
Mistedy były niewielką wioską na skraju Zielonego Lasu. Położone u stóp wysokich gór, pozostawały miłym i przytulnym miejscem. Nieopodal wioski przepływał żwawo potok, mający swe źródełko wysoko na wzgórzach, ozdobionych bukami, dębami oraz grabami. Mieszkańcy czerpali z niego czystą wodę.
Słońce powoli wyłaniało się zza horyzontu, a niebo poróżowiało. Nadchodził kolejny letni poranek. Pierwsze dzisiaj promienie słońca sprawiły, że woda w potoku zalśniła, a znajdująca się nieopodal Góra Gwizdów była ozdobiona przez jasną koronę.
Mistedy obudziły się do życia. Brukowaną drogą przejeżdżały konne zaprzęgi. Dało się także zauważyć gońca, mającego za zadanie dostarczenie jakiegoś ważnego, zapieczętowanego woskiem listu. Przemierzał drogę niebywale szybko swoim czarnym wierzchowcem.
- To na pewno do lorda Brudety – skomentował to wydarzenie wysoki i szczupły chłopiec o niebieskich oczach oraz czarnych, potarganych włosach. Siedział on właśnie ze skrzyżowanymi nogami na zielonej trawie i gawędził ze swoim jasnowłosym przyjacielem o szpiczastym nosie.
- Taaak, Matt… Ostatnio bardzo dużo ludzi jeździ do jego zamku. Nie wiem, co tam takiego jest. A zresztą – żachnął się – nie obchodzi mnie ten człowiek.
- Mnie też nie, ale przecież chodzi o to, że znów może z kimś spiskować. Nie pamiętasz, jak było ostatnim razem? – zapytał czternastolatek takim tonem, jakby wiadomość o tym, ,,co było ostatnim razem” była tak oczywista, jak to, że bociany latają, albo mleko jest białe.
- Oczywiście. Tego nie da się zapomnieć… - tu chwilę ucichł, a potem dodał – Nie mogę nadal uwierzyć w głupotę lorda, kiedy przypomnę sobie o jego ,,wspaniałomyślnym” planie.
- Ja też. Cała wieś się z niego śmiała, kiedy razem z lordem innego okręgu niby w tajemnicy postanowił, że razem obrabują kopalnię złota, której strzegą gobliny. Oczywiście tamten, nieco mądrzejszy od Brudka puścił informację o planie naszego lorda, nie wspominając o sobie, aż w końcu dotarło to do goblinów, które zapędziły Brudka na dwa miesiące ciężkiej pracy – a potem wystąpił głośny śmiech obu czternastoletnich chłopców.
Jednak dobry humor się skończył, kiedy stanęła przed nimi najmniej pożądana teraz osoba – pan John, właściciel piekarni, w której obaj chłopcy dorabiali sobie. Był to siwy mężczyzna około pięćdziesiątki o nieco zaokrąglonych kształtach ciała. Matthew – ciemnowłosy chłopiec oraz jego przyjaciel Jacob nie znosili tego typka, ponieważ traktował ich bardzo surowo, a oprócz tego codziennie rano przed rozpoczęciem pracy wyliczał im na palcach, jak mają się zachowywać w piekarni.
Śmiech całkowicie ucichł i zapanowała cisza, której przerwania żaden z chłopców wolał się nie podejmować. Obleciał ich lekki strach. Popatrzyli po sobie, po czym ponownie utkwili oczy w stojącym przed nimi piekarzu. Jego mina nie wyglądała przyjaźnie, a szare wąsy poruszyły się, kiedy mężczyzna zaczął mówić:
- No, no, no… Widzę poranną pogawędkę. A czy nie pomyśleliście, że już od godziny powinniście być w piekarni?
- Eee… - wyjąkali obaj jednocześnie.
- Tak jakoś wyszło, mistrzu… - powiedział Matt, ponieważ nic innego nie przychodziło mu teraz do głowy.
- Właśnie… Dlatego zaraz tam idziemy! – próbował wyjść z tej całej sytuacji Jacob, a z powodu zdenerwowania jego nos wydawał się jeszcze bardziej szpiczasty, niż zwykle. Jednak kara ich nie ominęła.
- Będziecie dziś pracować do późna! – zawołał pan John – Ha! – dodał, najwyraźniej zadowolony ze swojego pomysłu. Ruszył żwawym krokiem w stronę piekarni, a obaj chłopcy powlekli się za nim.
- Ruchy, ruchy – mówił co jakiś czas, odwracając się przez ramię w ich stronę.
Piekarnia była dość dużym, zbudowanym z bali budynkiem. Kryta całkiem nową strzechą, zachęcała klientów do odwiedzin, jednak Mattowi kojarzyła się tylko z jednym – całym dniem ciężkiej pracy. Znaleźli się na rozległym tarasie, a następnie weszli do środka.
Byli teraz w wysokim pomieszczeniu. Tuż przed nimi stała dębowa lada, a na suficie wisiały szklane żyrandole. Ściany ozdobione były jakimiś obrazami pana Johna oraz jego rodziny, a w jednym z kątów stała rozłożysta paprotka. Lecz Matt i Jacob udali się od razu do drugiego pomieszczenia – tak samo czystego, jak poprzednie, jednak wypełnionego półkami z workami mąki oraz zboża. Na środku zaś stał długi i szeroki stół, na którym urabiano ciasto i formowano bułki oraz chleby. Za kilka chwil dołączył do nich piekarz.
- O rany, no to zaczyna się krótki wykład… – mruknął pod nosem Jacob.
- Coś powiedziałeś?! – warknął na niego pan John.
- Nie, nic… - powiedział zrezygnowanym tonem blondyn.
- No więc… - zaczął pięćdziesięciolatek, chwytając kolejno każdy palec – W piekarni nie rozmawiamy i nie mruczymy pod nosem! Nie wymieniamy między sobą głupich i bezsensownych uśmieszków! Posiłki w pracy są dozwolone tylko dwa razy dziennie…, …pięciominutową przerwę między pracą robimy najwyżej co dwie godziny…, …ugniatamy porządnie ciasto… Aż po dziesięciu minutach chłopcy mogli wreszcie się zabrać do pracy.
- A on sobie siedzi w hallu i czeka na klientów. Dla nich jest milutki, jak baranek – mówił Matt, rozbijając do drewnianej misy pięć dużych jaj, kiedy piekarz zamknął za sobą drzwi.
- A mnie i ciebie bez przerwy gani. Taki już nasz los… - wzdychał Jacob – Ale nie należy się łamać. Pójdę po mąkę, bo John nie raczył jej rano naszykować – powiedział pretensjonalnym tonem i udał się pod wysoką ścianę zapełnioną od dołu do góry półkami z mąką i ziarnami zboża. Następnie chłopiec wszedł wysoko po drabinie i zaczął rozwiązywać jeden z worków.
- Czy on nie mógłby ładować mąki do białych worków, a zboża do żółtych? Muszę przez to sprawdzać, co jest w środku!
- Jak na razie to wszystkie są białe. On nie pakuje niczego do worków. Robią to ludzie w młynie– powiedział Matt.
- Co to, eh… za różnica… - siłował się z workiem Jacob – Możesz mi pomóc go zdjąć? To chyba mąka. Tylko wejdź na drugą drabinę. Jedna jest dla nas za mała.
W mgnieniu oka obaj znajdowali się trzy metry nad ziemią. Nagle do sali wszedł piekarz.
- Jak tam praca?! – warknął na nich. Skutek tego był bardzo niezadowalający. Obaj chłopcy krzyknęli głośno ,,Aaaa!”, a następnie wypuścili odruchowo rozwiązany worek. Razem z nim poszybowali w dół. Matt i Jacob spadli na podłogę, ale worek runął prosto na głowę Johna, który zrobił się całkowicie biały. Nic gorszego nie mogło się dzisiaj stać. Obaj chłopcy masowali sobie zbite łokcie oraz obolałe plecy, a piekarz dmuchał i otrzepywał z siebie mąkę.
- Idioci! – krzyczał – Jak mogliście coś takiego zrobić?! Jesteście zwolnieni!
Oczywiście mężczyzna nie chciał słuchać żadnych wytłumaczeń, typu: ,,Przepraszamy, to się więcej nie powtórzy”, albo ,,To był naprawdę wypadek”. Już po pięciu minutach Matt i Jacob stali sami przed piekarnią, nie mogąc sobie wytłumaczyć, co teraz będzie. Oczywiście było pewne, że po kilku dniach całe Mistedy będą wiedziały o tym nieszczęsnym incydencie. Poszli do swoich domów.
Matt najbardziej obawiał się tego, co powie jego ojciec. Zawód rybaka dostarczał im wiele pożywienia oraz pieniędzy, jednak – jak pomyślał Matthew - ,,Jemu będzie chodziło o sam fakt, że John mnie zwolnił”.
Czternastolatek dotarł do drewnianej chaty. Na niewielkim podwórku rosła trawa, a obok budy wylegiwał się duży, brązowy pies. Młodzieniec lubił się z nim bawić, jednak kiedy zwierzę podbiegło do niego i oparło swoje białe łapy na jego udach, on rzucił tylko:
- Cześć, Biri.
Pies zrozumiał, że coś jest nie tak. Odszedł smutno, po czym położył się ponownie i wpatrywał w chłopca swoimi szarymi oczami. Ten zaś wszedł na werandę, a następnie wkroczył do domu.
- Cześć, tato – rzucił niedbale. Podszedł do niego wysoki mężczyzna o niezwykle czarnych włosach oraz zielonych, przeszywających oczach, przez które James – bo tak nazywał się ojciec Matta – od razu poznał, że coś jest nie tak.
- Coś się stało, synu? – zapytał, udając, że niczego nie podejrzewa.
- Nie. To znaczy tak. Eee… Widzisz… Wyrzucili mnie z piekarni – powiedział chłopiec, chcąc jak najszybciej mieć już tę kwestię za sobą. Jednak kiedy napotkał groźne spojrzenie taty, rzucił krótko:
- To ja idę.
- Poczekaj, Matt – zawołał za nim ojciec. Czternastolatek nie miał już szans na danie nogi z domu – Co tym razem przeskrobałeś?
Matt opowiedział więc tacie o tym, jak najpierw spóźnił się razem z Jacobem do pracy, a zaraz potem obaj zrzucili przez przypadek na głowę piekarza cały worek mąki.
- Ja i pan John tolerowaliśmy dotąd wasze psikusy i wypadki. Ale tego już za wiele! Oczywiście pójdę do niego zaraz i będę prosił, aby przywrócił was obu do pracy. Chociaż tak naprawdę to wątpię, aby się zgodził i myślę, że ten mężczyzna ma po części trochę racji. Ach, Matt – dodał zrezygnowanym tonem – Nie będę cię tym razem karał, bo jesteś już dużym chłopcem. Radzę ci tylko, abyś poważnie zastanowił się nad swoim postępowaniem – i odszedł.
Matt odczekał w domu niecierpliwie jakieś pięć minut, a następnie szybko popędził do Jacoba, płosząc przy tym chodzące po wsi kury i gołębie oraz zwracając na siebie uwagę przechodzących obok niego ludzi.
- Więc chodzi o to, że mój tata właśnie poszedł do Johna, prosić go, aby przywrócił nas do pracy – tłumaczył przyjacielowi po drodze. Obaj przez cały czas biegli, ile sił w nogach.
- Ale gdzie mnie ciągniesz? – zawołał Jacob, dysząc lekko.
- Pod piekarnię Johna, ma się rozumieć. Naszym zadaniem jest podsłuchać, o czym rozmawia z nim mój tata.
- Stary, było tak od razu – powiedział Jac, szczerząc zęby.
Chłopcy bardzo ostrożnie podkradli się pod właśnie otwarte okno. Weszli na werandę, a następnie cicho przykucnęli. Mięli szczęście, że mężczyźni rozmawiali na dole, a nie, jak się wcześniej obawiał Jacob – na górze, gdzie piekarz miał swój dom. Teraz obaj wytężyli swoje słuchy.
- Panie John, niech pan postawi się w ich sytuacji – dało usłyszeć się głos Horacego, czyli taty Matta.
- Jakiej sytuacji? Mam dosyć ich psikusów i wypadków!
- Przecież dobrze pan wie, że nie zrobili tego umyślnie. Według zapewnień Matthew, obaj weszli na półkę, ponieważ właśnie zabrakło im mąki. Otworzyli worek, chcąc upewnić się, że jest w nim mąka, a kiedy pan wszedł i krzyknął, oni się po prostu przestraszyli. Sam pan więc widzi, że winy są wyrównane!
- No dobrze… - zamyślił się piekarz – Może ma pan rację.
- O ile pamiętam, to był pan bardzo zadowolony z ich wypieków.
- Hmm… A więc przyjmę ich, lecz dam im tylko jedną, jedyną szansę!
- Bardzo się cieszę – powiedział uradowany Horacy. Już mięli sobie podać dłonie, kiedy nagle usłyszeli jakiś dziwny odgłos. Był to Jacob, cieszący się ponownym przyjęciem do piekarni. W porę zrozumiał, że popełnił wielki błąd. John podszedł pośpiesznie do otwartego okna, a następnie się z niego wychylił.
- Co?! Jak śmiecie podsłuchiwać?! – ryknął na całe gardło, tak, że obaj chłopcy uciekli w popłochu. Horacy nie wiedział już, co powiedzieć. Czuł jedynie wstyd przed Johnem oraz żal do Jacoba i Matta.
* * *
- Zmarnowałeś swoją ostatnią szansę – mówił ojciec Matta przez cały następny tydzień, kiedy chłopiec mówił coś o Johnie lub piekarni. Wtedy też czternastolatek wychodził pośpiesznie z domu, nie dojadając śniadania, aby uniknąć kolejnego wykładu.
Razem z Jacobem chodził popołudniami po Wzgórzach, znajdujących się koło Mistedów. Obaj wspinali się wtedy po drzewach i wymyślali najróżniejsze zabawy. Biegali po zielonych łąkach, wdychając woń świeżych kwiatów, a wieczorem byli tak zmęczeni, że od razu po położeniu się do swoich łóżek zasypiali.
Któregoś sierpniowego dnia, kiedy od incydentu w piekarni minął ponad miesiąc, wybryki przerwała nadlatująca sowa. Piękny, śnieżnobiały ptak wylądował obok siedzących na potężnym konarze chłopców, a następnie podszedł do Matta. Zdziwiony chłopiec pospiesznie odwiązał od nóżki sowy niewielki list. Było też do niego dołączone pióro. Matt przeczytał głośno:
Drogi Matthew!
Mam do Ciebie ogromną prośbę, a właściwie pewnego rodzaju propozycję. Jestem pewien, że nie odmówisz, ale mogę ci tylko o tym powiedzieć osobiście, ponieważ to bardzo ważna sprawa. Odpisz prędko, czy będę miał możliwość wstąpienia do Waszego domu dzisiaj wieczorem.
Pozdrawiam, Henry
PS. Niech przyjdzie do was też Jacob.
Henry był bardzo potężnym czarodziejem. Prawdę mówiąc, największym, jakiego Matt znał kiedykolwiek. Mieszkał dość daleko stąd – około pięciu dni drogi wierzchem, chociaż on i jego sowa dzięki swoim sposobom pokonywali tę odległość znacznie szybciej. Nie bywał w Mistedach bez większego powodu, dlatego sprawa musiała być naprawdę ważna. I jeszcze to, że teraz miał sprawę do Matta i Jacoba, a nie do Horacego!
Chłopcy wymienili krótkie, pełne ekscytacji spojrzenia. Następnie Matt chwycił dołączone pióro i naskrobał pośpiesznie:
Wpadaj, kiedy chcesz. Czekam.
Ten wieczór był nie do opisania. Chłopcy wpadli o zachodzie słońca pośpiesznie do domu, a następnie zajęli miejsca w wygodnych fotelach przy kominku. Opowiedzieli pośpiesznie o wszystkim Horacemu, a kiedy drzwi się otworzyły, stanął przed nimi wysoki, siwowłosy już mężczyzna, ubrany w granatową szatę. Pomimo sędziwego wieku wydawał się on bardzo silny i wytrwały.
- Witajcie! – zawołał ciepło, po czym jego ton od razu spoważniał – Na pewno zastanawiacie się, w jakiej sprawie przybywam.
- No właśnie, Henry. Co to za tajemniczy temat? – zapytał Matt.
- No dobrze… Może przejdźmy od razu do rzeczy. Ty też bądź przy tej rozmowie, Horacy, ponieważ dotyczy ona w pewnym stopniu ciebie. Na pewno słyszeliście w ostatnim czasie dużo o tym złym czarnoksiężniku Emuligacie, który rośnie teraz w siłę.
- A więc to dotyczy jego?! – z ust Jacoba wydał się okrzyk zdumienia.
- Tak. Jednak zapewniam, że nie ma powodu do radości. Chodzi o to, że ludzie milczą. Nie rozmawiają o Emuligacie i traktują tę osobę, jakby jej w ogóle nie było, ponieważ myślą, że wtedy będą bezpieczni i im on nie zagrozi.
- Ale tak nie jest… – westchnął Matt.
- Dokładnie. Ci odważniejsi zachodzą jednak w głowę, jak powstrzymać i zabić Emuligata. Nie jest to jednak łatwe. I właśnie po to do was przychodzę, aby oznajmić, że znaleziono sposób na pozbycie się go.
- To niemożliwe! – powstał z kanapy ojciec Matta.
- A jednak – uśmiechnął się Henry – Jest to niestety jedyny i bardzo trudny do wykonania sposób. Właśnie teraz mam dla waszej dwójki propozycję – czarodziej wskazał na Matta i Jacoba – Daleko w sąsiadującym z Derdenią Eudonie znajduje się Magiczny Ogród, w którym rośnie jedyna na świecie złota lilia. Delikatnie zerwana, a następnie położona na Diamentowym Stole, sprawi, że raz na zawsze pozbędziemy się Emuligata.
- Diamentowy Stół? – zapytali jednocześnie Matt i Jacob.
- To stół, znajdujący się w Czarnogorze, czyli bardzo wielkim i starym, ale jednocześnie niebezpiecznym lesie, pełnym najróżniejszych roślin i zwierząt. Nie wiadomo do końca, jaka jest więź pomiędzy tym stołem, a Emuligatem. Wiadomo jednak, że jest ona bardzo wielka. Właśnie w nich znajduje się potężna i zła moc. Złota lilia zaś niszczy ją.
- I chcesz, abyśmy wzięli udział w tej wyprawie? – zdumiał się Jacob.
- Oczywiście. Dołączylibyście do drużyny, która składa się ze mnie oraz kilku innych osób, które na pewno poznacie. Pamiętajcie jednak, że to bardzo niebezpieczna wyprawa, więc poważnie zastanówcie się nad decyzją.