TRYPTYK
Stała tam, tak bezbronna i przerażona pomiędzy szalejącymi płomieniami. Przez krótką chwilę po prostu podziwiałem jej szczupłą sylwetkę, ledwo skrywaną przez jej muślinową sukienkę koloru krwi. Długie ciemne włosy dziewczyny falowały lekko w nieśmiałym powiewie, który powoli przenikał do sali balowej poprzez wypalone i potłuczone okna.
Podszedłem do niej i zatrzymałem się na moment, oczarowany widokiem jej maleńkich, bosych stóp, tak przemarzniętych w strumieniach wina obficie wypływającego z roztrzaskanych, ogromnych beczek. Piękne stworzenie spojrzało na mnie, nieśmiałe i pełne nadziei. Jak mógłbym oprzeć się temu niememu wołaniu?
Powoli zbliżyłem się do dziewczyny, przywykły do strachu jaki budziłem w większości spotkanych kobiet. A jednak ona nie bała się mnie zupełnie i gdy skłoniłem ku niej swą głowę delikatnie dotknęła mych wielkich nozdrzy i uśmiechnęła się. Przebiegł mnie dreszcz nieznanej rozkoszy, gdy poczułem czysty zapach jej ciała.
W pierwszej chwili nie pojmowałem co mną tak wstrząsnęło. Lecz właśnie wtedy zrozumiałem, że to jej dziewictwo sprawiało, że pachniała tak... Och, jak mam opisać to uczucie, które wprawiało mnie w drżenie i przynosiło marzenia? Była dla mnie niczym narkotyk, który pozwoliłby mi śpiewać, gdybym tylko zdolny był wydać z siebie coś więcej niż ponure wycie.
Dziewczyna stała tam, wpatrując się we mnie morsko-zielonymi oczami, tak spokojna, niebaczna na rozprzestrzeniający się ogień i krzyki konania, stapiające się w koszmarną symfonię bólu i śmierci. Pijani czarnoksiężnicy szli do diabła, tak wtedy przynajmniej myślałem.
Wreszcie odzyskałem przytomność umysłu na tyle, by zdać sobie sprawę z wielkiego niebezpieczeństwa grożącego wspaniałemu stworzeniu, w które gapiłem się tak bezmyślnie. Pierwsze iskry przeskakiwały już po jej włosach i sukni, sprawiając iż lśniła niczym czarodziejska wróżka.
Położyłem się przed dziewczyną, dając jej znać, iż chcę by wsiadła na mój grzbiet. Zrozumiała mnie w mgnieniu oka i po raz pierwszy w życiu poczułem ciepło jej ciała na mej pokrytej brązowymi łuskami skórze. Z siłą nabytą przez lata służby rozpostarłem skrzydła i uderzyłem nimi, by wznieść się poprzez sufit, który rozbiłem dostając się do sali balowej.
Marzyłem, gdy przelatywaliśmy ponad zielonymi polami. Wyobrażałem sobie nasze wspólne życie, tak inne od wszystkiego co do tej pory znałem. Nie będę woził już ciężkich bagaży ani grubych czarnoksiężników. Koniec bycia sługą, koniec harówki tak nieodpowiedniej dla mojej rasy. Zyskałem wolność wraz ze śmiercią mego pana. Śmiercią, którą wreszcie udało mi się spowodować.
Nie mogłem wrócić do domu mego zmarłego pana, więc trzeba było poszukać innej siedziby dla mnie i mej właśnie znalezionej miłości. Zdecydowałem się polecieć w góry, gdzie znałem jaskinię zauważoną podczas jednego z lotów z importowanymi towarami. Będę musiał również zacząć polować, nikt już przecież nie przyprowadzi mi tłustych krów. Ech, nie była to wysoka cena za wolność.
* * *
Jak wiele lat upłynęło, odkąd podjąłem ostateczną decyzję? Nie pamiętam, choć mej rasie przypisuje się wspaniałą pamięć. Tak wiele się zdarzyło od tamtego feralnego momentu, że nie wiem już nawet, czy wciąż jestem sobą. Z pewnością nie jestem już tym cichym, posłusznym stworzeniem, które czarnoksiężnik wychował od pisklęcia.
Czarnoksiężnika nie ma już pośród żywych. W snach często widzę dzień, gdy zakończyłem jego mizerną egzystencję. Biedny pijaczyna, jak wszyscy jego koledzy po fachu. A jednak jego zaklęcie podporządkowywało mnie jego woli. Nigdy nie byłem zbytnio obeznany z wiedzą tajemną, ale dobrze rozumiałem, że uwolnić się mogłem tylko wraz z jego śmiercią. Był dość stary i przez dłuższy czas po prostu czekałem z nadzieją na jego odejście. Ale dziwne są ścieżki magii i mój mistrz z całych sił trzymał się życia.
Starzec nie pofatygował się pokazać mi zasad mej rasy. W końcu nie miałem zostać potężną machiną bojową, lecz tylko prostym, jucznym zwierzęciem. Nie było sensu uczyć mnie technik walki, ziania ogniem czy choćby polowania. Miałem tylko wiedzieć jak słuchać. Umiałem to, aż nazbyt dobrze.
Słyszałem dziwne rzeczy o mojej rasie. Wtedy brałem je za głupie mity rodzaju ludzkiego. No bo jaki sens miałoby porywanie dziewic o chudych, kościstych ciałach, gdy mogłem pałaszować wielkie, soczyste krowy. Po cóż miałbym zbierać złoto i klejnoty, co podobno tak zachłannie czynili moi krewni, gdy wolałem miękkie siano, na którym mogłem się wygodnie położyć?
Wszystko się zmienia, jak mówi przysłowie. Ja także się zmieniłem. Nadszedł dzień Wielkiej Uczty i zawiozłem mego czarnoksiężnika do wspaniałej sali balowej na końcu świata. Piękne to było miejsce, o ścianach z kolorowego marmuru i sklepieniu z górskiego kryształu. Wylądowaliśmy na dziedzińcu , a potem zabrano mnie na pobliskie pastwiska, podczas gdy mój mistrz wszedł do pałacu.
Dzień przemienił się w noc, potem nadszedł nowy dzień. Muzyka i pijane głosy czarnoksiężników rozbrzmiewały na całej równinie, rozbijały się na skałach i raniły niebo. Wreszcie nie mogłem już tego znieść, opętany myślami o mym upokorzeniu i wizjami wolności.
Rósł we mnie gniew, a wraz z nim wzrastał moja moc. Nigdy przedtem nie czułem w sobie takiej palącej gorączki. Zaryczałem w swej bezsilności i nagle ogień dobył się z mego gardła. Zdziwiony spróbowałem tego ponownie, by upewnić się, że posiadłem umiejętność swego gatunku. Rozpostarłem skrzydła, na wpół szalony ze szczęścia i furii. Wzbiłem się w powietrze, z obłąkańczym śmiechem rozbrzmiewającym w całym moim jestestwie.
Poprzez kryształowe sklepienie sali balowej zobaczyłem ucztujących czarnoksiężników. Wszędzie porozrzucane były ich różdżki, przemieszane z potłuczonymi kielichami i resztkami jedzenia. Wzdłuż ścian bogato zdobionego pomieszczenia stały ogromne beczki z winem, często używane przez niewielkie, magiczne sługi latające wokół i polewające wszystkim trunek.
W jednej chwili zrozumiałem, że to moja szansa. Z mą nowo zyskaną mocą nikt z tych na dole nie będzie w stanie mnie powstrzymać. Byli na wpół przytomni; nie wiedzieliby nawet co ich trafiło. Nagle pikując przebiłem się przez sufit do sali balowej. Ogromy hałas poraził uszy zebranych, gdy runąłem na stoły w deszczu migoczących kryształków. Mój ryk przetoczył się niczym grzmot, kiedy zionąłem ogniem wprost w przerażone twarze czarnoksiężników.
Zamieszanie rosło wraz z każdym pożeranym przez płomienie meblem. Rozkoszowałem się spowodowaną masakrą, czując jakby me żyły wypełniała czysta trucizna. Nigdy przedtem nie czułem takiej przeklętej namiętności, nigdy nie byłem tak blisko samego piekła. Szalały we mnie instynkty, nareszcie czyniąc mnie godnym mego gatunku. Obróciłem się i jednym ciosem ogromnego ogona roztrzaskałem beczki z winem. Cenny trunek popłynął swobodnie, miękkimi falami zalewając chaos ognia i krwi.
Wyrosła spośród ognia, krwi i wina, tak przepełniona magią, że mogłem ją dostrzec poprzez przejrzyste ciało dziewczyny. Była stworzeniem, które może powstać raz na tysiąc lat lub nie powstać w ogóle, nowonarodzona, a jednak starsza niż czas we własnej osobie. Była piękniejsza niż tęcza, czystsza niż deszcz, a jednocześnie bardziej pożądliwa niż płomienie. I tak moje życie rozpoczęło się od nowa.
* * *
Obudziłem się dzisiaj późno, po polowaniu wczorajszej nocy. Pożarłem wiele tłustych krów i może jednego czy dwóch ludzi usiłujących bronić swego stada. A może po prostu nie uciekali dość szybko... Nie miało to wielkiego znaczenia. Po tej miłej kolacji uderzyłem na podróżującą ze wschodu karawanę. Wiedziałem, że mej ukochanej spodobają się delikatne jedwabie i lśniące szmaragdy, które przewoziła. Moje kochanie tak bardzo lubiło takie zabawki.
Nie myliłem się. Gdy moja dziewczynka się obudziła, najpierw podeszła i pocałowała mnie w nos, by pokazać mi, jak bardzo mnie kocha. Potem przejrzała mój łup i zaklaskała rozpakowując kilka poplamionych krwią bagaży. Od razu zaczęła nakładać na swe gibkie ciało bogato haftowane suknie, naszyjniki ciężkie od szmaragdów i szafirów, kolczyki lśniące diamentami, pierścienie płonące od rubinów.
Za każdym razem gdy zakładała coś nowego spoglądała na mnie, szukając aprobaty. Zafascynowany podziwiałem jej piękne ciało i wdychałem jej dziewiczy zapach. Była idealna, a me szczęście pełne. Bez słów znaliśmy swe pragnienia, jednym skinieniem głowy mogłem okazać jej moje oddanie, jednym uśmiechem lub zmarszczeniem brwi przekazywała mi swój nastrój.
Umościłem się wygodnie na stercie złota i jedwabi, podziwiając moją cudowną panią. Myślałem o tym, jak z chęcią nosiłem ją ponad lasami i miastami. Gdzie nas ujrzano wywoływaliśmy onieśmielenie i przerażenie. Z czasem me łuski z brązowych stały się złote, tak lśniące w promieniach słońca, iż oślepiały ludzkie oczy.
Podczas naszych lotów, ma ukochana często wskazywał mi skarby, które chciałaby posiadać, a ja zdobywałem je dla niej, szczęśliwy że mogę zrobić jej przyjemność. Przez cały czas wdychałem jej słodki zapach i czasami pragnąłem jej ciała. Nigdy bym jej nie skrzywdził, więc podczas mych nocnych polowań czasami szukałem dziewic, by zaspokoić swój głód. Sądzę, że ma ukochana o tym nie wiedziała...
Osiągnąłem pełnię szczęścia. Lecz świat się zmienia, jak mówi przysłowie. Powróciłem z jednego z mych polowań i poczułem, że czegoś brakuje w mej jaskini. Przez moment nie potrafiłem określić swego zakłopotania, a potem uświadomiłem sobie, że zniknął dziewiczy zapach. W pierwszej chwili pomyślałem, że moja miłość udała się na przechadzkę, lecz właśnie wtedy ujrzałem ją śpiącą spokojnie, jak zwykle skuloną na stercie jedwabiów.
Nie mogłem zrozumieć. Jak to było możliwe? Wciągnąłem nadchodzące z gór powietrze, sądząc iż utraciłem węch. Harmonia zapachów wdarła się w me nozdrza, mięta i wiatr, nawet krystalicznie czysta woda strumieni, wszystko miało swój własny zapach. Wszystko, prócz mojej ukochanej.
Zaryczałem, gdy zdałem sobie sprawę, co musiało się stać. Me kochanie nie było już dziewicą. Zbudziła się przerażona i przyglądał mi się przez długą chwilę. W jej szafirowych oczach ujrzałem całe opowiadanie; niczego więcej nie było mi trzeba. Poczułem się, jakby me serce pękło na dwoje. Potem nadszedł gniew i dziwne słowa pojawiły się w moim umyśle :”Z ognia powstałaś, w ogień powrócisz!”
Ogień z mego gardła zachłannie pochłaniał jedwabie, topił złoto, rozdzierał doskonałe ciało mojej ukochanej. Nie wypowiedziała słowa, ani nie próbowała uciekać. Po prostu tam stała i wpatrywała się we mnie. Jej wzrok przykuł mnie w miejscu, odbierając mi zdolność ruchu, zdolność myślenia i czucia. Ma siedziba poczęła przemieniać się w gigantyczny piec.
Złoto płynęło wokół mnie powolnymi, łagodnymi falami, na zawsze przykuwając mnie do skał mej jaskini. Otaczały mnie szlachetne kamienie, jakby pragnąc przypatrzeć się śmierci złotego smoka. Ma ukochana nie istniała już, pochłonięta przez płomienie, wciąż jednak czułem na sobie jej wzrok. „Żegnaj, moja miłości” – rozbrzmiewało w jaskini. Nie wiem czyje były te słowa, moje czy jej.[/center]