Za możliwość sprzedaży swojej książki. Za szeroką sieć dystrybucji. Za możliwość dotarcia do milionów klientów. Za możliwość zaistnienia na rynku. Za promocję.
Cztery bzdury w pięciu zdaniach.
1. Jedna większa i kilka mniejszych księgarni, do tego internetowych, to nie jest szeroka sieć dystrybucji. Pomijam, że to określenie dla firm stricte internetowych brzmi dość absurdalnie.
2. Do milionów czytelników to może byście dotarli, gdybyście wydali ebooka Sapkowskiemu albo Grocholi i to też pod warunkiem, że byłaby to nowość, do tego do ściągania za darmo. W każdej innej konfiguracji można mówić o setkach czytelników. Były tu już firmy od ebooków i przyznawały się nawet czasem ile ebooków sprzedały w ciągu pierwszych miesięcy(naście). Możesz sobie zrobić zabawę, przejrzeć tematy na forum, pokopiować linki i zobaczyć ile z nich jeszcze istnieje.
3. Zaistnienie na rynku i promocja oznaczają dla mnie, że recenzje mojej książki będzie można przeczytać w kilku gazetach papierowych, parunastu e-zinach, oraz zapewne zostanie zorganizowane jakieś spotkanie autorskie, aby pokazać że istnieję i zachęcić ludzi do kupna. Jeśli oferujecie coś takiego, to zasadniczo wybaczam Wam nawet, że działacie tylko w sieci. Reklama na dwóch czy trzech portalach o odwiedzinach na poziomie kilkuset dziennie, a tym bardziej na portalu Waszej firmy to
żadne zaistnienie.
I jeśli w tym, co mówiłaś chodziło o rynek amerykański, to chyba sama powinnaś już zauważyć, że powinnieście obniżyć wymagania w stosunku do tego, co oferujecie.
Teraz tak. Ja to piszę jako ktoś przed debiutem i nawet bez szczególnej niechęci wobec firmy, którą Mart reprezentujesz.
Kończę w tej chwili książkę i aby pomóc Wam w rozwoju, powiem Ci dlaczego jej do Was nie wyślę. W punktach.
1. Nikt jeszcze w tym kraju nie udowodnił, że sprzedaż ebooka może być wysoka. Ja nie mam nazwiska, a to mój pierwszy poważny tekst. Ja tego rynku nie zdobędę - nie jestem głupkiem i wiem to. Piętnastu takich jak ja nie wypromuje tego rynku tak jak jeden znany. A im się na razie nie udało.
2. Brak redaktora to dla mnie duży problem. Właśnie zacząłem pisać, tak? Możliwe, że robię błędy językowe, że jest pole do poprawy na polach, o których nie wiedziałem. Pisać rzeczą ludzką, redagować boską, jak bodajże powiedział King i rozsądny debiutant widzi, że właśnie współpraca z redaktorem może być dla niego największym profitem pierwszej książki (bo sława i kasa raczej nie).
3. Brak okładki i składu i to, że wszystko muszę robić sam - po tym, co napisałaś to oznacza, że mam jeszcze mniejsze prawo nazywać siebie pisarzem niż ten koleś, co przebierał się za rzymianina i czytał głośno swój tekst na targach książki, a na koniec utopił w nim masę kasy ("kot leonarda", bodajże). Wstydziłbym się przyznać do takiej formy dystrybucji.
4. Ale co gorsza, pewne przekonanie o poziomie mojej książki zabraniałoby mi wejść w ten interes. Dlaczego? Bo macie za niskie wymagania. Moja książka znajdzie się wśród wypocin tych wszystkich, którzy potrafią przeformatować plik tekstowy. Ja nie chcę, żeby mój tekst leżał na półce obok dziesiątek powieści fantasy dwunastoletnich dzieciaków, które nie potrafią sklecić poprawnie zdania złożonego.
5. 50% chcecie za coś, co nie jest dla mnie żadnym krokiem naprzód. Powiem inaczej: żądacie 50% od tego, co i tak sprzedam swojej rodzinie i przyjaciołom.
Dlatego najpierw uderzę w poważne wydawnictwa papierowe, potem te ze średniej półki, wreszcie najmniejsze. Gdy żadne z nich się nie zdecyduje, pewnie odłożę tekst i zacznę pisać nowy. Ale możliwe, że w akcie desperacji ktoś taki jak ja jednak zgłosi się do Was.
To sprowadza rzecz do prostego równania.
Wydajecie tych, których nie zechciał NIKT z papierowych.
Co z kolei dyskwalifikuje np. mnie jako potencjalnego nabywcę tego, co oferujecie.
Popraw mnie, jeśli gdzieś coś przekłamałem.
I jeszcze raz - to nie niechęć. Jako przyszły autor staram się myśleć racjonalnie i podejmować decyzje z jak największym pożytkiem dla siebie.