Że też ja zawsze muszę zrobić taki burdel. Rozejrzałem się po salonie. Krew na ławie, krew na podłodze, krew na meblach kuchennych. Krew, krew, krew. Tyle razy sobie obiecywałem, że jak będę już miał się rzucać, to najpierw laskę zaciągnę do kotłowni. Bajzel w kotłowni to pół biedy. Dzisiaj też już miałem zamiar ją zaciągnąć, ale jakoś tak, emocje wzięły górę. Wziąłem w obie dłonie jej stopy i zacząłem ją ciągnąć po podłodze. Zostawiała za sobą grube ślady krwi. Super, znowu całą noc będę sprzątał. I ten mdlący, słodkawy zapach. Nie cierpię krwi. Syf.
Przytachałem ją wreszcie do kotłowni. Zamknąłem jej oczy, bo mi się wydawało, że się na mnie gapi. Był jakiś wyrzut w tym spojrzeniu, nie mogłem się wyluzować. No to rąbiemy. Gdzie siekiera? Nie było jej na stałym miejscu, zacząłem się zastanawiać, gdzie to ja ją zostawiłem jak ostatnio rąbałem tą pannę z Łodzi? A tak, w samochodzie. Wziąłem ją wtedy na wszelki wypadek ze sobą, bo miałem przeczucie, że porąbałem za duże kawałki i rzeczywiście nie zmieściła mi się do worków, musiałem jeszcze przywalić. Pobiegłem szybko do Forda i przyniosłem siekierę.
Najpierw ją rozebrałem i powrzucałem jej ciuchy do pieca. Miała na sobie skarpetki z Myszką Miki, dopiero teraz je zauważyłem. Kurka, kto zakłada skarpetki z Myszką Miki na randkę? Wyobraź sobie, że rozbieram taką pannę na kanapie, płonę jak piec kaflowy, a tu nagle Myszka Miki się do mnie szczerzy. To oczywiście na pewno by mnie jeszcze bardziej rozpaliło, bez dwóch zdań.
Gdzie zacząć? Tradycyjnie, od głowy. Popatrzyłem na jej buźkę. Szkoda, ładna dziewczyna. Nie trzeba było się umawiać z gościem poznanym w internecie. Masz głupia nauczkę, chociaż nie wiem, czy jeszcze będziesz mogła z niej skorzystać. Zamachnąłem się, wbiłem siekierę w szyję i od razu przeciąłem kark. No, tak powinno być, gładko jak po maśle. Teraz ręcę, potem nogi i do wora.
Spojrzałem na zegarek. W pół do trzeciej. Musiałem się spieszyć, bo pierwsi ludzie u mnie na wsi wychodzili do roboty o czwartej, niektórzy nawet w niedzielę, mogliby mnie zobaczyć. Zapakowałem worki do Forda, napchałem w nich kamieni, które wcześniej przygotowałem, zgasiłem wszystkie światła i powoli otworzyłem drzwi od garażu. Wyjrzałem. Cisza. Ani żywej duszy. Mróz, że aż w nosie szczypie. Przez wieś jechałem bez świateł, tak było bezpieczniej, dopiero dojeżdżając do trasy włączyłem reflektory.
O tej porze prawie w ogóle nie było ruchu, więc szybko dojechałem nad rzekę, w miejscu, które już dawno miałem upatrzone, jakieś dziesięć kilometrów od domu. Wybrałem brzeg w lesie, żeby mnie czasem nikt nie zobaczył.
Szybko powrzucałem, co miałem do wrzucenia i jeszcze chwilę przyglądałem się w świetle księżyca jak worki znikały pod taflą wody.
Z niechęcią pomyślałem, że teraz czeka mnie sprzątanie w domu.
Jak wchodziłem, odruchowo zakryłem sobie usta ręką. Co za smród, aż wykręca. Ja bym na przykład nie mógł być rzeźnikiem albo chirurgiem, bo mi się od zapachu krwi haftować chce. Miałem w domu silne środki czyszczące, nie byłem przecież głupi. Szybko uwinąłem się z szafkami w kuchni, gorzej było z wielką kałużą w salonie i z zaschniętymi już plamami w kotłowni. Kilka razy miałem odruch wymiotny. Po skończonej robocie spaliłem szmaty, którymi myłem i poszedłem wypuścić kundla. Biedny całą noc siedział w sypialni. Nie, żeby był groźny, tylko szczekał na mnie, jak się rzucałem na laskę, więc zacząłem go zamykać. Gucio zadowolony wyleciał z sypialni, podskakując wesoło.
– No co gówniarzu? Nudziłeś się sam, co?
Pies pobiegł do salonu i zaczął obwąchiwać miejsce, w którym była kałuża krwi. Oczywiście ją czuł, to było nieuchronne.
Wziąłem jeszcze szybki prysznic i wskoczyłem do łóżka. Dawno tak dobrze nie spałem.
******************************
W poniedziałek rano czułem się jakbym się na nowo narodził. Już w niedzielę miałem trochę to zajebiste uczucie, ale ono przychodziło zazwyczaj dopiero dwa dni po fakcie. Czułem, jak wzbiera we mnie fala siły, czułem, że jestem GOŚĆ. Goląc się, podśpiewywałem sobie niczym zalotna panienka. Wiedziałem, że to uczucie zniknie po kilku dniach i wiedziałem, że muszę je maksymalnie wykorzystać. To jest fala, na której muszę płynąć. Jak dzisiaj wejdę do szkoły to mnie nie poznają, nikt mi nie podskoczy, ja im pokażę, kto tu jest szefem. Dałem jeszcze Guciowi śniadanko i wskoczyłem do Forda. Włączyłem radio. Cholera, mogłem nie włączać. Leciała akurat audycja o zagnionej Magdzie Z., mieszkance Łodzi, poszukiwanej od pięciu tygodni. To już pięć tygodni? Jak ten czas szybko leci. Zapowiedziano rozmowę z matką zaginionej i ze skwaszoną miną wyłączyłem radio. Takie życie, co poradzić. Nie trzeba było szukać szczęścia w internecie.
Wszedłem do klasy, nie patrząc nawet na uczniów. Im później złapię kontakt wzrokowy, tym później się wkurwię. Banda kretynów. Usiadłem. Listy nigdy nie sprawdzałem, nie chciało mi się czytać tych wszystkich Krzysiów, Tomków, Zosiów i innych debilów. Nagle jedna laska podeszła do mnie i z bolesną miną wyjąkała:
– Panie profesorze, bo większa połowa klasy nie zrobiła pracy domowej, bo nie wiedzieliśmy jak.
– Tak, to ciekawe. A możesz mi powiedzieć, jak połowa może być mniejsza albo większa? Połowa to połowa, nie? – Siliłem się na niezgryźliwy uśmiech.
– Tak panie profesorze. Ale większa połowa nie zrobiła, więc może zróbmy to zadanie z panem, ale niech nas pan profesor nie pyta. – Wiła się tak, że miałem wrażenie, że się zaraz złamie.
– Siadaj. – Odesłałem ją niedbałym gestem na miejsce.
Popatrzyłem na klasę. Banda pryszczatych siedemnastolatków śliniących się na widok dekoltów wulgarnie wymalowanych panienek. Ale dzisiaj się nie dam wkurwić. Dzisiaj jestem GOŚĆ. Gdyby oni wiedzieli co ja zrobiłem w sobotę, to by się nauczyli szacunku do mnie. Takiego prawdziwego szacunku, nie takiego opartego na strachu. Dobra, trzeba coś z tą hołotą robić. Dawaj do tablicy najgorszą kujonkę, mają szczęście, że mam dobry nastrój.
– Zrobiłaś prace domową?
– Zrobiłam, ale nie wiem czy dobrze.
– Czytaj.
Panna czyta i trzęsie się jak osika. Czego oni się mnie tak boją? Ze zbyt głęboko wyciętej bluzeczki wystają jej bezczelnie dwa jędrne cycuszki. Jezu, jakby było dobrze wbić jej kosę w te cyce. Jak w masło. Mimowolnie zaczynam się zastanwiać, który nóż bym jej wbił. Ten od pomidorów, czy ten z płaskim ostrzem? A może ten duży od chleba, tego jeszcze nie wypróbowałem. Albo scyzoryk, też jeszcze nie próbowałem. Scyzoryk byłby fajny, krótki ale konkretny, ciach – ciach – ciach i po wszystkim.
Oczywiście wszystko miała dobrze. Kojonka pieprzona. Takie są najgorsze.
Następna lekcja. Maturalna klasa. Klasówka ze zdań względnych. Chodzę po klasie i udaję, że nie widzę, jak zżynają. Jedna laska siedzi na zeszycie, nawet jej wielkie dupsko nie jest w stanie go zakryć. Pewnie mama zapomniała powiedzieć, że na studniówkę się trzeba odchudzić. Zresztą po studniówce i tak będzie rozpacz, bo chłopak niefajny, bo zostawił, bo się upił. Za grube dupsko będzie i tak drobnostką. Jeden pryszczol siedzi przed pustą kartką i duma. Może co wyduma, chociaż wątpię, na geniusza mi nie wygląda. Jeszcze cztery godziny przede mną, jakoś wytrzymam. W końcu mam dobry nastrój. Dzwonek. Oddawać szybko kartki bo nie zdążę zajarać.
W palarni siedzi już polonistka i pyka swoje chude pseudo – papierosy. Uśmiecha się do mnie, jakby chciała, żebym ją przeleciał i już wiem, że zaraz będzie gadka.
– Jak tam weekend, panie Marku?
– A dziękuję, dobrze, miałem kreatywny weekend.
– Kreatywny? – Zdziwiła się – Jak to rozumieć?
– Poznałem różnicę między nożem od pomidorów a nożem od sera.
Zaśmiała się, chociaż nic nie zrozumiała.
– Ja byłam cały czas zawalona wypracowaniami, kręćka można dostać.
Jakby mnie to interesowało. Pyka swoje chudziutkie papieroski i dalej się do mnie uśmiecha. Zawsze miałem wrażenie, że ona na mnie leci. Pewnie jej się marzy szybki numerek z Adolfem ( tak mówiono o mnie w szkole, jako że uczyłem niemieckiego). Takie ciche polonistki zawsze mają dzikie fantazje. Pewnie by się wystawiła od tyłu, a ja chlast ją w dupę i dawaj! Schneller! Schneller! Los! Heil Hitler!
Śmiać mi się zachciało. Takiego próchna bym nawet po pijaku nie puknął.
Nagle do palarni wszedł dyrektor:
– Panie Marku, wszędzie pana szukam, pan przyjdzie do mnie jak pan będzie miał czas.
Zaskoczka. Czego on chce?
– Tak, oczywiście, mogę nawet teraz. – Spojrzałem na zegarek, zostało jeszcze jakieś siedem minut do końca przerwy.
– W takim razie proszę.
Dyro uśmiechnął się sztucznie, a ja, jak grzeczny piesek, podążyłem za nim na parter. Jego gabinet znajdował się tuż przy wejściu głównym, palarnia w piwnicy a moja klasa na trzecim piętrze. W ten sposób miałem zapewnioną dzienną dawkę sportu.
– Pan usiądzie. – Wskazał mi fotel.
W sumie domyślałem się o co chodziło. Pewnie znowu rodzice się skarżyli. Jak co roku.W każdym razie na pewno nie chodziło o podwyżkę, albo o nagrodę Komitetu Rodzicielskiego. Przyjąłem wyluzowaną pozycję, przypomniałem sobie, jak goląc się rano obiecałem sobie, że nic mnie dzisiaj nie wkurwi. Nic nie zmąci mojej fali, choćby mnie miał wywalić na zbity pysk.
– Panie Marku, niestety znowu były skargi.
– Która klasa? – Patrzyłem na niego przymrużonymi oczami i wiedziałem, że wyglądam bezczelnie i prowokująco. I dobrze. Prowokacja to podstawa.
– Kilka klas. Rodzice żalą się już od początku roku, nic panu nie mówiłem, bo mam dla pana pełne zrozumienie. Ja wiem, że pan chce nauczyć. Może metody ma pan trochę niekonwencjonalne, ale liczy się efekt końcowy.
No proszę, dyro wezwał mnie, żeby mnie opieprzyć i sam mnie usprawiedliwia. To po co ja tu w ogóle siedzę? Postanowiłem się póki co nic nie odzywać.
– Ja wiem, że nad panem zawsze będą czarne chmury niezadowolenia, bo taki już jest los germanistów. Dzieciaki nie lubią niemieckiego, na to nic nie poradzimy. Ja szczerze mówiąc, też nie lubiłem, jak byłem jeszcze w szkole. Ale może dałoby się trochę popuścić?
Popuszcza to moja stara przy kichaniu. Co on bredzi? Sam se popuszczaj, ciekawe czy z jego chemią są wszyscy szczęśliwi. A on dalej swoje:
– Panie Marku, pan jest jeszcze młody, jeszcze nie zapuścił pan korzeni, rozumie pan, co chcę przez to powiedzieć. Jestem pewien, że się pan dogada z dzieciakami.
Dzieciaki. Banda rozjuszonych hormonami gówniarzy. Uczyć im się nie chce i tyle. A o swojej gadce na radzie, że trzeba podnieść poziom szkoły, to już zapomniał. Ja za gówniarzy matury nie zdam. Żebym to chociaż ja im tą maturę sprawdzał, to bym hołotę poprzepychał, ale jak przyjdą profesoreczki z innych szkół, to siedzą.
– To wszystko? – Spytałem obojętnie. Najwyraźniej dyro oczekiwał jakiejś głębszej reakcji, bo spojrzał na mnie dziwnie i dopiero po chwili odpowiedział:
– Tak, panie Marku. Sądzę, że się zrozumieliśmy.
Było już po dzwonku. Bez pośpiechu wszedłem na moje trzecie piętro. Już na schodach usłyszałem hałas z mojej klasy, choć mieściła się na końcu korytarza, tuż obok damskiej toalety, z której teraz otwartymi drzwiami wydobywał się gęsty dym. Pozostali nauczyciele oczekiwali ode mnie, że będę walczył z paleniem w ubikacji, tylko dlatego, że miałem klasę obok. Ale po pierwsze ja sam byłem palaczem, a po drugie, po prostu miałem to w dupie. Była u nas jedna nawiedzona matematyczka, co robiła regularnie napady na damską toaletę, po czym wpadała do mnie z pretensjami, że nic w tej sprawie nie robię. Wszedłem do sali. Cisza jak makiem zasiał. Nie byłem już po dziennik, nawet nie wiedziałem za bardzo, która to klasa. Popatrzyłem po gówniarzach i stwierdziłem, że to któraś z pierwszych, ale która, to już było zagadką. Mniejsza o szczegóły.
– Wyciągamy karteczki.
Przerażenie malowało się na ich twarzach, ale nawet nie śmieli pisnąć. Z ociąganiem zaczęli wydzierać kartki. Jak zobaczyłem, jak się ruszają niczym te muchy w maśle, to aż mi ciśnienie podskoczyło.
– Ruszajcie się trochę, nie mam dla was całego dnia. – Wrzasnąłem.
– Podyktowałem dziesięć zajebiście trudnych zdań do przetłumaczenia. Wiedziałem, że nie dadzą rady, jak na dwadzieścia osób będą trzy mierne, to wszystko.
– Jak kogoś złapię na ściąganiu, to pała i za drzwi. Piętnaście minut.
Po sali przeszedł cichy jęk. W rzeczywistości dałem im aż dwadzieścia minut, bo mnie w międzyczasie złość minęła. Jak zbierałem kartki, zobaczyłem, jak jedna panna rzewnie płacze. Pamiętałem ją nawet. Pamiętałem też, że to będzie jej piąta albo szósta pała. Cóż, takie życie. Jak się nauczy chociaż odmiany rodzajników to może jej postawię mierniasza na półrocze. Może.
Po południu skoczyłem najpierw do supermarketu, bo w sobotę byłem tak zaabsorbowany wieczorną randką, że nie zrobiłem zakupów. Przy wejściu natknąłem się na plakat. Widniało na nim zdjęcie młodej kobiety, już z daleka ją rozpoznałem. Więc już się połapano, że zniknęła. Byłem trochę zaskoczony, że tak szybko zorganizowano plakaty. Policja już jej pewnie też szukała. Podszedłem bliżej i przeczytałem tekst pod fotką:
“ Kasia Książkiewicz, lat 28, zaginęła w sobotę, trzynastego listopada. Miała na sobie bordową kurtkę, niebieskie jeansy marki East i czarne kozaki na wysokim obcasie. Ktokolwiek może pomóc w odnalezieniu Kasi proszony jest o kontakt z policją pod numerem 745 345 239 lub 997.”
Nie wspomnieli o skarpetkach z Myszką Miki. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie spaliłem jeszcze jej butów. Czarne kozaki na wysokim obcasie wciąż musiały stać w moim przedpokoju. Ale to nie problem, zajmę się tym, jak wrócę. Spojrzałem jeszcze raz na fotkę. Wyglądała ładniej niż w rzeczywistości. Na tych zdjęciach, co mi je przysłała też wyglądała lepiej. Laska se kurde wrzuciła paszczę na fotoszop i zadowolona. Ale nie było też tak źle i tak była ładna. Ten cały fotoszop jej wcale nie był potrzebny. Wziąłem sobie wózek i ruszyłem między regały.
Najważniejszy punkt programu: kupić karmę dla Gucia, bo już od piątku jadł chleb z konserwą turystyczną. Kundel nie był wybredny, pewnie dlatego, że jak się do mnie przybłąkał, to był niemiłosiernie wychudzony, jakby od tygodni nic nie jadł. Efekt był taki, że Gucio zżerał po prostu wszystko i to, co się nadawało do jedzenia i to, co się nie nadawało, też mu nie przeszkadzało. Pamiętam, jak mi kiedyś zeżarł magnesy z drzwi lodówki. Pięć sztuk. Malinka, poziomka, krasnal i coś tam jeszcze. Na serio bałem się, że kundel zdechnie. Chodziłem za nim za każdym razem oglądać, co wyprodukował, żeby zobaczyć, czy już wyszły. Wyszły, a kundlowi nic nie było. Był u mnie już ze trzy lata i tak się do mnie przywiązał, że łaził za mną krok w krok. Bóg wie, przez co to psisko przeszło, zanim do mnie trafił. Czasami zwiewał mi, bo umiał się wspinać po siatce, wychodziło mu to zwłaszcza zgrabnie, jak suczka sąsiadów miała cieczkę. Potem wracał w środku nocy i wył pod furtką, bo już nie wpadł na pomysł, żeby wrócić tą samą drogą, którą wyszedł. Nieraz wstawałem zły nad ranem, żeby go wpuścić. Ale kundel był mądry i za to go lubiłem. Wciąż uczyłem go nowych sztuczek, potrafił niesamowite rzeczy, na przykład fikołka w powietrzu.
Początek powieści do oceny.
1
Ostatnio zmieniony pt 24 cze 2011, 11:37 przez Agnieszka Turzyniecka, łącznie zmieniany 2 razy.