Zapraszam.
Na zachód od Ziemi.
___Niebo już dawno straciło swój naturalny kolor błękitu. Teraz było czerwone, podobnie jak uschnięte drzewa i żelbetonowe kolosy szpecące i tak już zniszczony krajobraz. Droga poznaczona lejami po pociskach miała barwę krwi. Gdzieś odezwało się stare radio. Zasilane małymi akumulatorami było u kresu swego życia. Lecz pomimo zniszczonych membran i anteny, nadało ostatni komunikat:
___- Nadeszli.
___Każdy zakątek globu był zniszczony, sponiewierany, rozdarty. Ci, którzy przeżyli nalot wyszli na powierzchnię. Kurz, wzniecony przez szorujące o podłoże buty, poderwał się do lotu na krótkie sekundy, by opaść kilka metrów dalej przykrywając kości i ciała. Jasna smuga przecięła krwawiące niebo. Pręty zbrojeniowe jednego z drapaczy chmur wygięły się i ułamały, powodując spadek reszty betonu z wysokości pięciuset metrów. Ci, którzy postanowili skryć się w piwnicach wieżowca, nie mieli szans.
___- To koniec, prawda? – zapytał mały, może jedenastoletni chłopiec.
___- Nie wiem synku. Chyba tak – opowiedział ojciec, nie siląc się na kłamstwa.
___Blondynka stojąca tuż za nimi rozpłakała się i usiadła wyczerpana.
___- Zawsze sądziłam, że będę miała rodzinę. Że siądziemy do stołu podczas jeden z tych bezchmurnych wigilii i razem z najbliższymi będziemy wypatrywać pierwszej gwiazdki. Tak po prostu.
___Mały chłopiec odwrócił się do niej i objął ją rękami. Była zimna jak lód, lecz nie zraziło go to. Przytulił się za to jeszcze mocniej.
___- Nie martw się. Jeśli to koniec, to pójdziemy tam, gdzie będzie nam lepiej. Tak mówił wielebny John.
___Miała niebieskie oczy. Płynęły z nich łzy ścierając z policzków brud i osiadły kurz.
___Czarny mężczyzna wyjął ostatniego papierosa. Zapalniczka zadziałała z pierwszym razem.
___- Nigdy nie sądziłem, że tak to się skończy. Nie za mojego życia. – Zaciągnął się mocno. - Też miałem wiele planów Mary. Mnóstwo. – Dym poszybował w górę. – Moja żona zmarła trzy tygodnie temu. – Dotknął krzyżyka wiszącego na szyi. – Wierzę, że patrzy teraz na mnie. To dodaje mi sił.
___Grupka stała pośrodku zniszczonego miasta, pełnego rzeczy, które onegdaj znajdowały się na sklepowych wystawach. Teraz były jedynie krajobrazem, dodatkiem do widoku zniszczonej metropolii. Niczym więcej. Mały chłopiec pocałował dziewczynę w czoło. Uśmiechał się nieustannie. Sprawiał, że na ustach dziewczyny, także zagościł grymas szczęścia. Szeroki, zdrowy i szczery. Przypominający stare dobre czasy.
___- Słuchaj Perry – odezwała się do ojca chłopca. – Czy to będzie bolało?
___- To wydarzy się zbyt szybko, żebyś mogła to poczuć. Tak przynajmniej wygląda to w teorii. Ale ja wierzę w tę teorię. I tobie także bym radził.
___Pokiwała głową. Bała się bólu.
___- Perry? – odezwał się czarny mężczyzna. - Wiesz może czy jest jakieś miejsce na ziemi, którego to nie dosięgnie?
___Pokręcił głową. Okraszone siwizną włosy były brudne i przetłuszczone. W oczach można było dostrzec inteligencję i miłość do chłopca, który nadal przytulał jasnowłosą dziewczynę.
___- Być może będzie takie miejsce Jack. Ale na pewno nie tutaj.
___- A czy tam spotkamy mamę? – zapytał chłopiec.
___Nie wiedział co odpowiedzieć. Czy wierzył? Tak. Lecz nie był pewien.
___- Na pewno brzdącu. Na pewno.
___Odwrócił głowę, by nie pokazywać słabości. A był jej pełen. Patrzył na północ. Wykwitała tam coraz mocniejsza ściana czerwieni.
___Zorientował się, że i jego towarzysze spojrzeli w tamtą stronę.
___- W pewien sposób to piękne – stwierdził Jack. Papieros zgasł tuż przy filtrze. Wyrzucił go na ziemię.
___- Dlaczego Pan Bóg pozwala na takie rzeczy? – zapytał chłopiec.
___- Widzisz Henry – powiedział Jack wycierając brudne ręce o i tak brudne spodnie – Bóg wcale się w to nie miesza. Szczerze powiedziawszy wątpię, czy kiedykolwiek mieszał się w nasze sprawy. To ludzie są źli – nie Bóg. Dał nam wolną wolę a my zmarnowaliśmy ten dar. – Nie wiedział, czy chłopak rozumie jego słowa, lecz widząc jak kiwa głową uznał, że nie musi tłumaczyć. Syn Perry’ego był inteligentny.
___Dziewczyna wstała z zakurzonej ziemi.
___- Może ostatni spacer?
___Propozycja wydawała się irracjonalna. Przed chwilą otrzymali wiadomość, iż niedługo nastąpi koniec świata. Ona natomiast jakby nie zdawała sobie z tego sprawy. Odkąd Henry usiadł obok niej i wywołał na jej twarzy uśmiech, ten nie chciał zniknąć. I choć wydawało się, że nikt się nie zgodzi na tę propozycję, wszyscy zareagowali pozytywnie.
___- Więc ostatni spacer. – Uśmiechnął się Jack. – Może nad rzekę?
___- Dobry pomysł – odparł Perry.
___Ruszyli na zachód, omijając wielkie, żelazne belki, porozbijane samochody i spalone kanapy. Wszędzie wokół panowała grobowa cisza. Zniszczone knajpy, witały ich powybijanymi szybami i spalonymi wnętrzami. Mijając piekarnię, której szyld dziwnym trafem nie został zniszczony, Jack wskazał ją dłonią.
___- Jeszcze rok temu chodziłem tutaj na bajgle. Rano przychodziłem by wypić kawę i przeczytać świeżą gazetę. Rok temu. – Pokręcił głową. – Gdy ktoś podszedł do mnie i powiedział, że za rok będę świadkiem końca świata, uznałbym go za wariata albo jednego z tych świrów od religii XXI wieku.
___- W zasadzie wychodzi na jedno. – Zauważył Perry omijając roztopioną, samochodową blachę.
___- Tak. Wchodzi na to samo – przyznał Jack i kopnął okrągły kamyk, który potoczył się w stronę starego kina. Ono także zachowało szyld, choć nie w całości.
___Chwilę później znaleźli się nad rzeką. Granatowa woda śmierdziała zgnilizną i farbą.
___- Może to nie był zbyt dobry pomysł? – zapytał Jack.
___- Dobry czy nie dobry, przynajmniej nie siedzimy w zatęchłym bunkrze.
___Henry opowiedział właśnie jakiś arcyśmieszny dowcip, na który Mery zareagowała tłumionym chichotem. Choć mogła krzyczeć i śmiać się do rozpuku, nie zrobiła tego. Jack i Perry spojrzeli na nich zdziwieni. Byli zaskoczeni ich zachowaniem. Zupełnie jakby nie zdawali sobie sprawy, że niedługo nadejdzie koniec. Była w tym jakaś magia.
___Wkrótce wszyscy usiedli na spadzistym brzegu utworzonym przez lej po bombie. Jakieś pięć metrów niżej płynęła rzeka a raczej to, co z niej zostało, czyli brudny ściek.
___- Dziękuję wam – powiedziała Mery. – Gdyby nie wy, już bym nie żyła. Nie dałabym sobie rady. Uratowaliście mnie.
___- Nie dziękuj. I tak marnie nam to wyszło – odparł Perry patrząc na horyzont.
___- Cieszę się, że was poznałam.
___Uśmiechnęli się. Człowiek jest niezwykłym stworzeniem. Nawet w sytuacji kryzysowej potrafi zachować spokój.
___- Ja też dziękuję – powiedział Henry. Ciemne włosy opadały na oczy przez co chłopak nieustannie musiał je odgarniać.
___- Jestem z ciebie dumny. Kocham cię synu. – Teraz już nie powstrzymywał łez. Uznał, że to nie potrzebne.
___Usłyszeli potężny wybuch a zaraz potem poczuli drgania. Na wodzie zaczęły powstawać zmarszczki, podobne do tych, które można zaobserwować podczas trzęsienia ziemi. To nie był jednak naturalny kataklizm. Nad ich głowami przeleciał dziwny, pięcioramienny kształt by zaraz potem zniknąć gdzieś dalej w przestworzach.
___- A więc zrobili to.
___Perry kiwnął głową. Mieli jakieś pięć, może sześć minut.
___- Jesteś pewny, że to nie boli?
___- Nie, nie jestem. Ale z tego co słyszałem, efekt jest podobny jak przy użyciu bomby jądrowej. Jeśli będziemy dostatecznie blisko, powinniśmy nic nie poczuć.
___Drgania czuć było coraz bardziej. Do ich uszu doszedł grzmot, przypominający nieustannie bijący piorun. Zatkali uszy. Ich zmęczone twarze omiótł gorący podmuch. Na horyzoncie pojawił się oślepiający blask. Niemal natychmiast zamknęli oczy rażeni ogromną jasnością. Nikt nie krzyczał. Perry nie kłamał. Nic nie poczuli.
___Mery osunęła się pierwsza. Zaraz po niej upadł Perry. Jack starał się utrzymać na nogach, lecz po paru sekundach upadł wycieńczony.
___Henry nie poszedł w ich ślady. Po prostu go tam nie było.
***
___Statek coraz bardziej oddalał się od orbity.___- Jest silny?
___- Tak, choć jego funkcje życiowe są poważnie nadszarpnięte. Przez jakiś czas powinien pozostać w komorze.
___- Co z jego rodziną?
___- Zostali anihilowani.
___Postać ruszyła ku rozsuwanym drzwiom. Z pleców, na wysokości łopatek wyrastały mu potężne skrzydła.
___- Nie budź go. Niech odpocznie. Przed nim długa droga. Chodź ze mną.
___Obydwie postaci ruszyły ku drzwiom. Zaraz potem zgasło światło. Henry nie wiedział, że za kilka godzin jego planeta rozsypie się na proch. Nawet gdyby wiedział, cóż mógłby na to poradzić?