
R O Z D I A ł D R U G I
Zapewne to z wielkiej radości, że ja i moje pieniądze zostaliśmy, gospodyni kazała swemu mężowi rozpalić w moim pokoju. To była moja pierwsza noc w tej gospodzie spędzona w przyjemnym cieple. Mimo uporczywych starań nie mogłem jednak zmrużyć oka, a według wszelkich teorii powinienem już dawno spać jak dziecko. Długo już leżałem w tej samej pozycji i choć z początku była ona wygodna, to jednak po czasie zacząłem odczuwać szybko potęgujący się dyskomfort. By owe uczucie zwalczyć, już któryś raz tej nocy przewróciłem się na plecy. Ogień już dogasał, a ja wciąż nie mogłem zasnąć.
Ten dzień był wyjątkowo dziwny. Nawet jak dla mnie. Najpierw ta cała sprawa z Tibem, a później ogromnie ciężka przeprawa ze starcem.
— Ty naprawdę nie rozumiesz w jakim położeniu mnie stawiasz! — dziadek po chwili spokoju znów podjął kłótnię.
— A jakie to położenie? Może mi powiesz? Jak będę wiedział o co chodzi, to dopiero wtedy będziemy mogli zacząć normalnie rozmawiać — próbowałem kłótnię skierować na skąpe zaczątki rozmowy.
— Ty nie możesz wiedzieć! Głuchy jesteś jak do ciebie mówię!? Twoja matka mnie uprzedzała, ale ja stary głupiec miałem nadzieję.
— Jak nie powiesz mi o co chodzi, to ja jadę w swoją stronę, a ty starcze rób co chcesz.
— Co ci matka powiedziała przed odjazdem? Nie możesz teraz...
— To już jest nieaktualne! — wygarnąłem mu z wściekłością. Odezwały się dawne uczucia.
— Gdyby to twoja matka słyszała... — starzec wyraźnie się zasmucił, odeszła mu już wściekłość.
— Starcze. Gdyby ona słyszała swoje własne słowa, to co kiedyś wywrzeszczała do mnie, poczuła by się o wiele gorzej. Naprawdę.
— To było dawno. Ona nie panowała nad sobą... — desperacko zaczął ją tłumaczyć.
— Wiele rzeczy było dawno i w wielu sprawach ja sam nad sobą nie panowałem, podobnie jak matka, ale ja bym się nigdy nie zdobył na to co ona.
Wydarłem mu swoją od dawna, głęboko skrywaną złość i wyszedłem z trzaśnięciem drzwi.
***
Usłyszałem huk wybuchu. Odrzuciło mnie do przodu. Ostrze wbiło się w jego zwłoki. Tkwiłem nad nim utraciwszy poczucie czasu. Gdzieś za sobą słyszałem płacz i wycie. Płacz i wycie bólu. Ja również cierpiałem. Moje serce cierpiało. Zabiłem go jego własnym mieczem. Mieczem, który podarował dla swego najmłodszego i najdroższego syna. Syna, który stał się jego katem. Zabiłem, można by powiedzieć że "nie chcący", że to był "wypadek", ale nie jestem pewien czy gdyby nie ten wybuch, to bym tego nie zrobił. Ale po raz pierwszy przypadkowo i po raz pierwszy z radością i tak ogromnym bólem. Jeszcze nigdy, nikt i nic, mnie tak nie rozdarło. Nie wiem kim jestem, że śmierć mego ojca stała się dla mnie radością i wyzwoleniem oraz cierpieniem i utrapieniem reszty życia.
***
Stałem nieruchomy. Zza pleców dochodził mnie coraz wyraźniejszy i głośniejszy krzyk kobiety. Ku mnie biegła moja matka, z zapłakanymi oczami, w brudnej i w opalonej sukni, z brudnymi włosami. Rzuciła się ku ciele ojca. Klęcząc nad nim, w rozpaczy tuliła go i całowała po zakrwawionej twarzy. Nie mogłem na to patrzeć. Jak ona mogła po nim płakać? Miałem do niej ogromne wyrzuty, ale jednocześnie ją rozumiałem. Bardzo wiele o tym człowieku nie wiedziała. Pokochała go ogromną miłością, a ja wraz z braćmi nie umieliśmy jej powiedzieć wielu rzeczy, by tylko nie złamać jej serca.
Matka płakała i płakała, a ja patrzyłem na to z nieogarniętym bólem. Ten człowiek został znienawidzony przeze mnie jak nie mógł by być nikt inny. A jednak patrząc na żal matki i na jego martwą twarz, czułem cień uczucia, znikome przewidzenie miłości do niego. Miłości do ojca.
***
Matka spojrzała swymi zielonymi, szklącymi się oczami prosto w moje. Przeraziłem się. Jeszcze nigdy tak na mnie nie patrzyła, zawsze wydawało mi się, że matka nie może tak patrzeć. A jednak.
— Ty morderco! — wyrzuciła mi z nienawiścią. — Własnego ojca! — łzy ciekły jej po twarzy. — Mój syn bestialsko zamordował swego własnego ojca! Czym on i ja sobie zasłużyliśmy!? — rzuciła puste pytanie. — Za co?
Chciałem jej wytłumaczyć. Już dawno wraz z braćmi powinienem to zrobić. Jednak ona nie była w stanie słuchać, musiała wyrzucić z siebie ból.
— Ty potworze! Nienawidzę cię! Słyszysz!? Nie jesteś moim synem! Czym ja sobie zasłużyłam!? Jak mogłam urodzić takiego potwora!? Nienawidzę cię!
Jej słowa potwornie krzywdziły, ale nie były najgorsze. To jej wzrok. W jej oczach była czysta nienawiść, bez krzty matczynej miłości. Poczułem się odrzucony i znienawidzony, pozbawiony matki. To straszne uczucie.
***
Szybko uświadomiła sobie to co mi zrobiła. Może ktoś jej wytłumaczył. Pisała do mnie mnóstwo listów. Każdy czytałem, a wybaczenie przyszło wraz ze zrozumieniem w jakiej ona była sytuacji. Byłem jednak głupi. Uniosłem się honorem, na żaden list nie odpowiedziałem, nie pojechałem do niej. Po jakimś czasie zacząłem siebie przed samym sobą tłumaczyć. Z dnia na dzień, jedno nakładało się na drugie, aż w końcu utrwaliłem się w przekonaniu, że dobrze zrobiłem, że matka to co mówiła naprawdę myślała. Po czasie dobudowałem sobie historię, że matka od zawsze mnie nienawidziła.
Po latach bez kontaktu z matką, już straciłem nadzieję, że kiedyś naprawię przeszłość... Jednak zawsze trzeba próbować, a ja byłem zbyt głupi by choć spróbować. Zaprzepaściłem szansę... Teraz już to wiem.
***
Gdy tylko zdążył dopaść mnie upragniony sen, obudziłem się wraz z trzaśnięciem drzwi o ścianę. Ktoś z impetem wparował do mojego pokoju.
— Wstawaj! — z panicznym przerażeniem wrzasnął do mnie. Rozpoznałem głos starca.
— Co znowu? — zaspany, wybełkotałem.
— Ubieraj się i jak najszybciej schodź do stajni! Ja idę pomóc Tibrinowi przy koniach.
— Co się stało?
— Szybko! Nie ma czasu! — starzec z pośpiechem wybiegł.
Dopiero po chwili, gdy dziadek już nie wrzeszczał, doszły mnie inne dźwięki. Pośpiesznie się ubierając, nasłuchiwałem. Na zewnątrz ktoś krzyczał rozkazującym, mocnym, męskim głosem, zaraz potem nakładał się na niego krzyk kobiecej rozpaczy, by chwilę potem ustąpić dziecięcym krzykom, a zaraz po nich ogromnemu rumorowi i chwili ciszy, po której scena się powtarzała, jeszcze głośniej, jeszcze straszniej.
Wybiegłem z pokoju, przemknąłem przez hol, niemalże przeleciałem nad schodami, ledwo uniknąłem upadku i wpadłem do sieni. Pomieszczenie było ciemne, w skąpym świetle księżyca wpadającym przez okna, widać było mnóstwo sylwetek. Słyszałem ciche głosy kobiet i dzieci. Powoli, z mozołem, zacząłem przedzierać się do bocznych drzwi. Pomieszczenie po cichu rozbrzmiewało jękami, szlochem i płaczem. Przedzierając się przez tłumy kobiet z dziećmi, chciałem z początku którąkolwiek zapytać co się stało. Słuchając jednak przykrego płaczu dzieci, uznałem że tego nie zrobię.
Szybkim krokiem przeszedłem przez spowity czernią ogród. Ponad wysokim murem majaczyła czerwona zorza. Nadal było słychać przerażające dźwięki.
Chwilę potem dotarłem do stajni. Z środka dochodziły głośne rżenia i stukot niezliczonych kopyt. Wszedłem. Konie panicznie wierzgały, co rusz któryś walił w drzwiczki od swego boksu z taką siłą jakby chciał je wyłamać. Budynek cały drżał od nieustannych ciosów zadawanych od rozjuszonych zwierząt. Zwierzęce odgłosy przepełnione były czymś przerażającym. Przeszły mnie ciarki. Nie wiedziałem co się dzieje. Byłem jednak pewien, że nic dobrego. W pomieszczeniu było ciemno, jedynym światłem były ogniste błyski wpadające przez rozwarte drzwi, którymi jakiś niewysoki mężczyzna wyprowadzał dwa niebezpiecznie wierzgające mu konie.
Zacząłem biec ku niemu, dźwięki się nasilały. Stajnia była wyjątkowo długa. Wbiegłem w smugę światła, które mnie oślepiało. Przebiegłem przez drzwi i momentalnie zrozumiałem skąd te odgłosy.
***
Część budynków stała w ogniu, inne były częściowo zniszczone. Na miasto co rusz spadały ogniste pociski. Ulice pełne były zrozpaczonych ludzi. Przez miasto nieustannie przewijała się fala paniki.
Kilkanaście kroków ode mnie był kamienny budynek. Tuż pod jego ścianą stał Tibrin wraz ze starcem i końmi. Podbiegłem do nich.
— Gdzieś ty był!? — wyrzucił mi starzec próbując przekrzyczeć chaos.
— Co się dzieje!? — zapytałem najgłośniej jak potrafiłem.
— Nie wiemy! To chyba jakiś atak! Musimy uciekać! Chodźcie za mną! — ruszył wolnym krokiem. Chwilę potem się odwrócił i spojrzał na Tiba. — Nie wsiadaj na konia głupcze! — ryknął z całych sił swego głosu. — Spłoszy się i cię zrzuci! — wrzasnął równie potężnie. Tib opuścił nogę jak porażony. Po chwili jednak dziadek dużo spokojniej dodał. — Trzymajcie lejce tak mocno jak tylko potraficie! Konie nie mogą się nam spłoszyć! Nie mogą! Rozumiecie!? — dobitnie wrzasnął. — Chodźcie za mną! — powtórzył rozkaz.
Posłusznie ruszyliśmy ostrożnym krokiem wzdłuż kamiennej, w miarę bezpiecznej ściany. Gdy nagle nad nami przeleciał żywy ogień i uderzył w stajnię tuż przy ziemi. Szczęście, że budynek miał do wysokości około jednego metra kamienną podstawę, co chwilowo uchroniło drewnianą konstrukcję przed zajęciem się ogniem. Tib widząc to, klepnął mnie po plecach i wsadził mi w ręce lejce od swego konia, po czym rzucił się biegiem do stajni.
— Głupcze! — wrzasnął starzec widząc Tibrina.
Gdy odwróciłem głowę, do ucha wpadły mi przerażające rżenia koni. Nie wiem skąd się to uczucie we mnie wzięło, ale poczułem ogromne współczucie dla tych istot uwięzionych w pułapce i skazanych na ślepy los. Puściłem się biegiem w ślad za przyjacielem.
— Niech was szlag trafi! — zawołał starzec przywiązując do balustrady lejce i chwilę potem ruszając za nami.
***
Budynek jeszcze się nie zajął ogniem i całe szczęście, bo gdyby było inaczej nie dalibyśmy rady pomóc tym zwierzętom. Rozwarliśmy ogromne drzwi na całą szerokość i zaczęliśmy wypuszczać konie z boksów. Uciekały tak szybko jak tylko potrafiły. To było wielkie uczucie wiedząc, że być może ocaliliśmy im życie. Konie to wspaniałe zwierzęta, ale jakże niedoceniane.
***
Drogi szybko pustoszały. Kobiety i dzieci w popłochu sunęły ku świątyni, kustomowi, bądź ku cytellinie, z nadzieją znalezienia schronienia w podziemiach. Niektóre kobiety zdecydowały się na szukanie bezpieczeństwa w tawernie, jako że był to budynek nieco dalej położony od cytelli, z czego miał większe szanse na ocalenie. Ton ewakuacji nadawało pięć dzwonów wrodzkich, bijących z całą swą siłą. Przez miasto nieustannie przetaczały się pomniejsze głosy dzwonów posterunków poza grodzkich, jak również marszowe nawoływania gongów z baszt i jeden potężny, nieustający ryk tuby wojennej. Każdy dosłyszany odgłos był nieocenioną informacją dla dowódców, że poszczególne posterunki jeszcze się trzymają.
Przechodziliśmy pod kamiennymi ścianami cytelli, gdy ponad sto łokci nad nami, na szczycie wieży Gnosis, służbista kładł właśnie parmeński ogień pod stosem igmitowego drewna. Gród momentalnie się rozświetlił jasnym, migotliwym blaskiem. Ruszyliśmy pośpiesznym krokiem w kierunku kustomu. Chcieliśmy jak najszybciej się oddalić od cytelli i wieży Gnosis, domyślaliśmy się co zaraz nastąpi. Niedługo potem, z zadyszką dotarliśmy do krasti, placu przed kustomem. Pełny on był w pełni zbrojnych strażników, miejscowo nazywanych hartypami. Trwała odprawa, przemawiał dowódca próbując podbudować morale swych ludzi.
Stanęliśmy pod murem i obserwowaliśmy, jednocześnie próbując złapać oddech po dłuższej przeprawie przez gród. Dowódca chyba właśnie skończył mówić, gdyż hartypowie donośnie ryknęli i uderzyli włóczniami o tarcze. Jak na ich rozkaz, w tym samym momencie, zza naszych głów, z ponad muru, nadleciał żywy ogień. Torem opadającym kierował się wprost w wieżę Gnosis, chwilę potem minimalnie chybił niszcząc małą chatę. Zaraz za nim nadleciał drugi pocisk, kierując się podobnie jak poprzednik wprost w wieżę, trafił. Szczyt wieży Gnosis złowieszczo przechylił się na prawy bok, jednak nie runął, a płomień wciąż się palił.
W oddali, z częściowo spalonego i zniszczonego klasztoru na wzgórzu wysypała się grupka ludzi. Szybkim krokiem kierowali się ku centrum grodu.
Podszedł do nas jeden z żołnierzy.
— Dowódca was wzywa! — zawołał swym mocnym głosem.
— Po co!? — zapytałem, ale żołnierz już się oddalił.
— Chodźmy — rozkazał starzec i posunął szybszym krokiem naprzód. — Trzeba im pomóc.
Chwilę potem znaleźliśmy się przy dowódcy. Stał nad ogromną mapą grodu i okolic. Był rosłym mężczyzną, przywdzianym w zieloną szatę w tym momencie w większości przysłoniętą pełną zbroją. O stół oparta była jego surowo wykonana włócznia. Mieszkańcy Telmiru od zawsze znani byli ze swego racjonalnego podejścia do każdej sprawy i chłodnego myślenia. W całej rozległej dolinie rzeki Lamery znani byli jako lud niezwykle sprawny w swym działaniu, a o ich wojownikach mówiono "mantoeu xers" co wprost tłumaczone z endrofickiego znaczy "liczni ubodzy". Bowiem Telmirowie nosili zbroje wykonane z surowej stali, pozbawione jakichkolwiek inkrustracji. Podobnie było z ich bronią i ubraniami. Co w tej dolinie, niezwykle bogatej ze swych złóż czarnego imitru, było niespotykane. Dzięki takiej oszczędności Telmirowie byli w stanie utrzymać więcej, zawsze gotowej do boju armii, a i w samym grodzie żyło się dzięki temu na znacznie wyższym poziomie. W przeciwieństwie do innych miast, w Telmirze nie było problemu plebsu, biedoty, żebraków, czy bezdomnych. Gród dzięki sprawnemu zarządzaniu był w stanie swym mieszkańcom zapewnić niezbędne minimum. Co ściągało ku niemu coraz to nowych przybyszów.
Nad stołem czuwały trzy kobiety, bezustannie, na dyktando każdej informacji, zmieniając położenie mnóstwa figur. Armii, budynków, umocnień militarnych i przeszkód naturalnych.
Dowódca spostrzegł nas dopiero po chwili od oderwania wzroku od mapy.
— Możecie się przydać w walce!? — szybko, bez zbędnych konwenansów zapytał.
— Oczywiście — odparł za nas wszystkich starzec. Wyraźnie pytanie go nie zadowoliło, ale i nie zmartwiło.
— Kim jesteście? — mężczyzna odwrócił wzrok ku właśnie zaktualizowanej planszy.
— Ja jestem Valkamir z Tyrrenu w krainie Slantamirri — trudno mi było przedstawiać się do człowieka odwróconego do mnie tyłem.
— Ach... To ty. No dobrze. Każdy się przyda — jego twarz lekko się skrzywiła. Nie zdziwiła mnie jego reakcja. Niewiadomo czemu, każdy w tym mieście tak na mnie reagował.
— A ty? — zagadnął Tiba.
— Tibrin z domu Hafrdika, grodu Tyrreńskiego krainy Slantamirria — wyrecytował i z poważaniem się ukłonił.
— Hektor! — dowódca głośno zawołał. Podbiegł do nas młody chłopak. — Zaprowadź pana Tibrina do zbrojowni.
— Ależ nie trzeba! — Tib wyrwał się wyjmując z kabłuka swój miecz. — Mam wszystko co niezbędne.
Dowódca spojrzał na mnie z uznaniem. Gestem odwołał chłopca.
— A ty starcze?
Dziadek ukazał dowódcy swą laskę.
— Alchantor, biały mag krainy Alantyjskiej — przedstawił się. Jednym okiem z zaciekawieniem na mnie łypiąc.
Co? Zatkało mnie w gardle. On jest białym magiem? I to jeszcze z Alantii! Nie mogłem uwierzyć. Zachowywał się tak normalnie. A czarodzieje zazwyczaj są co najmniej lekko "zbzikowani". Chociaż właściwie taki normalny to on też nie był. Ta jego nieustanna dbałość o dochowanie tajemnic. Jego porywczość. W klasztorze to by mu nie uszło, więc na "wolności" odrabia zaległości. Zastanawiałem się skąd moja matka znała białego maga? No i dlaczego on tak dobrze znał ją? Przez cały czas myślałem, że on był po prostu jej służącym, więc nie zaprzątałem sobie głowy sprawą jego pochodzenia. Ale jeśli on jest białym magiem, to to jest całkiem inna historia.
Głos wyrwał mnie z zamyślenia.
— Doprawdy? — dowódca wydawał się wstrząśnięty.
Wydawało mi się że dojrzałem na jego twarzy nikły przebłysk jakby ulgi, cienia radości, słabego tchnienia spokoju. Jednak było na tyle ciemno, że mógł to być również chociażby złowieszczy grymas.
— Służę szczerze i niezłomnie — starzec nadał swemu głosu szarmancki ton i skłonił się dystyngowanie.
Zauważyłem że starzec potrafi z niezwykłą wprawą zagrać kogo tylko chce. Mi zaprezentował się jako zwykły, szary sługa, aczkolwiek niezwykle stanowczy i przekonujący co trzeba mu przyznać. Zaś przy dowódcy wcielił się swoją postawą, w arystokratę z najlepszego FilkaHańskiego dworu.
— Jestem Penthar. Naczelnik Grodu i Namiestnik Telmiru — dowódca wreszcie się przedstawił. Wysoki tytuł zadziwiająco na niego działał. Respekt do władzy maga, momentalnie zrzucił z dowódcy grubą skórę nienaruszalności. — Myślę magu że byłbyś nieocenioną pomocą w ratowaniu grodu. Gdybyś tylko zechciał... Oczywiście.
— Misją białych magów jest pomoc uciśnionym. Czuję się zobowiązany. Jak mogę was wspomóc? – uśmiech przemknął mi przez twarz. Starzec potrafił świetnie grać, kreował się na kogo tylko zechciał, na pewien sposób był bardzo intrygujący i trudny do rozgryzienia.
Dowódca obrócił głowę ku mieście.
— W grodzie szaleje ogień — rzekł z żalem, próbując delikatnie zasugerować zadanie.
— Zrozumiałem — starzec pośpieszył między zgliszczami.
— Tibrinie mógłbyś wspomóc ten oddział, — skinął głową na ludzi przed sobą — w obronie głównych wrót?
— Jak tylko potrafię.
A on potrafił. Mało kto władał tak sprawnie mieczem. A jednak bardzo rzadko widziałem go w walce, chyba tego nie lubił. Choć zdaje mi się, że to jego religia go hamowała.
— Ty mógłbyś wspomóc oddział kawalerii — rzekł do mnie. — Słyszałem że jesteś świetnym jeźdźcem, a twój koń nie ma sobie równych. Być może są to pogłoski, ale w tej sytuacji nawet miernota jest na wagę złota — szyderczo się uśmiechnął. Usta lekko mi drgnęły. — Nie. Nic nie mów — dodał z wyjątkową przenikliwością. — Dobry wojownik dużo myśli i czyni, a nie mówi — podbiegł do niego jeden z hartypów, szepnął mu coś na ucho. Dowódca chwilę się zastanowił i mu odpowiedział. — Przecież chyba nie chcesz rozproszyć swej mgiełki bohaterstwa? — zagadnął do mnie. że też w tej sytuacji stać go było na takie uwagi.
— Gdzie mam się udać? — z pokorą, przez zaciśnięte zęby zapytałem. Choć wcześniej chciałem się go dopytać co dokładnie się tu dzieje. To jednak po tym krótkim dialogu, nie chciałem już więcej z nim rozmawiać. Nie znał mnie, a miał już o mnie wyrobione bezpodstawne zdanie. Traktował mnie z góry. Choć z drugiej strony, może to ze mną było coś nie tak. Może zaczynały się u mnie pojawiać pierwsze oznaki nadwrażliwości, jakże szkodliwej dla wojownika.
— Przy wschodniej bramie zbierają się oddziały, chcemy wykonać pewien manewr — odwrócił się do mnie plecami i tym zasugerował koniec rozmowy.
— Już jadę.
— Doskonale — dodał jakby z niechęcią.
Z koniem u boku podążyłem wzdłuż muru. Kilkanaście metrów nade mną obrońcy grodu spokojnie oczekiwali spodziewanego szturmu wrogich wojsk. Między zbrojownią, a wojownikami bez przerwy kursowali mali chłopcy mozolnie tworząc dla każdego obrońcy zapas strzał i perkul — glinianych kul z ogniem parmeńskim. Miasto wciąż płonęło w akompaniamencie dźwięków dzwonów i gongów. Przywiązałem konia do wystającej belki i ruszyłem na mury by ocenić sytuację i sprawdzić gdzie jest kawaleria. Mimo sytuacji miasto powoli się uspokajało. Była to zapewne zasługa końca bombardowania żywym ogniem, ale i pewnym ochłonięciem i przestawieniem się do sytuacji ludzi. Choć samo miasto rozbrzmiewało odgłosami chaosu, to jednak za jego murami panowała względna cisza, a to zły znak podczas oblężenia. Wróg zachowywał się za cicho.
Już kilka razy byłem w grodzie pod oblężeniem, ale tym razem czułem się inaczej niż zazwyczaj. Może i dlatego, że to wszystko było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Po prostu się tego nie spodziewałem.
Obraz zza murów był przerażający. W pewnej odległości od grodu, na zboczu wzgórza, naprzeciw głównych wrót stacjonowała armia wroga. Przed oczami migało mi mnóstwo wrogich pochodni. Chyba się przemieszczali, bo większość płomieni była w ruchu. To również zły znak. Wróg był bardzo mobilny.
Tuż za krużgankami chowali się skuleni łucznicy, kusznicy i ortnicy. Również przycupnąłem. Ostrożności nigdy za wiele.
— Gdzie twoja broń? — szorstkim głosem zapytał mnie jeden z kuszników.
— Jestem jeźdźcem — odpowiedziałem odrywając wzrok od armii wroga. Choć twarz kusznika była słabo dla mnie widoczna, to mógłbym przysiąc że nawet najwnikliwszy obserwator nie dostrzegł by na niej choćby przebłysku strachu. W słabym świetle zaś dostrzegałem na jego twarzy dziwny wyraz drwiny, jakby kpił z tego całego „oblężenia”. Głos zaś miał niezwykle specyficzny, wyczuć można było w nim ton życzliwości, ale i jednocześnie powiew chłodu i obojętności.
— To co tu robisz? — obruszył się. Spojrzał na mnie z ukosa, wyrażając swoje znikome zainteresowanie mą osobą.
— Oceniam sytuację — stwierdziłem. — I szukam swoich — dodałem po chwili.
Kusznik nie odpowiedział. Zdążył już wrócić do swej poprzedniej czynności, czyli upartego wbijania swego wzroku w wrogą przestrzeń przed sobą.
— Z kim walczymy? — wstydziłem się tego pytania.
— Kpisz sobie? — spojrzał na mnie badawczo. — Chluśnij se wiadrem w mordę i zawal dobrych kilka baranków w mur to może oprzytomniejesz — jeszcze raz mi się przyjrzał. — Chyba marny z ciebie wojownik skoro nie wiesz z kim walczymy, co?
— Spróbuj...
Przerwał mi.
— Tak. Kiepski. Nie myliłem się. Lepiej idź prosić swego konia by na polu walki uratował ci tyłek sprawną ucieczką.
— Niech cię szlag!
— Tę werwę zachowaj dla wrogów — był wyjątkowo spokojny. — Przyda się, bo to piekielnie sprytne bestie, czym nadrabiają swą słabość w walce — ponuro stwierdził.
— Kim oni są? — zapytałem siląc się na przyjazny ton.
— Skąd jesteś? Bo chyba nie z okolic, że nie znasz armii Graelitów.
— Z Tyrrenu – nawet nie próbowałem się silić na dłuższe wypowiedzi, czułem że kusznik był ulepiony z tej samej gliny co starzec, a więc po trzecim wyrazie, zniecierpliwiony by mi przerwał.
— Faktycznie daleko — coś go nagle tknęło bo nerwowo drgnął. — Zaraz! A może ty nie jesteś Valkamir z Tyrrenu?
— Może to i ja — ucieszyła mnie iskra w jego oku.
— O szlag! A naprawdę nie wyglądasz na pogromcę tuzina Sentrypów. Chyba nie jesteś taki cienki, jak myślałem? — wziął ze skórzanego woreczka garść tytoniu.
Zadał głupie pytanie. Nie odpowiedziałem.
— Może wiesz gdzie jest kawaleria? — w końcu się odezwałem z powiętpywaniem w odpowiedź.
Z wolna obrócił głowę i spojrzał na mnie. Po chwili żucia tytoniu splunął i odpowiedział.
— Spleśniały! — puścił wiązankę przekleństw na ferelny tytoń. — Idź na lewo i zejdź trzecim napotkanym zejściem. Powinni być pod bramą Grokwi.
— Dzięki.
Poderwałem się i skulony z wolna ruszyłem.
— Zaczekaj! Podejdź jeszcze na chwilę — krzyknął za mną. – Jeśli skłamałeś i nie jesteś Valkamir to niech przynajmniej zapamiętam twoją gębę by nie chowali twych zwłok w Mogile Nieznanego Wojownika.
Głupiec. W tym mieście każdy, może nawet i za bardzo zna moją twarz — pomyślałem i ślimaczym ruchem podążyłem przed siebie.