkać w nim samej po śmierci Tomasza – wzruszyła ramionami – Nie pytały o pieniądze. Żadne z nich nie wyciągało po nie ręki. Mam bardzo mądre dzieci, a sama jestem tak naiwna…
- Niech pani tak nie mówi - poprosiłam
- Ale to prawda… chyba tylko dlatego mój mąż oszukiwał mnie przez ostatnie lata naszego małżeństwa… – roześmiała się gorzko
- Przecież go pani kochała – odparłam – Jak się kogoś kocha, zupełnie inaczej się na niego patrzy.. zupełnie jakby się nie widziało jego wad. Później dopiero przychodzi opamiętanie i widzimy jaki ten człowiek był. Wtedy kiedy już nie ma żadnych szans…
- Widzę, że ktoś cię bardzo skrzywdził, moje dziecko – pokiwała głową
- Sama się skrzywdziłam – wstałam z krzesła – Nie walczyłam o miłość, nawet… nie chciałam. Poddałam się – pani Zosia pokiwała głową i odprowadziła mnie spojrzeniem. Wiedziałam, że muszę się pozbierać i oderwać od wspomnień. Pani Aneta na mnie liczyła…
***
Weszłam do środka i rozejrzałam się po czystym, pięknie umeblowanym gabinecie.
- „Moim gabinecie?”
- „Przestań, wariatko!” – natychmiast skarciłam się w myślach – „Pani doktor prosiła się tylko o to zastępstwo! Przejrzyj lepiej kartę tej dziewczynki!” – przywołałam się do porządku. Już miałam usiąść do komputera gdy nagle…
- Dzień dobry, dzień dobry! – usłyszałam radosny głos pani Zosi
- „Boże, przyszli!” – wpadłam w panikę – „Moi pierwsi pacjenci!” – szybko włączyłam komputer i ustawiwszy się twarzą do okna, usiłowałam zebrać myśli, wyrzucając sobie własną próżność.
- Proszę, proszę tutaj, pani doktor już czeka – drzwi „mojego” gabinetu otworzyły się i usłyszałam cichy głosik:
- Dzień dobry… - odwróciłam się i poczułam nagłe ukłucie w sercu. W progu stała dość wysoka, szczupła, na oko 6-letnia dziewczynka o jasnych lokach i tajemniczych zielonych oczach. Ubrana w ładną, brązową sukienkę, splotła dłonie, omiotła wzrokiem gabinet i zatrzymała spojrzenie na mnie – Dzień dobry – powtórzyła chyba jeszcze ciszej.
- Dzień dobry – odpowiedziałam, jakby każde słowo sprawiało mi ból. I nagle…
- Witam, pani doktor – za plecami dziewczynki pojawił się postawny, wysoki mężczyzna o takich samych, przejmujących zielonych oczach…
- „Mój Boże, to niemożliwe!” – krzyczało coś ze mnie. Przerażenie pomieszane z niedowierzaniem wmurowało mnie w podłogę. Wszystkiego się spodziewałam, każdego człowieka na tej Ziemi, ale na pewno nie ich. Mieliśmy się już nigdy nie spotkać, miałam o nim zapomnieć, a serce waliło mi jak oszalałe, zaschło mi w gardle i momentalnie spociły mi się dłonie. Wszystko wróciło, każde nawet najmniejsze wspomnienie. Przez głowę przelatywały mi miliony myśli i byłam o krok od jakiegoś szaleństwa, ale głos rozsądku kazał mi zachować się profesjonalnie – Dzień dobry, zapraszam – wskazałam na fotel, siląc się na spokój, choć o oczach Janka też dojrzałam zdziwienie – Usiądź tam, przy stoliku, dobrze? – zwróciłam się do dziewczynki – Narysujesz coś dla nas? Pani Zosia dla ci blok i kredki. Ja muszę chwilę porozmawiać z twoim tatą.
- Dobrze – zgodziła się. Starając się nie patrzeć na jej ojca, usiadłam przy biurku.
- Sprawdzimy czy dane się zgadzają – sięgnęłam do kalendarza pani Anety
- Milena… - nagle usłyszałam jego głos i poczułam ciepłą dłoń na mojej – Co za spotkanie. Nie poznajesz mnie? Ale ty się zmieniłaś – uśmiechnął się – Ile czasu już się nie widzieliśmy? - zapytał
- Przepraszam – szybkim ruchem otworzyłam kalendarz – Teraz pracuję. O innych sprawach może-my porozmawiać później. Czy mogę sprawdzić te dane? - odważyłam się na niego spojrzeć. Nie miałam pojęcia, co takiego miał w tych swoich dużych zielonych oczach, że nie mogłam myśleć o niczym innym. Czułam się, jakbym cofnęła się w czasie, jakby ktoś kazał mi przejść prze to wszystko jeszcze raz. Nie wiedziałam, czy tego chcę. Tyle czasu zajęło mi uczenie się żyć na nowo, bez niego. Teraz zjawiał się tu znikąd i mówił, że bardzo się zmieniłam. Oczywiście, że tak. Już nie byłam tą nieśmiałą dziewczynką, którą znał. Dorosłam i nie miałam siły wracać do przeszłości.
- Tak, oczywiście – zgodził się po chwili, ale w jego głosie wyczułam smutek
- „Ha! Dobrze ci tak!” – pomyślałam, ale jednak rozczulało mnie z jaką troską patrzył na córkę rysującą w kącie pokoju, naszą córkę… - „Tak, mogłaby być nasza!” – pomyślałam – „Gdybyś tylko zauważył, jak bardzo Cię kochałam! Gdybyś nie wolał każdej innej dziewczyny oprócz mnie! Gdybyś nie miał dziecka z inną kobietą…” – poczułam jak łzy nabiegają mi do oczu, więc szybko odnalazłam jego córkę w kalendarzu – Amelia Makowska – przeczytałam – „Że też wcześniej nie wpadłam na to, żeby to sprawdzić!” – wyrzucałam sobie, wpisując dane do komputera – Amelia Makowska, urodzona 10 października 2000 roku w Warszawie, zamieszkała przy ulicy Romera 27/4… - spojrzałam na niego
- Zgadza się – kiwnął głową
- Ojciec… ojciec Jan Piotr Makowski, adres ten sam, matka Maria Izabela Myśliwska, adres nieznany… adres nieznany? – zmrużyłam oczy
- Nie znam dokładnego adresu żony – wyjaśnił, a ja poczułam jakbym spadała w przepaść
- „Wziął ślub z tą kobietą!” - zrozumiałam
- Rozwodzimy się – mówił dalej – Jeśli tylko ustalę, gdzie teraz przebywa, przekażę takie informacje
- Ależ to nie będzie w najbliższym czasie konieczne – powiedziałam zimno – Przecież najważniejsze jest dziecko… - spojrzałam na rysującą Amelkę
- Tak – uśmiechnął się – Ona zawsze była, jest i będzie najważniejszą kobietą w moim życiu - popatrzyłam na niego, na jego radosne oczy, gdy mówił o córce, gdy na nią patrzył… - Wszyscy wiedzieli, jaka jest Maria – chyba wyczuł moje spojrzenie, bo przeniósł na mnie wzrok – Wszyscy oprócz mnie – dodał – Ja byłem młody, głupi, ślepy… Coś mnie ciągnęło do tej dziewczyny, nie umiałem się z nią rozstać, nie widziałem, jak mną manipuluje, jak traktuje moją rodzinę, moich przyjaciół- zawiesił głos, ale po chwili mówił dalej – Tamtej zimy spędziliśmy ostatnie wspólne Walentynki, potem wyprowadziłem się do rodziców. Wróciłem na uczelnię, spotkałem dawnych znajomych, Olgę… Zaczęliśmy się spotykać. Nie chciałem być sam, chyba nie umiałem. Pewnego gorącego lipcowego dnia do naszych drzwi zapukała Maria. Była w ciąży, ze mną… - na chwilę zamilkł, a ja szukałam wyjścia z tej naprawdę krępującej sytuacji.
- Wydaje mi się, że to nie jest dobry moment… - zaczęłam nieśmiało
- Posłuchaj mnie, Milena – przerwał mi – Znamy się wiele lat. Pojawiłaś się w moim życiu tak nieoczekiwanie, że czasem w ogóle zastanawiałem się, czy to nie był sen. Gdy cię pierwszy raz zobaczyłem byłaś dziewczynką, małą dziewczynką, siostrą mojego przyjaciela. Stawałaś się kobietą na moich oczach, ale nie widziałem tego. Uważałaś mnie za przyjaciela, a ja traktowałem cię jak kogoś, kto zawsze jest obok i komu można się bezkarnie wyżalić. Znikałem, kiedy mnie potrzebowałaś, uciekałem, kiedy miałem cię dość, bo miałem Milena, nie raz. Zachowywałem się okropnie i w końcu powiedziałaś dość. Nawet wiadomość, że mam dziecko z Marią przyjęłaś tak spokojnie. Polubiłaś Amelkę, moją córeczkę… moją i kobiety, która traktowała cię podle. A potem odeszłaś, nagle i niespodziewanie, tak jak się pojawiłaś…
- Nieprawda, przecież się pożegnałam – powiedziałam przez łzy
- Nie uprzedziłaś mnie, że to nasze ostatnie spotkanie – odparł
- Nie było ostatnie – zauważyłam, a on nic nie powiedział, tylko patrzył na mnie.
- Wyrosłaś na piękną kobietę… - powiedział nagle
- Och, przestań – energicznie wstałam zza biurka – I jak ci idzie, kochanie? – podeszłam do Amelki i położyłam jej rękę na ramieniu
- Nie ma czarnej – pogrzebała w pudełku z kolorowymi kredkami – Czarnej kredki – sprecyzowała. Spojrzałam na jej rysunek. Był… bardzo ciemny. Jakieś dwie postacie, jedna mała, druga większa, obie ciemne: brązowe, granatowe, smutne. Jak ona, moja mała Amelka, którą pokochałam od pierwszego dnia, kiedy ją zobaczyłam.
- A nie może być inna? Na przykład zielona? – zapytałam
- Nie, bo my jesteśmy smutni, ja i tata – wskazała na obrazek
- A dlaczego, kochanie? – usiadłam obok niej – Dlaczego jesteście smutni?
- Bo mama nas nie kocha – wyznała – Zostawiła nas i pojechała. Daleko, nie wiem gdzie. Nie narysowałam jej, bo nie wiem, jak teraz wygląda. Nie wiem, w co jest ubrana…
- A w co była, jak ją ostatni raz widziałaś? – zapytałam
- W taki czerwony sweter i jasną spódnicę – przypomniała sobie, sięgając po czerwoną kredkę – Mam narysować taką mamę? – spojrzała na mnie
- Oczywiście, narysuj, taką jak pamiętasz – pogłaskałam ją po główce i podeszłam do Janka – Ona bardzo cierpi – powiedziałam
- Wiem – skrzywił się – Ale nie wiem, gdzie jest Maria, nie wiem, naprawdę… W ogóle jakoś niezręcznie mi z tobą o tym rozmawiać…
- Posłuchaj – przerwałam mu - Tak naprawdę to doktor Aneta źle się poczuła i prosiła mnie o zastępstwo. Jestem tu na stażu, dopiero drugi miesiąc. Miałam tylko porozmawiać z małą i umówić was na kolejną konsultację, więc może być… przyszły tydzień? – zajrzałam do kalendarza
- A tobie kiedy pasuje? – zapytał
- Nie bardzo rozumiem… - spojrzałam na niego
- Skoro już wróciłem na stałe do Warszawy to może… może się spotkamy? – zaproponował – Jak skończysz pracę, oczywiście. Ciekawy jestem, co u ciebie. Może być sobota?
- Sobota… - powtórzyłam – W sumie… w sumie tak – odpowiedział za mnie jakiś głos z mojej głowy
- Dobrze, więc gdybyś wiedziała konkretnie w jakich godzinach jesteś wolna, zadzwoń – położył na stole wizytówkę
- Mam dzwonić na twój numer służbowy? – zdumiałam się – Tylko na tyle cię stać? – nieoczekiwanie podniosłam głos, ale natychmiast się opanowałam
- A jeśli to nasza druga szansa? – zapytał – Amelko, pożegnaj się z panią doktor – zwrócił się do córki
- Do widzenia – ukłoniła się grzecznie dziewczynka
- Do widzenia – odparłam. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, a ulgą opadłam na fotel, zamknęłam oczy i długo analizowałam w myślach to spotkanie. Spotkanie po latach. Z Amelką, małym aniołkiem, który tak bardzo cierpiał. Spotkanie z Jankiem Makowskim. Z miłością mojego życia.

ROZDZIAŁ 2

Włączyłam telewizor, bo miałam już serdecznie dość tej ciszy, ale nie umiałam się skupić. Bezwiednie przełączałam kanały, aż w końcu straciłam cierpliwość. Sięgnęłam do torebki, wyjęłam portfel i przyjrzałam się dokładnie małej karteczce, która wywróciła moje życie do góry nogami
- „A jeśli to nasza druga szansa?” – brzmiały mi w uszach słowa Janka. Spotkałam go po latach, po tylu latach… Co on w ogóle o mnie wiedział? Tylko to, co chciał i co ja chciałam mu powiedzieć. A teraz tak po prostu zjawiał się w moim na nowo uporządkowanym życiu, sam, samotny i pewnie bardzo nieszczęśliwy. I chce się spotkać. Ze mną. Dobre sobie…
- Nie ma mowy! – odłożyłam wizytówkę na stół – Nie będziesz rujnował tego, co zdążyłam odbudować. Przykro mi – powiedziałam. I wtedy przypomniałam sobie smutną twarzyczkę małej Amelki – „Biedne dziecko” – pomyślałam. Pamiętałam ją jako małą dziewczynkę, 2-letnią księżniczkę u boku swojego idealnego ojca. Pamiętam też Marię, jej matkę, dumną i na pewno lepszą od wszystkich. To było tak dawno temu, że już prawie o tym zapomniałam. Byłam wtedy zupełnie innym człowiekiem – Byłam zupełnie innym człowiekiem… - powtórzyłam to głośno, wstałam i przeszłam się po pokoju. Zatrzymałam się przy regale z książkami. Na jednej z półek stało zdjęcie w kolorowej ramce. Uśmiechały się z niego dwie tak bliskie mi osoby. Moi rodzice. Bez namysłu sięgnęłam po telefon i wybrałam numer
- Dobry wieczór – przywitałam się
- Milenka, dziecko! - usłyszałam głos mamy - Dlaczego się nie odzywasz? Już prawie dwa tygodnie… Stało się coś? – zapytała
- Nie, nic – odparłam - A u was wszystko w porządku? - zapytałam
- Tak, oczywiście, wszyscy zdrowi, ale tęsknimy za tobą... - odparła
- Mam tu mnóstwo pracy, mamusiu - wyjaśniłam - Pani Aneta daje mi szansę, nie mogę jej zmarnować, rozumiesz?
- Oczywiście, dziecko, wszystko rozumiem, ale nie możesz też marnować swojego zdrowia! - powie-działa – Tyle czasu cię nie było w domu. Przyjedź w sobotę, tata się ucieszy. Jest środek lata, odpoczęłabyś troszkę. Róże babci tak pięknie zakwitły, wszyscy się stęskniliśmy za tobą, ja, tata, babcia, Marianna przyjechała z małym. To jak, kochanie? Będziesz?
- Mamo… - próbowałam jakoś się wymigać
- Będziesz samochodem, czy tata ma po Ciebie przyjechać na przystanek? – zapytała. Zamyśliłam się na chwilę. Przypomniałam sobie róże babci. Ten piękny dom, z dala od miasta. Dom, w którym byłam taka szczęśliwa. Te pola pełne wrzosów, rzekę z małym, drewnianym mostem. Huśtawkę zawieszoną na starej jabłoni. I nagle zapragnęłam tam być, teraz. Chciałam znów być wolna i szczę-śliwa. Chciałam znów być dzieckiem, które nie wiedziało jak to jest kochać jakiegoś mężczyznę… Bo moja miłość do Janka przynosiła mi tylko cierpienia… - Milenko! – usłyszałam nagle głos mamy i rzuciłam okiem na stół. Jan Piotr Makowski, doktor psychologii…
- Będę mamo – odparłam – Przyjadę samochodem, zadzwonię z drogi.
- Cudownie, kochanie, do zobaczenia! – ucieszyła się i rozłączyła. Ja jeszcze długo stałam ze słuchawką w dłoni i myślałam o tym, co zrobiłam. Zmarnowałam kolejną drugą szansę na jakikolwiek bliższy kontakt z Jankiem Makowskim, ale specjalnie tego nie żałowałam. To, że pojawił się w moim życiu było przypadkiem, a może jak to niektórzy nazywali: przeznaczeniem. Wiele razy myślałam o tym i zastanawiałam się, jakby moje życie wyglądało bez niego. Byłabym wtedy jeszcze bardziej innym człowiekiem. Podeszłam do szafy w przedpokoju i z najwyższej półki zdjęłam mały, czerwony kartonik. Usiadłam na kanapie i delikatnie zdjęłam zakurzone wieko. Ostrożnie wyjęłam zasuszoną, herbacianą różę i położyłam ją na stole. Popatrzyłam na nasze uśmiechnięte twarze na wspólnych zdjęciach. Wreszcie natrafiłam na gruby, brązowy zeszyt.
- Sekretnik roku wspomnień – przeczytałam napis na okładce. Mój pamiętnik z tamtych lat niewiele się zmienił, w przeciwieństwie do mnie. Przerzucałam lekko pożółkłe i przybrudzone kartki i przypominałam sobie opisane w zeszycie zdarzenia. Dokładnie pamiętam, kiedy to wszystko się zaczęło. Zapragnęłam nagle wrócić do tych wspomnień i przeżyć to wszystko jeszcze raz.

[ Dodano: Czw 08 Lip, 2010 ]
I teraz będą wspomnienia tego, co było, że zobaczyć jak doszło to tego, co teraz jest.
mique//

5
- Oczywiście – odparłam – Jutro z samego rana pojawię się w tej sprawie u pani doktor – dodałam.


Jak "odparłam" to już nie "dodałam" nie dwa grzybki w barszczu! jedno z nich jest zbędne.


Ich dom przypomina camping, nie maja łóżka, telewizora… wiecznie na walizkach. Oboje są fotografami, to ich praca, ich życie… ja miałam swoje u boku Tomasza… ale nikt nie żyje wiecznie.


Uwaga na wielokropek! on musi być uzasadniony! na przykład kiedy się komuś przerywa, albo gdy mówi ktoś zziajany. ja rozumiem, bo sama też nadużywam, taki już jest ten wielokropek, że się by go wszędzie wtryniło... :) Ale sęk w tym, że jak stawia się go tak często, to on traci znaczenie, przestaje pełnić swoją funkcję. pozdrawiam
http://gryzipiorek.blogspot.com/

6
Zegar na biurku oznajmiał, że dochodziła dziewiętnasta.
w jaki sposób? Dźwiękiem? Wypowiedział to (np. zegar dla osób niedowidzących) czy też wyskoczyła kukułka?
Jak widzisz, żaden zegar nie oznajmia dochodzącej godziny, tylko pełną - wyjątkiem jest zegarek z funkcją odczytywania godziny, którą uruchamiasz przyciskiem. I w ten sposób początek tekstu rozpoczynasz babolem.
Włożyłam klapki do reklamówki, jeszcze raz od niechcenia przejrzałam się w lustrze i ruszyłam korytarzem, stukając obcasami
czyli szła, i specjalnie stukała? Całkowicie pozbawione sensu. Zobacz też, że wyszło ci iż ruszyła stukając.
- [1]Pani Milenko! – [2]usłyszałam nagle
[3]- Tak, słucham? – [4]odwróciłam się i zobaczyłam biegnącą w moim kierunku panią Zosię
teraz zabawa w budowanie sceny i szukanie logiki:
[1] - wpierw pada krzyk, jest dobrze.
[2] - ale bohaterka już to słyszała, więc nagłość gdzieś znikła.
[3] - odezwała się, ciągle idąc.
[4] - odwróciła się.
I jak to się ma do realizmu życia? Nijak. Zobacz na zmiany:

- Pani Milenko! – usłyszałam za plecami
Odwróciłam się i zobaczyłam biegnącą w moim kierunku panią Zosię.
- Słucham?

pani doktor prosiła, żeby przejrzała
żebyś
Przetarłam je lekko jakąś chusteczką znalezioną w kieszeni i spojrzałam jeszcze raz.
zbędne - rozpycha tekst.
Tak, byłam odważna, miałam tak innowacyjne pomysły, że czasem sama się ich bałam,
lepiej, jeśli bohaterka przestanie się reklamować. Taką informację można zgrabnie przemycić do tekstu albo w myślach, albo też w słowach i/lub czynach. Zobacz na zmianę:
Miewałam odważne, czasem innowacyjne pomysły - a przynajmniej za takie je uznawałam - ...
Dochodziła druga w nocy a jakoś nie było widać końca mojej pracy. Zajrzałam do pękatego kubka stojącego na stole. Kończyła się kawa. Już trzecia tej nocy
takie powtórzenia często się pokazują w tekście - niezbyt ładnie się to czyta.
Pani doktor ze zniecierpliwieniem zerknęła na wyświetlacz.
aliteracja - trzeba tego unikać.
Około 12.00 wychodzę na pół godziny.

zapisujemy słownie.
Mam do Ciebie sprawę w związku z tym…
zwroty osobowe małą literą.

Fajnie piszesz. Jest dość spora gama niedociągnięć wynikającej z niewiedzy, ale większość wskazałem. Czasami gryzie w oczy usilne dodawanie komentarza narracyjnego do dialogów (szczególnie wtedy, gdy sposób wypowiedzi albo cel jest jasny), czasami dialogi są nienaturalne, ale poza tymi mankamentami czytało się świetnie. Bohaterka ma duszę i tchnęłaś w nią życie. Poświęcenie, pracowitość plany i problemy - wszystko to nakreślone wyraźnie. Język jest prosty ale równy i wynika z tego konsekwentny styl. Plastyka opisów (jak siedzi przy komputerze, rozmowa w biurze) bez zbędnego przegadania i trafiła w mój gust. Zastanawiam się, dlaczego dałaś tyle tekstu - przecież w pewnym sensie blokujesz jego publikację - a temat potraktowany jest dobrze i po prostu szkoda, żeby się zmarnował. Przeczytany fragment podobał mi się. Wskazałem kilka rzeczy, nad którymi możesz popracować - te rzeczy pojawiają się na przestrzeni całego tekstu. Zwróć uwagę także na powtórzenia.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

7
Chciałam wstawić powyższy tekst jeszcze raz, ale przerobiony. Nie wiem, czy tak można, chyba nie będę ryzykować.
Znów dostanę warna i mnie wyrzucą :D

Wypisuję się więc.

Dzięki za komentarze, pozdrawiam!

8
Błędów nie będę wypisywać, bo powtórzyłabym za poprzednikami, więc tylko kilka słów o całości.
Tekst czytało się dobrze, gładko prowadzisz narrację i bohaterzy są z krwi i kości, czuje się ich 'normalność'. Wszystko pięknie, do momentu spotkania z Jankiem w gabinecie. Zgubiłam się tam. Nie wiem skąd oni się znają, ani jak długo, bo skoro dziecko ma około sześciu lat, a ona widziała je, kiedy miało dwa, to cztery lata nie są takim szmatem czasu, jak opisuje to bohaterka (później dochodzą pożółkłe kartki notatnika z tego okresu, co już w ogóle mnie zdziwiło). Druga rzecz: Janek podkreśla, że Milena wydoroślała. W ciągu czterech lat? Przecież kończy studia, to nie była już dzieckiem, kiedy się widzieli. Całemu temu fragmentowi, jak dla mnie brakuje logiki, bo po co Jan tłumaczy bohaterce to, co wcześniej przeżyli razem, ile się znali i jak zakończyła się ta znajomość?
Niestety historia mnie nie porwała, trochę wiało sztampą od momentu spotkania w gabinecie. Użyłaś takiego schematu, że mogę bez problemu spodziewać się zakończenia i w ogóle dalszych losów bohaterów.
Język i warsztat masz dobry, podoba mi się jak opisujesz świat oczami bohaterki, pokazujesz jej dążenia, plany i powoli ukazujesz jaką cenę za to zapłaciła. Tylko motyw przewodni trochę nieciekawy, może spróbuj poszukać odważniejszych tematów? Myślę, że się w tym sprawdzisz.
Pozdrawiam,
eM
Cierpliwości, nawet trawa z czasem zamienia się w mleko.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”