Harfa i Miecz "Brat znowu wolny"

1
Harfa i Miecz
„Brat znowu wolny”

Tak spokojnie jak nadchodził świt, mężczyzna w czerni spacerował wśród tłumu, przeróżnie wyglądających ludzi. Widział zarówno arystokratów, odzianych w barwne szaty i błyszczących się od licznych sygnetów, noszonych na palcach, jak również biednych robotników, mających na sobie tanie przepaski biodrowe. Niektórzy włóczyli się przed siebie ze wzrokiem utkwionym w piaszczystej ziemi, a inni – szczególnie bogatsi – dumnie kroczyli brukowanymi ulicami miasta, chwaląc się swoim ubiorem, spychając z drogi tych, którzy nie mieli do zaprezentowania żadnych świecidełek.
Nieznajomy, uwalniając się od przytłaczającego tłumu, skręcił w wąską, boczną uliczkę. Upalne promienie pustynnego słońca przedarły się przez mury Venasy, pozłacając wszystkie budowle wewnątrz największego miasta na kontynencie Sicherad. Poza miejscem, do którego zboczył Tamir.
W miarę, jak poruszał się w głąb zaułka, z brukowanej bladymi, kamiennymi płytami dróżki poczęło ubywać kolejnych elementów, aż zamieniła się w twardą, piaszczystą ścieżkę. Młodzieniec w cienkiej, czarnej szacie przystanął na chwilę. Rozglądając się na prawo i lewo, zobaczył wiele ciasno rozstawionych domów. Gliniane ściany i płaskie dachy. Takich osiedli było tu więcej.
To miejsce stanowiło dla Tamira najgłębszą i najszerszą oazę, choć między domami stało tylko kilka studzienek. W tej oazie może brakowało wody i pożywienia, za to aż kipiała od wspomnień. Spora część mieszkańców Venasy to robotnicy, wywodzący się z biednych ulic, takich jak ta. Pracowali w pocie czoła całe dnie, gubiąc resztki sił w piekielnie rozgrzanym słońcu, otrzymując marne wynagrodzenie. Później wracali do walących się chat, których nikt nie miał ochoty ubezpieczać, i zjadłszy kolację ze z trudem zdobytych, a i tak złej jakości produktów, kładli się spać na posłania z liści palmowych.
Tamir nigdy nie wstydził się, iż został narodzony w takim otoczeniu. Teraz żyje poza miastem, z przyjaciółmi nazywającymi siebie Wolnymi braćmi Sicherad. Wszyscy wychowali się w podobnych dzielnicach i obiecali sobie, że zawsze będą nosili w sercach obraz biednego oblicza Venasy…

*

Wygodną ciszę zmącił jakiś łagodny dźwięk, który wydał się Tamirowi uderzeniem pioruna. Nie lubił, gdy ktoś przeszkadzał mu we wspomnieniach. Niekiedy dochodziło do kłótni między nim, a istotą, która przerywała jego wewnętrzne monologi, teraz jednak wyjątkowo nie przejął się tym fantem.
Ten dźwięk… po prostu nie mógł go zdenerwować. Wręcz przeciwnie. Spowodował, że ukojone zmysły młodzieńca na moment powróciły do tej oazy, przy której tak kochał wypoczywać. Zdawało mu się, iż czas i przestrzeń zatrzymały się wokół tych ubogich domów, które nazywał osobistym rajem.
Postanowił zbadać, skąd dobiegała ta muzyka. Wytężając słuch, ruszył przed siebie. Mijając gliniane domki, bacznie rozglądał się wokoło. Jako były assasyn nauczył się, że każde miejsca trzeba sprawdzać niezwykle wnikliwie, najlepiej po kilka razy. A przy okazji jak najszybciej. Był jednym z tysięcy pustynnych najemników, kupowanych przez bogate kraje Tristglen. Nie pracowało się u nich źle, mimo ich chęci do wysyłania Sicheradczyków na najmroczniejsze misje, jak na przykład skrytobójstwa. Chyba, że Sicheradczyka wykupiono przez południowe kraje tego kontynentu. Wtedy stawał się niewolnikiem, pracującym niemalże za darmo. Północna część bogatego kontynentu była przeciwna niewolnictwu i często wspierała złotem lud pustyni, nieraz powodując zażyłe bitwy między mieszkańcami jednej i tej samej ziemi…
Z każdym krokiem słyszał to coraz wyraźniej. W końcu zauważył przed sobą łysego, czarnoskórego starca, grającego na drewnianym, starym niemal jak on flecie. Gęsta, siwa broda otulała wysuszoną klatkę piersiową. Tak, jak wielu ubogich ludzi, miał na sobie tylko białą przepaskę biodrową. Obok niego stał głęboki, zardzewiały wazon, z którego wyłonił się połyskujący w słońcu, żółty wąż.
Tamir zboczył za ścianę pobliskiej chaty, by nie przeszkadzać mężczyźnie w relaksacyjnej grze.
Powolne, zgrabne ruchy gada, dostosowane do rytmu muzyki sprawiały, że młodzieniec znieruchomiał i utkwił w nim swój wzrok Nigdy nie kwestionował tego, że właśnie węże najlepiej znały się na hipnozie. Czuł powstający w głowie mętlik, rozpędzający się z wolna, niczym karuzela. Uśmiechnął się z tego powodu, choć wcale nie spodziewał się przyjaznego grymasu twarzy w takiej sytuacji. Zechciał zatańczyć razem ze zwierzęciem, jednak z trudem tego zaniechał, woląc nie przeszkadzać w przedstawieniu. Staruszek zbliżał się do końca ostatniej partii wygrywanej piosenki. Tamir wzniósł ręce, by pogratulować brawami muzykowi, gdy gdzieś opodal rozległy się dudniące kroki.
Okazało się, iż to dwaj wysocy mężczyźni, ubrani w ciasne, czarne spodnie i białe, bufiaste koszule. Do pasów mieli przypięte długie, proste miecze. Jeden miał równie ogoloną głowę, zaś drugi długie brązowe włosy upięte w koński ogon. Obejrzawszy ich ubiór, Tamir stwierdził, że pochodzą z Tristglen. Sądząc po chwiejących się nogach, wracali właśnie z karczmy.
Staruszek, widząc w jakim są stanie, energicznie wstał z ziemi i schowawszy węża do dzbana, próbował uciec do swego domu. Obrócił się na pięcie, postąpił kilka kroków i już miał otworzyć drzwi, gdy…
- A gdzie to się tak spieszymy dziadku? – wybełkotał łysy, sięgając po szpadę.
Jego współpracownik szturchnął go w ramię, sięgające po broń. Tamir założył, że obaj pracują w oddziale z południowego Tristglen, którego żołnierze niby werbują kolejnych najemników, a tak na prawdę zatruwają życie Venasczykom.
Grajek stanął jak wryty w drzwiach, sparaliżowany przez słowa agresora.
Młodzieniec, ciągle skryty za ścianą odległego budynku zauważył, że stary człowiek zaczął trząść się ze strachu.
- Zwolnij trochę! – wypaplał do kolegi długowłosy, śmiejąc się. – a ty podejdź tu. – zwrócił się do przerażonego staruszka, kiwając na niego palcem chwiejącej się ręki.
Zaklinacz węży, nie chcąc narażać się na kłopoty, usłuchał nakazu i zbliżył się do alkoholików.
- No pokaż, co tam masz! – krzyknął jeden z nich, lecz brodaty mężczyzna był tak przerażony, że nie mógł wywnioskować, z czyich ust płynęły słowa. Dygocząc rękami, próbował ukryć dzban z wężem pod pachą. Coraz mocniej ściskał ceniony przez siebie przedmiot.
Nagle łysy ruszył na starca, próbując wyrwać mu tę rzecz z chudych rąk, jednak zanim jeszcze do niego doskoczył, coś… przebiło mu czaszkę.
Padł ciężko na piach ze sztyletem, utkwionym z tyłu głowy. Nagle zza jednego budynku wyłoniła się wysoka postać.
- Wiem, że dobrze się bawicie panowie… - zaśmiał się pod nosem, ukazując ledwie widoczny zza kaptura uśmiech – a właściwie panie, ale nie mogłem dłużej patrzyć jak gnębicie tego biednego staruszka.
- Ty!... zapłacisz za to!! – wykrzyczał zdezorientowany długowłosy.
Tamira pomyślał, że wysoki okrzyk Tristglendzkiego strażnika, może zwabić w to miejsce więcej ludzi, ale szczerze się tym nie przejął. Wielu jego przyjaciół zarzucało mu lekkoduszność i słabe przemyślanie swych poczynań. Tłumaczył się tym, że w niektórych sytuacjach należy, a nawet trzeba działać impulsywnie, a myślenie tylko odbiera cenny czas.
- Jak mnie złapiesz to może i zapłacę… - wypowiedział znudzonym tonem były assasyn.
Ogarnięty przez zdenerwowanie do reszty, agresor zaczął biec w kierunku niezwykle spokojnego nieznajomego, jak na człeka, który właśnie popełnił poważne przestępstwo, w jednym z największych miast świata. Gdy pijak już wyskoczył, by się na niego rzucić, Tamir zrobił wysokie salto w przód, by uniknąć zderzenia. Oniemiały starzec odzyskawszy zmysły, zaklaskał cicho dla akrobaty. Gdy ten wylądował, obejrzał się za siebie i zobaczył, że napastnik po prostu padł na ziemię. Ukłonił się nisko, pocieszonemu świadkowi zajścia. Począł biec do wyjścia z zaułka. Gdy długowłosy próbował wstać, młodzieniec klepnął go po głowie sprawiając, że znów upadł.
- Co z tobą?! Miałeś mnie złapać! – wyraził żal z powodu słabej kondycji przeciwnika.
Z twarzą poczerwieniałą od silnych nerwów, energicznie wstał i pobiegł za ubranym na czarno. Po chwili wybiegli z zaułka, pozostawiając za sobą wreszcie bezpiecznego staruszka.
Zakapturzony spojrzał błękitne, słoneczne na niebo. Ranki nie są dobrymi porami na uciekanie przed pościgami, myślał. Później zaśmiał się w duchu, usłyszawszy w swoim umyśle przypadkowy rym.
Biegnąc, trzymał mocno kaptur, by nie spadł mu z głowy, choć i tak było widać jego czarną karnację.
Kilku innych strażników, stojących naprzeciwko Tamira, zablokowało mu drogę. Zatrzymał swe kroki, przestraszywszy się, iż jego plan ucieczki może spalić na panewce.
Nagle przyuważył wysoką drabinę, wspartą o prostokątny, kamienny dom. Wykonawszy kilka długich kroków w tył, wziął rozbieg i skręciwszy w bok wskoczył na nią. W ułamku sekundy podbił się, szybko manewrując stopą, od niej w górę i zagościł na dachu budowli. Wojownicy zaczęli ze zdenerwowanie kopać w ziemię i kląć, gdy były assasyn przeskakiwał nad kolejnymi budynkami.
Przez kilka sekund, kiedy ścigający go próbowali się opamiętać, uciekinier swobodnie umykał wprzód, tam, gdzie jak mniemał brama stała ciągle otworem. Nie trwało to długo, ponieważ spora grupa strażników, uzbrojonych w długie, ostre miecze, nie zauważonym przez Tamira sposobem wdrapali się na dach którejś budowli i puścili się za nim pędem. Biegnąc szaleńczo były członek assasynów poczuł silny podmuch wiatru. Równolegle spostrzegł długą włócznię, która z głośnym świstem minęła go o kilka centymetrów. Odziany w czerń zaklął szyderczo, gdy dowiedział się, że poczęły za nią lecieć następne oszczepy, jakby natchnione okrzykiem bojowym tej pierwszej. Od tej pory wykonywał wiele salt i innych powietrznych akrobacji. Męczyło go to wielce, jednak był w pełni przekonany, że lepiej się nieco bardziej pomęczyć, niż zostań podziurawiony jak ser. Gdy Tamir obejrzał się za siebie, aż ogarnął go podziw. Chyba nie powinien pochwalać ludzi, którzy go gonili, ale zadziwiło go, iż wojownicy noszący stalowe kolczugi mogą tak szybko biec i skakać po budynkach. O ile wiedział, w Tristglen i tak bywali okuci w o wiele cięższe zbroje, lecz tam nie było takiego upału jak na pustyni.
Wzrok Tamira zarejestrował wreszcie mury rozciągające się przed nim. Złotawy kolor sprawiał, że z daleka i spoza zamku można było się nabawić wrażenia, iż ciągle widzi się piasek, a nie wielkie, bogate miasto. Mury bowiem były bardzo wysokie i szpiczaste. Do lecących włóczni dołączyły strzały i bełty. Dużych rozmiarów mocna brama już opadła na ziemię, przysypana piaskiem noszonym przez wiatr.
Dawny assasyn na chwilę oniemiał, widząc zamknięte wyjście z miasta. Coś uderzyło go w serce niby szpikulec. Był zły na siebie, bo może, gdyby zaplanował wcześniej całą akcję, zdołałby uciec przed zamknięciem bramy przez straż.
Wyjął zza szaty długą linę. Zamachnął ją w koło energicznie i rzucił na szczyt bramy. Nie wiedział czego się uwiązała, ale grunt, że się uwiązała. Wskoczył na nią szybko i już był prawie u szczytu, gdy jedna ze strzał trafiła go w piętę, a druga przebiła część sznura nad nim.
Wydał z siebie bolesny okrzyk i padł na ziemię…
Strażnicy okrążyli go, tryumfując na cześć złapania człowieka, którego nazwali bandytą.
Gdyby Tamir nie zemdlał uderzywszy głową w ziemię, pewnie ogarnęłaby go złość i miałby wyrzuty sumienia tak, jakby sam dał się złapać. Ale przynajmniej nikt już nie męczył starca, uratowanego przez leżącego z pociskiem w pięcie…

*

Kilka kilometrów za Venasą rozciągała się oaza. Jedna w całej masy oaz, które, wbrew pozorom, nie były jakieś tam niezwykle trudne do odnalezienia, jednak występowały w sporej odległości od siebie. Wysokie palmy o szerokich liściach były błogosławieństwem w Sicheradzie. Dar niebios uwydatniała zielona trawka, porastająca wokoło drzew. Na samym środku, w cieniu pływało okrągłe, naturalne źródło wody. Przy brzegu jeziora z każdej jego strony rozstawiono namioty. Prostokątne z brązowej skóry stanowiły obóz Wolnych braci.
Członkowie bractwa wyszli właśnie z namiotu. Jedni zakosztować wody, drudzy poleżeć w cieniu drzew, inni poćwiczyć szermierkę, lub strzelanie z łuku, czy rzucanie sztyletami, a jeszcze inni w tylko sobie znanych celach. Wszystkich łączył uśmiech na twarzy i życzliwe „witaj” na początek dnia. Z racji tego, że upalne promienie słońca prażyły nawet między drzewami, nosili skąpe stroje. Mieli na sobie przepaski wykonane z delikatnych i przewiewnych tkanin. Wyglądały jak spódnice, której fałdy włożyli za pas. W ten sposób wyglądali jak najbiedniejsi obywatele Venasy, ale to właśnie od nich się wywodzili. Ich stopy chroniły sandały, gdyż słońce groziłoby nagim stopom poparzeniami. Wielu ogoliło głowy, ale niektórzy nosili na głowach przewiewne, staranni uplecione, cienkie warkoczyki. Taka była najlepsza ewentualność, jeśli ktoś chciał zachować dłuższe włosy, przy tym jak najmniej grzejąc w słońcu czaszkę. W tych stronach lud lubował się również w zachowywaniu sobie jednego, większego warkocza, upiętego z tyłu głowy. Taki ubiór zapewniał jak najlepsze możliwe chłodzenie ciała, a przy okazji nieźle się kompletował.
W nieduży tłum spacerowiczów wmieszał się wysoki, wcale nie drobny mężczyzna o ogolonej czarnoskórej twarzy.
Ubrał się tak jak wszyscy inni mieszkańcy obozowiska. W dłoni dzierżył podłużny, stalowy kij ostro zakończony z obu stron. Jedno ramię opasał mu skórzany pas, który utrzymywał na jego plecach brązowy worek.
Towarzysze Amun’hepnesa twierdzili, że z taką posturą mógłby on być wspaniałym wojem, jednak sam zainteresowany wolał zajmować się magią. Interesowały go magiczne zwoje, które wystarczyło tylko poprawnie odczytać, a już emanowała z nich zaciekawiająca moc. Zawsze nosił ze sobą kilka papirusów, pakowanych w wór podobny nieco do bukłaku z wodą. Właśnie zdjął go z ramienia i wyciągnął jedną kartkę. Takie sytuacje zawsze wywoływały lekki niepokój w ludziach, gdyż nigdy nie było wiadomo, co taki czarodziej zechce poczynić.
Tym razem było to tylko kilka wierszy jakiegoś pustynnego poety. Czytanie poezji było dla przywódcy Wolnych braci dobrym środkiem na relaks, tak jak dla wielu istot ze wszystkich trzech kontynentów. Szczególnie z bajecznej Gwiezdnej Wyspy Ysannar, skąd pochodziło wielu zdolnych artystów. Sama ziemia uformowany na kształt gwiazdy była swego rodzaju pokazem artystycznego ładu.
Zasiadł pod palmą przy namiocie, by zakosztować codziennej rozrywki. Przerwał mu widok niedużego ptaka, lecącego w jego stronę. Nie przyjrzał mu się za bardzo, gdyż malec odleciał, zrzuciwszy tylko na ziemię mały kawałek papirusu. Ludzie często stosowali do komunikacji ptaki, gdyż szybko odlatywały od nadawcy i szybko przylatywały do odbiorcy. Amun’hepnes wstał leniwie i podniósł z piasku dokument. Przeczytał szeptem co było na nim napisane.

Venasa. Jestem w klatce.
Tamir.

Krótko i treściwie jak u Wolnych Braci. To nie były niestety dobre wieści.
- Wszyscy do mnie! Szybko! – rozkazał człowiek, zwany mistrzem bractwa. Czeka ich kolejna wyzwoleńcza misja w mieście i może uratują również innych niewinnych, których przez tyrańskich Tristgleńczyków z południa bogatego kontynentu, było wielu. Miał tylko nadzieję, że nikomu nie stanie się krzywda. Najeźdźcom z Tristglen także.

*


Wyruszył dopiero późnym wieczorem, kiedy nikt nie widział już sensu robienia niczego innego prócz spania. Jeden, mocno zarzucony harpun uczepił się muru. Po długiej dyskusji z Braćmi Amun’hepnes uznał, że najlepiej będzie, jeżeli wyruszy sam. Tym sposobem nikogo na nic nie narazi, a i łatwiej będzie przeprowadzić akcję niewinnie, po cichu. Zanim zjawił się na murze, wychylił nad niego głowę, bacznie rozglądając się, czy teren jest czysty. Miał szczęście. Nie było w pobliżu żadnych osób, więc mógł bez obaw wkroczyć na teren miasta. Kiedy kamienne bloki złożone na mur podtrzymywały całe jego ciało, zamachnął ręką i magiczny harpun, po którym się wspinał zniknął. Nie zamierzał nawet dopuszczać opcji wykrycia go przez straże, także wyjął z worka blady papirus i przeczytał:

Kameleon

A oznaczało to „kameleon”. Jego głos wydał kilka sylab, których przeciętne gardło by nie wypuściło. Czarodziejów uczono specjalnej mowy i pisma (przynajmniej tych z Sicheradu) tak, by zwykłe osoby nie wywołały przypadkiem jakiegoś niepożądanego efektu, jeśli taki dokument dostanie się w ich miejsce. A przez wszelakich złodziejaszków zdarzało się to nie raz, nie dwa. Chwileczkę po przeczytaniu zwoju, ciało Amun’hepnesa stało się przeźroczyste. Wszystko przez niego przenikało, czuł więc lekkie skręcanie w żołądku, zawsze kiedy używał tej mocy. Umiejętny czarodziej musiał jednak przyzwyczaić się do takich uczuć. Dzięki temu miał przecie gwarancję, umknie wszystkim bez pokazywania twarzy.
Zawsze wyznawał zasadę, „ostrożności nigdy dość”. Przedzierał się w miarę sprawnie przez najcieńsze uliczki między budynkami. Nie widział już ich dokładnie, ale dotykiem zbadał ich niezwykłą gładkość. Każda ściana była wysoka i chłodna. Piasek również bardzo zniżył swą temperaturę, jak zawsze na pustyni. Poczucie chłodu było jednak minimalizowane poprzez niezauważalne sandały. Niebo było zachmurzone, choć wcale deszczowe. Wolny brat cieszył się poniekąd z takiej pogody, lecz modlił się by nie zaczęło padać. Nie teraz.
Ujrzał długi, ceglany budynek z zakratowanymi oknami. W Venasie stał jeszcze jeden loch - pod pałacem – ale straż nie trzymałaby tam zwykłego, jak to oni mawiali, bandyty.
Do tej pory szło gładko, lecz nadszedł czas na rozstrzygnięcie kwestii przedostanie się przez ciężkie, żelazne wrota więzienia. Równocześnie z tym, jak niewidzialny dotknął wrót, czar zwoju kameleona przestał działać. Jego ciało powoli zaczęło się na powrót ujawniać, jakby wyłaniało się z mgły. Byłoby lepiej, gdyby magia pisana na kartkach nie była ograniczona czasem – skarżył się Amun’hepnes. Niestety każdy czar kiedyś się urywał i czarodziej musiał je często przepisywać…
- Potrzebujesz może klucza? – zapytał ktoś zza pleców maga.
Zapytany odwrócił się trochę nerwowo, z różyczką gotową do rozniecenia jakiegoś bojowego zaklęcia.
Mężczyzna odruchowo wzniósł ręce do góry na znak, że nie ma zamiaru podnosić alarmu. Czarnoskóry opuścił laskę i rzucił do nieznajomego.
- Kim jesteś?
Nosił ciemny żupan, a na głowę miał założoną długą, białą jak cukier falowaną perukę. Chodząc podpierał się rapierem o czarnej rękojeści i koszu dzwonowym, oraz wypolerowanej klindze. Trzymał go dopasowanymi kolorem rękawicami.
- Reul, panie – podszedłszy ukłonił się zamachawszy lekko ręką. – Przyszedłem ci pomóc. Jestem wysłannikiem północnego wywiadu. Z Tristglen. Badam dyshonorowe poczynania południowców w tym pięknym mieście. Ale nie mamy czasu! Tuszę, że masz zadanie do wykonania, no a ja mam klucz do więzienia.
- Amun’hepnes. – uścisnął dłoń dostojnego, choć szpiega, człowieka. Słyszał coś o wywiadzie. To bardzo sprawny i skuteczny rodzaj walki z wrogiem, choć agenci bywali wykrywani. Jego członkowie często pomagali biednym dzielnicom Venasy dostarczając im pieniędzy. – Miło mi. Możesz coś poradzić z tymi drzwiami?
I szlachcic, bo na takiego wyglądał, ruszył do nich jak na rozkaz. Przekręcił dziurkę od klucza i pchnął wrota. Mimo ich mosiężnego wyglądu, otworzyły się bardzo łatwo. Obu młodzieńcom ukazały się kamienne, wysokie schody, po których weszli. Otwarłszy kolejne, tym razem drewniane drzwi weszli na szary, kamienny, zimny korytarz, oświetlany przez pochodnie. W ściany świetnie dopasowały się szare, twarde kraty, oddzielające malutkie cele od korytarza.
- Podjąłeś dobrą decyzję, przychodząc tu z odsieczą tak szybko. – pochwalił Reul. – Duże szczęście ma ten więzień, który przeżyje tu choć jeden cały dzień z nocą włącznie. Twój przyjaciel musi być gdzieś tutaj…
Wolny brat dziwił się trochę tego, jak dużo szpieg dowiedział się w nim w tak krótkim czasie. Ale w końcu taka jego rola, jako szpiega. Amun’hepnes badał wzrokiem każdy odcinek ścian, podłogi, sufitu i ogólnie całego lochu. Zdarzało się, iż i on trafiał do aresztu, ale w czasach konfliktu z południowym Tristglen było to powszechne.
Dotarli do końca korytarza, i czarodziej ujrzał czarnoskórą, podkuloną postać, wspartą o ścianę celi. Podszedłszy bliżej i spostrzegł wysokiego młodzieńca, z cienkimi warkoczami uplecionymi na głowie. Miał na sobie szarą przepaskę biodrową. Po ubrudzonym ciele i sporych siniakach rozpoznał, że chłopak był celem dość szybkiego pościgu. Rozpoznał też ,że był to Tamir. Energicznie wstał i podbiegł do krat, ściskając je mocno dłońmi, jak pragnął je rozerwać. Po kilku sekundach dał sobie z tym spokój i stanął spokojnie.
- Wiedziałem, że przyjdziesz. – uśmiech rozpalił jego twarz, który za chwilę zgasł. – Choć wiem, dałem się złapać mistrzu… naszą domeną jest pomagać słabym i tak właśnie zrobiłem pewnemu starcowi, ale… najwyraźniej swoim kosztem… A. widzę, że przyszedłeś z jakimś nieznajomym mi towarzyszem. – Spojrzał na Reula z ograniczonym zaufaniem.
- To Reul, szpieg z północnego Tristglen. Pomaga nam.
- Wybaczcie, ale chciałbym zauważyć, że nie mamy zbyt wiele czasu.
To stwierdziwszy, Tristgleńczyk wyjął z kieszeni drugi klucz i otworzył kraty.
Wszyscy uścisnęli sobie ręce i poklepali się po ramionach. Potem szybko ruszyli w kierunku wyjścia. Ponownie mijali korytarz w którym poczucie śmierci nie było obce, otworzyli drzwi wyjściowe i ruszyli po schodach w dół.
Amun’ hepnes pierwszy minął główne wrota więzienia, kiedy niespodziewanie strzała wbiła się w ziemię opodal jego stopy.
- Jesteście aresztowani za uwolnienia więźnia i konspirowanie przeciwko rządom bogatego kontynentu w Venasie. A Ty, Reulu, dodatkowo za zdradę stanu.
Reul i Tamir podeszli za plecy mistrza Wolnych braci.
- Wydaje mi się, że nie zdołacie tego zrobić. A Reul idzie z nami. Pomógł nam i zasługuje na wolność. – rzekł przywódca. Miał tylko dwa zwoje… na szczęście tych każdy mógł bez problemu użyć. Podał je przyjaciołom. Tamir spojrzał na niego jakby chciał powiedzieć, „a ty? Jak sobie poradzisz? Nie chcemy cię tak zostawiać”, ale Amun’hepnes ponaglił ich, by użyli portali. Pozostały po nich tylko odciski obuwia na piasku.
Strażnicy wyjęli miecze. Mag wyciągnął kostur i tupnął nim o ziemię. W powietrze wzbiły się gęste tumany kurzu. Strażnicy ruszyli do ataku, lecz cięli już jedynie powietrze.

*

Teraz to on jest tym ściganym. Ale tylko teraz. Kiedy wróci tu następnym razem, straże zapomną, że miały go pojmać. Zawsze przychodził między te gliniane, walące się chałupy. Tę oazę uważał za piękniejszą od tamtej w której obecnie obozował z przyjaciółmi. Którzy, jak na przykład Tamir, uważali podobnie.
Amun’hepnes usiadł na piaszczystej ścieżce, opodal jednego z domków. Bez wahania postanowił tu jeszcze na chwilę pobyć. Mimo, że strażnicy nigdy nie śpią.

[ Dodano: Czw 15 Lip, 2010 ]
No co jest?...
Tylu podgląda, a nikt nie opiniuje... Czyżby po mądrości Weryfikatorium został tylko pusty szum lnieobecnego wiatru?
Jeśli chcesz pogadać, jestem tu:

https://www.facebook.com/tomasz.socha.75

2
Bonsai pisze:Tak spokojnie jak nadchodził świt, mężczyzna w czerni spacerował wśród tłumu, przeróżnie wyglądających ludzi.
Tłum-ludzie. Nie wyobrażam sobie, żeby każdy z nich miał wyglądać identycznie tudzież bliźniaczo podobnie.
Bonsai pisze:Rozglądając się na prawo i lewo, zobaczył wiele ciasno rozstawionych domów.
Że w prawo i lewo to jasne jak cholera.
Te dwa określenia do wycięcia.

Niewielki kawałek byłem w stanie ugryźć - zatrzymałem się dopiero kilkanaście linijek niżej.
Musisz popracować. I to cholernie mocno, jeśli chcesz być piszącym chłopem na poziomie. Przede wszystkim - prostota języka. Postaw poprzeczkę znacznie wyżej; złap słownik i pisarsko współżyj z nim - spędźcie razem wiele upojnych nocy.
Kiedy będziesz czytał kolejną książkę - przyglądnij się sposobowi konstrukcji zdań; niech od dziś stanie się to swego rodzaju nawykiem.
Przestań fascynować się niekiedy pustymi zlepkami słów - szukaj sensu głębszego, jednocześnie przyglądając się stronie czysto warsztatowej.
To tyle na początek - myślę, że powinno wystarczyć.

3
[1]Tak spokojnie jak nadchodził świt, mężczyzna [2]w czerni spacerował [3]wśród tłumu, przeróżnie wyglądających ludzi. [4]Widział zarówno arystokratów, odzianych w barwne szaty i [5]błyszczących się od licznych sygnetów, noszonych na palcach, jak również [6]biednych robotników, mających na sobie tanie przepaski biodrowe. [7]Niektórzy włóczyli się przed siebie ze wzrokiem utkwionym w piaszczystej ziemi, [8]a inni – szczególnie bogatsi – dumnie kroczyli brukowanymi ulicami miasta, [9]chwaląc się swoim ubiorem, [10]spychając z drogi tych, którzy nie mieli do zaprezentowania żadnych świecidełek.
Powyższy akapit przedstawia faceta idącego... no właśnie, gdzie? Mimo ogromnej ilości informacji nie umiejscawiasz go, nie powiesz, kim był, jak był ubrany, ani gdzie szedł, tylko rzucasz setkę rzeczy, pomijając istotę wprowadzenia. Mniejsza z tym - zobacz na informacje ukazane w zestawieniu:
[1] - Czyli: szedł cicho i wolno? (tak wynika z porównania) Mało to plastyczne.
[2] - w czerni: kolor może być, ale co takiego ma czarny kolor? Płaszcz, czarna opaska na biodrze, habit, stary mundur, frak? Za dużo możliwości, żeby tak nie precyzować.
[3] - tłum to ludzie.
[4] - On widział ich, czy mijał i się przyglądał? Jeśli widział, to mógł stać z boku, a nie koniecznie spacerować jak wstający świt (tu już widać dysonans z metaforą).
[5] - Nie oni błyszczeli, tylko ich dłonie.
[6] - Tutaj jest parada absurdu. Raz, że skoro tak odznaczasz arystokratów od robotników, to samo w sobie dzieli ich na biednych i bogatych, a do tego dodajesz, że opaski są tanie...
[7] - Dlaczego niektórzy się włóczyli? Którzy dokładnie? Dlaczego wskazujesz pewną grupę (bo to pokazujesz), i jak ma to się do reszty?
[8] - Ponownie wskazujesz pewną grupę (tu, dla odmiany bogatszych) na brukowanych uliczkach (zauważ, że w pierwszej grupie wskazujesz na sposób patrzenia, a później skupiasz uwagę czytelnika na dumie - co słabo można zestawić, że ci pierwsi się wstydzą...)
[9] - skoro dumnie, to znaczy że stroją piórka - prawda, że?
[10] - dlaczego spychali ludzi bez błyskotek? Czyżby kłaniali się tym z pierścionkami na palcach? Mało to logiczne i uzasadnione.

Ten akapit to nie tylko przykład całkowitego przegadania tekstu i niepodawania informacji, lecz także pokaz pisania o niczym w tak rozwleczony sposób. Myślałem nad tym wprowadzeniem pewien czas i ułożyłem sobie coś takiego:

Tamir leniwie kroczył pośród tłumu główną ulicą miasta, uważnie omijając arystokratów dumnie noszących kolorowe szaty i szczere złoto na palcach, jak i stłamszonych robotników skromnie przyodzianych jedynie w brudne przepaski biodrowe. Patrzył na bezbarwnych ludzi, którzy mętnym wzrokiem penetrowali piaszczystą ziemię, skrywając wstyd przed bogaczami wypinającymi pierś. Biedni unikali ich, a zrodzony podział dobitnie ukazywał, gdzie ich miejsce – brukowana uliczka należała do bogaczy, kurzące pobocze dla pospołu.
Oczywiście, to propozycja, napisana na kolanie. Nie mniej, ukazuje w świetle wskazanych wątpliwości, jak brzmiałoby wg mnie lepiej. Zauważ też, że zachowałem większość informacji przekazywanych przez ciebie.
Nieznajomy, uwalniając się od przytłaczającego tłumu, skręcił w wąską, boczną uliczkę. Upalne promienie pustynnego słońca przedarły się przez mury Venasy, pozłacając wszystkie budowle wewnątrz największego miasta na kontynencie Sicherad. Poza miejscem, do którego zboczył Tamir.
dlaczego nieznajomy? Przeciez to Tamir - twój bohater! Masz zadanie opowiadać o nim, więc opowiadaj. Budowanie tak sztucznego wprowadzenia zakrawa na kolejny absurd.
Młodzieniec w cienkiej, czarnej szacie przystanął na chwilę.
młodzieniec? Po co to pisać tak dobitnie? Niech jego wiek wyjdzie gdzieś w narracji. Poza tym, znowu ta szata. Co to jest za ubiór? Po trzecie, on zatrzymał się (co widać w nastepnym zdaniu), a nie przystanął.
To miejsce stanowiło dla Tamira najgłębszą i najszerszą oazę, choć między domami stało tylko kilka studzienek. W tej oazie może brakowało wody i pożywienia, za to aż kipiała od wspomnień.
oaza kipiała od wspomnień, czy może bohater w tym miejscu?
Tamir nigdy nie wstydził się, iż został narodzony w takim otoczeniu.
a to już babol prawie doskonały :)
Wygodną ciszę zmącił jakiś łagodny dźwięk, który wydał się Tamirowi uderzeniem pioruna.
i dugi babol. Łagodne uderzenie (!) pioruna?
- Zwolnij trochę! – wypaplał do kolegi długowłosy, śmiejąc się. – a ty podejdź tu. – zwrócił się do przerażonego staruszka, kiwając na niego palcem chwiejącej się ręki.
Tu masz dwie opcje - pogrubienie jest wtrąceniem w dialogu (wstawka narracyjna dotycząca wypowiedzi) i nie musisz koniecznie stosować kropki, jeśli zrezygnujesz z wykrzyknika. Albo też musisz użyć kropki a następnie piszesz z duże (bo po kropce). Obie wersje:
- Zwolnij trochę! – wypaplał do kolegi długowłosy, śmiejąc się. – A ty, podejdź tu – zwrócił się do przerażonego staruszka, kiwając na niego palcem chwiejącej się ręki.
- Zwolnij trochę – wypaplał do kolegi długowłosy, śmiejąc się – a ty, podejdź tu – zwrócił się do przerażonego staruszka, kiwając na niego palcem chwiejącej się ręki.

Nie będę oceniać fabuły, bo po męczącym początku znikła gdzieś całkowicie. Masz w tej chwili toporny styl, w którym piszesz o wszystkim i o niczym, rozpychając zdania aż nadto o szczegóły niewarte uwagi (do tego sposób, w jaki to robisz jest pozbawiony plastyki), a nie piszesz o rzeczach ważnych (kto, co gdzie i po co). Jak wielu młodych piszących, nastawiasz się na super-duper-extra tajemniczość, że niby ktoś idzie, ktoś robi coś, ale to błąd - dla czytelnika (każdego!) ta postać jest nieznana i tym samym tajemnicza, bo opowieść jest po to, aby ja odkryć. Popracuj nad dialogami, ale to ostatnia rzecz, o jaką w tej chwili bym się martwił. Narracja jest okropna i od tego zacznij. Pisz i czytaj na przemian. Ćwicz.
Ostatnio zmieniony pn 26 lip 2010, 11:38 przez Martinius, łącznie zmieniany 1 raz.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

5
To może po długiej nieobecności na Wery coś napiszę od siebie:

Tak spokojnie jak nadchodził świt, mężczyzna w czerni spacerował wśród tłumu, przeróżnie wyglądających ludzi. Widział zarówno arystokratów, odzianych w barwne szaty i błyszczących się od licznych sygnetów, noszonych na palcach, jak również biednych robotników, mających na sobie tanie przepaski biodrowe. Niektórzy włóczyli się przed siebie ze wzrokiem utkwionym w piaszczystej ziemi, a inni – szczególnie bogatsi – dumnie kroczyli brukowanymi ulicami miasta, chwaląc się swoim ubiorem, spychając z drogi tych, którzy nie mieli do zaprezentowania żadnych świecidełek.

Ten fragment opisał już Marti. Od siebie dodam kilka rzeczy:
1. nadchodził świt... Widział...odzianych w barwne szaty i błyszczących się od licznych sygnetów
Dobra. O co chodzi. Kiedy NADCHODZI ŚWIT jak to opisujesz panuje PÓŁMROK. Półmrok ma to do siebie, że nie jesteś w stanie zbyt bardzo odróżnić kolorów, ponieważ w tym czasie jest niedobór światła. Z tego też powodu nic nie jest się w stanie błyszczeć. Błysk czy jak to wolisz blik, to efekt odbicia się światła od powierzchni. ( o latarkach nie mówimy.) Krótko mówiąc, zdanie do wywalenia lub poprawy.

2. Niektórzy włóczyli się przed siebie
A można włóczyć się ZA SIEBIE? "przed siebie" do wywalenia. Nie wnosi nic do opka.

3. Niektórzy włóczyli się przed siebie ze wzrokiem utkwionym w piaszczystej ziemi, a inni – szczególnie bogatsi – dumnie kroczyli brukowanymi ulicami miasta
Krótko mówiąc. Główny bohater idzie sobie i patrzy na otaczających go ludzi, i ci mniej bogatsi łażą po piachu a ci bardziej bogatsi już po brukowanej ulicy. Wszystko w jednym miejscu. Zdanie o spychaniu przez bogaczy tych biedniejszych o tym również świadczy. ( piszesz, że spacerował WŚRÓD tłumu, a nie ulicami, uliczkami itp. co jednoznacznie daje do zrozumienia jakieś zgromadzenie )
Troszkę to bez sensu. Albo źle napisane zdanie. Zdecyduj się - piach czy bruk. I w końcu co jest brukowane - ulice czy chodniki?

Dobra lecimy dalej:

Upalne promienie pustynnego słońca przedarły się przez mury Venasy, pozłacając wszystkie budowle wewnątrz największego miasta

Najpierw dopiero nadchodzi świt a tu nagle już przedpołudnie. Wstające słońce nie od razu oświetla całe miasto. Zwłaszcza jeżeli to - jak sugerujesz - metropolia. Choćby z tego powodu, że budynki nawzajem się zasłaniają.

Promienie wschodzącego, pustynnego słońca pomału przedzierały się przez mury Venasy, pozłacając budowle wewnątrz największego miasta
To tylko przykład jak można przekształcić to zdanie, aby miało większy sens.

W miarę, jak poruszał się w głąb zaułka, z brukowanej bladymi, kamiennymi płytami
Blada może być twarz, ale to raczej nie western. Płyty mogą być jasne, ciemne, granitowe, popękane.

aż zamieniła się w twardą, piaszczystą ścieżkę.
Od kiedy piach jest twardy? Zapraszam na spacer plażą, lub wyjazd np do Maroka. Piach ze swojej natury nigdy nie jest twardy. Może być ubity, jednak jego właściwości sprawiają, że i tak będzie się po nim miękko chodziło.
Bo to piach.

Młodzieniec w cienkiej, czarnej szacie przystanął na chwilę.
Już chyba o tym było - po grzyba ta "cienka"? Nic to nie wnosi do opka.

Rozglądając się na prawo i lewo,
rozglądając się wokół.

zobaczył wiele ciasno rozstawionych domów.
skoro był w mieście, to raczej tam musiało być "wiele ciasno rozstawionych domów" tym bardziej, że kilka zdań wcześniej informujesz nas że skręcił w wąską, boczną uliczkę
zdanie do wywalenia, lub zmiany.


Gliniane ściany i płaskie dachy.
Jak będąc w wąskiej uliczce można zobaczyć dach budynku? Telepatia? Jasnowidztwo? Dar lewitacji?
Zdanie do wywalenia lub zmiany.



Takich osiedli było tu więcej.
To miejsce stanowiło dla Tamira najgłębszą i najszerszą oazę,
W kontekście reszty tekstu babol totalny. Jesteśmy w środku największej metropolii na kontynencie. Zapraszam do zapoznania się ze znaczeniem słowa oaza.

Ponadto:

To miejsce stanowiło dla Tamira najgłębszą i najszerszą oazę, choć między domami stało tylko kilka studzienek. W tej oazie może brakowało wody i pożywienia,

Powtórzenie.



Spora część mieszkańców Venasy to robotnicy, wywodzący się z biednych ulic, takich jak ta.
Zdecyduj się - oaza czy ulica?

Później wracali do walących się chat,
Dowiedz się jaka jest różnica pomiędzy chatą a budynkiem i domem. Podobnie jak poprzednio - najpierw piszesz nam o budynkach/domach, potem w tym samym miejscu umiejscawiasz walące się chaty. Chaos, chaos i jeszcze raz chaos.

kładli się spać na posłania z liści palmowych.
Czyli jednak chaty, nie budynki. Kogoś, kto mieszka w budynku stać raczej na posłanie.


Tamir nigdy nie wstydził się, iż został narodzony w takim otoczeniu.
Tamir nigdy nie wstydził się, że urodził się w takim miejscu.

Teraz żyje poza miastem, z przyjaciółmi nazywającymi siebie Wolnymi braćmi
Jeżeli to jakaś sekta lub nazwa włąsna piszesz z dużych liter - Wolni Bracia Sicherad.

Wygodną ciszę zmącił jakiś łagodny dźwięk, który wydał się Tamirowi uderzeniem pioruna.
Koszmar z ulicy Wiązów. Już o tym było wcześniej o ile pamiętam. Łagodny dźwięk w żaden sposób nie jest kompatybilny z piorunem. Doskonale wiem, co chcesz napisać, jednak porównanie jakie użyłeś nie jest odpowiednie.

Nie lubił, gdy ktoś przeszkadzał mu we wspomnieniach. Niekiedy dochodziło do kłótni między nim, a istotą, która przerywała jego wewnętrzne monologi, teraz jednak wyjątkowo nie przejął się tym fantem.
Znaczy jak jego spokój zakłócił np pies, to też się z nim kłócił? (Słowo istota oznacza nie tylko ludzi. ). Druga sprawa - słowo fant to współczesny slang. Ogólnie, jak i w kontekście w jakim go użyłeś. Zdanie do zmiany.

Postanowił zbadać, skąd dobiegała ta muzyka.
Najpierw piszesz o jednym dźwięku, który zakłócił spokój Bohatera, teraz piszesz o ciągłej muzyce. Znów chaos.


Mijając gliniane domki,
Czyli już nie chaty, ale jednak domki. I do tego gliniane. Jest postęp.


południowe kraje tego kontynentu. Wtedy stawał się niewolnikiem, pracującym niemalże za darmo. Północna część bogatego kontynentu
Powtórzenie.


W końcu zauważył przed sobą łysego, czarnoskórego starca, grającego na drewnianym, starym niemal jak on flecie.
Znów powtórzenie. Jest kilka innych ciekawszych określeń dla tego fletu, aby wykazac jego wiek i stan zużycia.

Obok niego stał głęboki, zardzewiały wazon,
Nie ma zardzewiałych wazonów. Poczytaj troszkę o tym jak i z czego wytwarza się wazony.

z którego wyłonił się połyskujący w słońcu, żółty wąż.
Przypominam, nadal znajdujemy się w wąskiej uliczce. W takich miejscach słońce nie dociera zbyt mocno. Zwłaszcza rano i zwłaszcza kiedy mówimy o naczyniu lezącym na ziemi ( czyli nie gdzieś wysoko, gdzie słońce miałoby lepszy dostęp. )

Powolne, zgrabne ruchy gada, dostosowane do rytmu muzyki sprawiały,
Kolejny mroczny babol pokazujący, że niestety nie masz zielonego pojęcia o czym piszesz. Węże są głuche i nie reagują na dźwięki zaklinaczy węży. To już zostało dawno udowodnione. Muzyka to oprawa dźwiękowa show, jaki robią zaklinacze.

rozległy się dudniące kroki.
Pamiętajmy, jesteśmy w piaszczystej uliczce. Po piachu może dudnić raczej słoń albo godzilla, nie człowiek i do tego pijany. Zdanie do zmiany.

Do pasów mieli przypięte długie, proste miecze.... wybełkotał łysy, sięgając po szpadę.
Poczytaj troszkę o broni białej, zanim zaczniesz pisać o niej. Sprawdź co to jest miecz a co to jest szpada i dlaczego jedno i drugie to dwa różne rodzaje broni. Nie neguję faktu, że w wymyślonym przez Ciebie świecie mogą egzystować koło siebie, jednak jeżeli najpierw piszesz, że gość ma długi prosty miecz a potem z tej samej pochwy wyjmuje szpadę, to coś tu nie halo.

Jeden miał równie ogoloną głowę,
Jak kto? Bo w żaden sposób tego nam nie zaznaczasz? Jak drugi pijak? Jak Tamir? Jak dziadek z fletem? Wypada to zaznaczyć.

Jego współpracownik szturchnął go w ramię, sięgające po broń.
Za duża dosłowność i nic nie wnoszący do tekstu szczegół. W tym wypadku daj czytelnikowi ruszyć fantazją. Wystarczy, że szturchnie go w ramię.
Czytelnik nie idiota.

Tamir założył, że obaj pracują w oddziale z południowego Tristglen,
Służą. Żołnierz służy, nie pracuje. Nawet jeżeli to żołnierz najemny.

Nagle łysy ruszył na starca, próbując wyrwać mu tę rzecz z chudych rąk,
wazon, naczynie, itp. Albo posiadasz zbyt ubogie słownictwo, albo nie potrafisz korzystać z synonimów. Do zmiany.

Nagle zza jednego budynku wyłoniła się wysoka postać.
- Wiem, że dobrze się bawicie panowie… - zaśmiał się pod nosem,


Postać to ONA, zaśmiał się ON. Mylisz tu odmiany strasznie. Chaos, chaos i jeszcze raz chaos.

Tamira pomyślał
To w końcu Tamir czy Tamira?

Ogarnięty przez zdenerwowanie do reszty, agresor zaczął biec
Zdenerwowany do cna agresor/strażnik/żołnierz.
Zdanie do zmiany. A jakby był ogarnięty przez połowiczne zdenerwowanie to by jeszcze nie biegł tylko wciąż gadał? A może by tylko szedł, bo do garnięcia przez zdenerwowanie do reszty troszkę mu brakowało?
Nie pomyśl sobie źle - nie nabijam się z Ciebie, tylko ukazuję Ci absurdy jakie wypisujesz.

Ogarnięty przez zdenerwowanie do reszty, agresor zaczął biec w kierunku niezwykle spokojnego nieznajomego, jak na człeka, który właśnie popełnił poważne przestępstwo, w jednym z największych miast świata.

Próbowałem kilkukrotnie zrozumieć sens tego zdania, ale zza każdym razem wychodził mi inny. Według mnie przerost formy nad treścią. chyba go nominuję do babola miesiąca.

"Zdenerwowany do cna żołnierz ruszył na Tamira/nieznajomego"
Patrz, o ileż to prostsze i bardziej zrozumiałe, a sens ten sam.

Począł biec do wyjścia z zaułka. Gdy długowłosy próbował wstać, młodzieniec klepnął go po głowie sprawiając, że znów upadł.
Znaczy długaśne ręce miał, skoro biegnąc ku wyjściu z zaułka miał możliwość klepnięcia przeciwnika.
Czegoś w tym opisie zabrakło. Ogólnie zresztą cały opis potyczki jest fatalnie i chaotycznie napisany.

Dobra, na dziś koniec. Więcej nie dam rady Ci obecnie sprawdzić, ponieważ nie mam na to czasu.
Kończąc pokuszę się o małe podsumowanie:

Po pierwsze - za dużo "Prince of Persia". Nie wnikam w to, czy napisałeś opko po oglądnięciu filmu czy tylko gry, ale i tak za dużo tu tego skakania po dachach itp.

Po drugie - dysponujesz zbyt skromnym słownictwem. Być może za mało czytasz książek, za dużo siedzisz przed kompem, nieważne. W każdym razie Twoje opisy są bardzo toporne i ubogie. Źle budujesz dania złożone, źle budujesz opisy. Wszędzie wkrada się chaos.

Po trzecie - nie przygotowałeś się do opka pod względem informacyjnym. Piszesz o rzeczach o których nie masz bladego pojęcia ( miecz-szpada, wąż itp ), przez co tracisz zaufanie w oczach czytelnika jako rzetelny autor.

Po czwarte w końcu - widać, że próbujesz czytelnikowi oddać klimat miejsc, w których dzieje się akcja, jednak z uwagi na ubogie słownictwo oraz wciąż słaby warsztat wciąż Ci to nie wychodzi. Jednak jakieś przebłyski są. To dobrze.

Od siebie mógłbym Ci poradzić abyś więcej czytał, więcej pisał i rzetelnie przygotowywał się do tematu PRZED pisaniem. Ale oczywiście ja tu się nie znam na niczym i w ogóle jestem beee.
Oczywiście, podobnie jak Marti - jeżeli uważasz, że poprzez powyższy kawałek Weryfikacji zostałeś pokrzywdzony, znęcam się nad Tobą lub Twoim tekstem zapraszam do dyskusji.

Black.

PS - Witam po nieobecności wszystkie zakazane pyszczki ( Faux, Padapada, Marti itp ) za którymi się stęskniłem :D
"Stąpać po krawędzi, gdzie lęk i strach..."

Muszę uczyć się polityki i wojny, aby moi synowie mogli uczyć się matematyki i filozofii. John Adams.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”