Wbrew pozorom nie jest to poradnik dla początkujących snajperów.
Chociaż w pewnym sensie tak. Chodzi przecież o ustrzelenie czytelnika.
Co takiego powoduje, że jedne książki mamy ochotę połknąć za jednym razem i nie przeszkadza nam, że o czwartej nad ranem, przy słabym świetle lampy, oczy wypadają nam na poduszkę, a innych nie możemy zdzierżyć już gdzieś na w okolicach dwudziestej strony?
Powody pewnie są różny. Czasem zły nastrój, czasem nie interesująca nas tematyka, czasem nieodpowiadający nam styl. Ale największy problemem zazwyczaj jest właśnie brak wystrzału. Nie znaczy to, że w każdej książce musi pojawić się J. Rambo. Ale dobrze by było, żeby wzbudzić w czytelniku proces antycypacji. Mówiąc po ludzku, żeby czytelnik zadał sobie pytanie „Co dalej?” Wszystko jedno czy to będzie traktat filozoficzny mający odkryć w sposób ostateczny sens ludzkiej egzystencji w ujęciu uniwersalnym czy kolejna część Zaginionego w akcji, w której Norris rozwala pół komunistycznego Vietnamu jednym kopnięciem z półobrotu. Czytelnik/widz musi sobie zadać pytanie „Co dalej?”
A dokładniej rzecz biorąc my je musimy przed nim postawić. Podsunąć mu je, i to w taki sposób, żeby wiedział o co nam chodzi.
Wyobraźmy sobie mały dramat społeczny z gościem, który pracuje dajmy na to w policji. Ma, żonę, kilkuletnie dzieci, pracę. Dwa razy w tygodniu wpada na numerek do swojej koleżanki z czasów szkoły średniej, którą znalazł przypadkiem na naszej klasie. Wstaje rano, je z rodziną śniadanie. Potem idzie do pracy i zajmuje się papierkową robotą przy mandatach i protokołach. I? I już. Flaki z olejem. Rano je śniadanie z rodziną. Potem idzie do pracy. Czasem odwiedzi kochankę. Nuda jak w polskim filmie. Niby parę pytań możemy sobie postawić, ale żadnego w tej historii tak naprawdę nie ma. Dlaczego? Nie ma jasno postawionego problemu, z którym zmagają się bohaterowie.
No to dodajmy coś poważnego. Żona dowiaduje się o romansie i wywala go z domu. Załamany idzie do knajpy, żeby zapić smutki. Tam w toalecie podsłuchuje rozmowę dwóch gości planujących morderstwo. Kiedy dzwoni na komisariat koledzy z policji mu nie wierzą, bo jest pijany. Rusza sam przeciwko przestępcom. Ci go uprowadzają i przetrzymują w jaskini w Bieszczadach. Udaje mu się uciec i znajduje schronienie u pustelnika, który jest buddystą i mistrzem sztuk walki. Rozpoczyna naukę i decyduje się wyjechać w Tybet, aby tam rozwijać swoją duchowość. Zostaje złapany przez Chińczyków i posądzony o szpiegostwo. Polska ambasada nie może pomóc. Podczas transportu zostaje przypadkiem uwolniony przez Mandżurski Ruch Oporu… Nawet tego streszczenia nie da się czytać.
Niby coś zaczęło się dziać, ale nie wiadomo gdzie właściwie zmierzamy. Pytań jest cała masa. Czy uda się uratować rodzinę, udaremnić zamach, uciec zamachowcom, opanować sztukę walki, itd.
Ostatecznie powyższy przykład nie byłby taki tragiczny, gdyby przerwać go w odpowiednim miejscu. Bohater podsłuchał plany morderców i musi im przeszkodzić. To konkretny problem na którym można oprzeć główną historię. Do tego mamy jeszcze sprawę jego romansu, co świetnie nadaje się na historię osobistą. A gdyby to jeszcze dobrze połączyć?
Powiedzmy, że nic się nie wydało. Je rano śniadanie z żoną i wspomina w myślach poprzedni wieczór, kiedy zakończył swój romans. Doszedł do wniosku, że rodzina jest dla niego najważniejsza. Kiedy odwozi dzieci do szkoły dostaje pilne wezwanie z pracy. Przydzielono mu sprawę morderstwa. Okazuje się, że ktoś zabił jego kochankę. Musi wyjaśnić sprawę morderstwa, ale jednocześnie nie chce dopuścić do tego, żeby światło dzienne ujrzał jego związek z ofiarą. A dowodów na ich znajomość jest w mieszkaniu cała masa. Automatycznie może stać się podejrzanym…
Jest wątek główny, jest historia osobista. Obie są powiązane i szukanie rozwiązania znajduje się w tym samym kierunku. Ale najważniejsze jest to, że pojawiło się podstawowe pytanie. Kto zabił?
Fachowo nazywa się to incydentem inicjującym. Doktor Jones wykłada sobie na uniwersytecie, aż tu nagle trzeba ruszyć szukać Arki. Imperium spokojnie prowadzi nierówną walkę z rebeliantami, aż tu nagle ktoś kradnie im plany Gwiazdy Śmierci. Elizabeth żyje sobie spokojnie na wyspie, aż tu nagle porywają ją piraci. Shrek mieszka sobie spokojnie na bagnie, aż pojawiają się zesłańcy.
Autor pociągnął za spust. Incydent inicjujący to scena, w której bohater/bohaterowie muszą się ruszyć z miejsca. Do tej pory wszystko było w jakimś ustalonym (co nie znaczy, że biernym) stanie, a teraz trzeba się gdzieś ruszyć. A przy okazji pojawia się podstawowe pytanie, które ma utrzymać czytelnika przy książce. Kto zabił? Czy pokocha? Czy zdążą? Czy znajdą? Czy przeżyje? Czy wyzdrowieje? Czy wygrają?
Im mniej znany, lubiany albo uznany autor tym szybciej powinien załatwić sprawę. Lema pewnie większość miłośników fantastyki przeczyta do końca nawet gdyby był autorem instrukcji obsługi do pralki. Ale debiutujący iksiński jest w nieco gorszej sytuacji.
Formalnie incydent inicjujący pojawia się najczęściej gdzieś w akcie pierwszym. Reguł stałych nie ma. W gwiezdnych wojnach jest to właściwie pierwsza scena. Imperium stworzyło nową broń, która może ostatecznie rozwiązać problem rebelii, ale rebelianci mają jej plany. Kto będzie szybszy? W Piratach z Karaibów twórcy się nie spieszyli. Porwanie Elisabeth następuje dopiero na koniec pierwszego aktu. W Shreku zamieszanie z zesłańcami jest w środku.
Ogólnie rzecz biorąc incydent inicjujący to właśnie pociągnięcie za spust. Trzeba się ruszyć z miejsca. Jest zadanie do wykonania. Początek drugiego aktu to już obranie kierunku. Najpierw odpalamy silnik, a potem ruszamy w drogę. Policjant dostaje sprawę morderstwa kochanki (inicjacja) i orientuje się, że ślady wskazują na niego (kierunek). Utalentowany bezrobotny dostaje pracę na okres próbny (inicjacja) i dostaje w niej trudne zadanie do wykonania, od którego zależy czy ją utrzyma (kierunek).
O ile na inicjację mamy cały akt, o tyle obranie kierunku to prawie zawsze rozpoczęcie aktu drugiego. W Piratach nie było się nad czym zastanawiać. Porwano Elizabeth, trzeba ją ratować. Przerwa jest właściwie tylko na dyskusję Willa z Norringtonem. W Shreku pojawili się zesłańcy to trzeba ich przegonić. Nie chcą iść trzeba się dogadać z Farquadem. I skorzystać z pomocy osiołka bo nikt inny nie chce się udzielać. W Gwiezdnych Wojnach trzeba dostarczyć plany rebeliantom ale najpierw trzeba je znaleźć. Przerwa pomiędzy inicjacją, a kierunkiem to praktycznie cały akt, ale jest czas, żeby rozwinąć wątki Luke’a, Obi’ego i relacji między nimi.
Na koniec przykład bardziej złożony, ale wyszedł spod ręki mistrza. Ojciec chrzestny. Główna historia to utrzymanie pozycji rodziny. Rozbudowana sekwencja wesela na początku to praktycznie tylko wprowadzenie, zarysowanie stanu rzeczy świata opowieści i relacji między bohaterami. Inicjacja następuje w chwili gdy pojawia się Solozzo z propozycją narkotykowego interesu. A dokładnie kiedy Corleone ją odrzuca. Pojawia się problem konfliktu interesów. Jedni mają pomysł, ale drudzy dojście do władzy, którą trzeba przekupić. No i się nie dogadali. Dochodzi do zamachu, który rozpoczyna wojnę (kierunek). Sprawy się komplikują kiedy dochodzi do zamachu na Solozza i policjanta. Nie jest to już tylko wojna z wrogami, ale również z policją. Przekroczenie granicy, która wydawała się nieprzekraczalna. Punkt środkowy (zresztą w połowie filmu jakby nie było). A jak do tego wszystkiego ma się historia Michaela? W końcu to przecież główny bohater. Twórca przesunął ją w fazie. Sprawa propozycji Solozza w ogóle go nie dotyczy. Nawet przy całej akcji nie jest brany pod uwagę przez wrogów. Uznają go za cywila. Michael angażuje się w sprawę dopiero w chwili zamachu na ojca. Ale prawdziwą inicjacją dla niego jest dopiero druga próba w szpitalu. Rodzina, ojciec jest zagrożony. Trzeba ruszyć z miejsca, trzeba coś zrobić. A kiedy Michael obiera kierunek? Kiedy z cywila zostaje żołnierzem i decyduje się wykonać wyrok na Turku i policjancie. Punkt środkowy historii to dopiero koniec pierwszego aktu dla Michaela. Obranie kierunku. Potem ucieka sobie na Sycylię i dopiero zamach, w którym ginie jego żona jest dla niego punktem środkowym. Wraca do stanów. Obie historie łączą się dopiero w momencie śmierci ojca. Trzeba jednak pamiętać, że nad książką a potem scenariuszem nie pracowały jakieś leszcze tylko fachowcy… Ale efekt wyszedł znakomity.
Tak, siak czy owak, żeby ustrzelić czytelnika, trzeba oddać strzał w miarę wcześnie. Gdzieś w okolicach początku powinno się zdarzyć coś co spowoduje, że bohater będzie chciał albo musiał ruszyć się miejsca. A czytelnik będzie chciał wiedzieć jak to się skończy. Inaczej może się skończyć w koszu.
Tak, tak… są wyjątki:)
2
Porównywanie literatury i filmu w tym akurat przypadku trochę mija się z celem, gdyż ruchomy obraz daje zupełnie inne możliwości, niż słowo pisane. Bohaterów filmowych, niechby ich było nawet kilku, poznajesz w ciągu kilkunastu sekund: młodzi czy starzy, biali, kolorowi, cywile albo mundurowi, przystojni albo tacy sobie, dobrze ubrani czy obszarpańcy – to wszystko rejestrujesz niemal w mgnieniu oka. Widzisz, jak się ruszają, gestykulują, jaką mają mimikę. Bardzo szybko rozpoznasz, czy żyją w świecie współczesnym, czy historycznym albo fantastycznym. Na ekranie ciągle jeszcze napisy, nie ma nawet nazwiska reżysera, a o bohaterach filmu możemy wiedzieć już całkiem sporo, choćby tylko szli ulicą, wyłącznie dlatego, że widzimy i ich samych, i otoczenie, w jakim się znajdują.
W powieści taki statyczny początek, w którym znalazłyby się drobiazgowe opisy wyglądu bohaterów, ich mieszkań, miejsc pracy i całego środowiska, mógłby raczej uśpić czytelników, niż zachęcić do lektury.
Nie jestem zwolenniczką poglądu, że początek książki musi czytelnika wbijać w krzesło. Oczywiście, jeśli na przykład „Kod Leonarda da Vinci” zaczyna się zabójstwem kustosza w wielkiej galerii Luwru, to jest to dobre wprowadzenie – kustosze są na ogół ludźmi, którzy nikomu nie wadzą. Dla mnie jest to bardziej intrygujące, niż zabójstwo, powiedzmy, prokuratora walczącego z mafią albo capo di tutti capi. Ale gdyby jakaś inna powieść zaczynała się w ten sposób, że sprzątaczka w tymże Luwrze odkrywa rano na ścianie puste miejsce po jakimś arcydziele, to też dałabym się wciągnąć, nawet gdyby w pobliżu nie leżał żaden nieboszczyk. Bo stamtąd naprawdę niełatwo jest coś ukraść. Czyli znowu oczekiwałabym jakiejś ciekawej historii.
I właśnie w gatunkach nastawionych na fabułę utrzymaną w szybkim tempie, z nagłymi zwrotami akcji, spodziewałabym się, że ten moment inicjujący zostanie wprowadzony bardzo szybko, może nawet w pierwszych scenach. Takie „socjologizujące” kryminały, jak cykl o komisarzu Wallanderze, gdzie akcja toczy się niespiesznie, a tło wydarzeń jest bardzo rozbudowane, to już właściwie powieść obyczajowa, psychologiczna, z wątkiem kryminalnym.
A taka może się zaczynać, jak na mój gust, choćby opisem niedzielnego przyjęcia ogrodzie. Albo opowiadaniem jakiejś historii rodzinnej. Byleby bohaterowie mnie zainteresowali. Lubię wyraziste postaci, często są dla mnie ważniejsze, niż wartki rozwój wydarzeń. Dlatego wcale nie żądam jakichś fajerwerków na początek. Chociaż też spodziewałabym się, że zawiązanie intrygi, czy jak to zwać, nastąpi w pierwszym rozdziale, gdyż to właśnie nadaje kierunek całej akcji.
W powieści taki statyczny początek, w którym znalazłyby się drobiazgowe opisy wyglądu bohaterów, ich mieszkań, miejsc pracy i całego środowiska, mógłby raczej uśpić czytelników, niż zachęcić do lektury.
Myślę, że trudno tu o jakieś jednoznaczne ustalenia, wszystko zależy od gatunku. Czego innego oczekujemy po kryminale, thrillerze albo powieści sensacyjnej, czego innego po sadze rodzinnej, powieści obyczajowej albo – horribile dictu! – romansie. W dużym stopniu to właśnie gatunek określa sposób, w jaki autor zawiązuje akcję i wprowadza bohaterów.Seener pisze:Tak, siak czy owak, żeby ustrzelić czytelnika, trzeba oddać strzał w miarę wcześnie. Gdzieś w okolicach początku powinno się zdarzyć coś co spowoduje, że bohater będzie chciał albo musiał ruszyć się miejsca. A czytelnik będzie chciał wiedzieć jak to się skończy.
Nie jestem zwolenniczką poglądu, że początek książki musi czytelnika wbijać w krzesło. Oczywiście, jeśli na przykład „Kod Leonarda da Vinci” zaczyna się zabójstwem kustosza w wielkiej galerii Luwru, to jest to dobre wprowadzenie – kustosze są na ogół ludźmi, którzy nikomu nie wadzą. Dla mnie jest to bardziej intrygujące, niż zabójstwo, powiedzmy, prokuratora walczącego z mafią albo capo di tutti capi. Ale gdyby jakaś inna powieść zaczynała się w ten sposób, że sprzątaczka w tymże Luwrze odkrywa rano na ścianie puste miejsce po jakimś arcydziele, to też dałabym się wciągnąć, nawet gdyby w pobliżu nie leżał żaden nieboszczyk. Bo stamtąd naprawdę niełatwo jest coś ukraść. Czyli znowu oczekiwałabym jakiejś ciekawej historii.
I właśnie w gatunkach nastawionych na fabułę utrzymaną w szybkim tempie, z nagłymi zwrotami akcji, spodziewałabym się, że ten moment inicjujący zostanie wprowadzony bardzo szybko, może nawet w pierwszych scenach. Takie „socjologizujące” kryminały, jak cykl o komisarzu Wallanderze, gdzie akcja toczy się niespiesznie, a tło wydarzeń jest bardzo rozbudowane, to już właściwie powieść obyczajowa, psychologiczna, z wątkiem kryminalnym.
A taka może się zaczynać, jak na mój gust, choćby opisem niedzielnego przyjęcia ogrodzie. Albo opowiadaniem jakiejś historii rodzinnej. Byleby bohaterowie mnie zainteresowali. Lubię wyraziste postaci, często są dla mnie ważniejsze, niż wartki rozwój wydarzeń. Dlatego wcale nie żądam jakichś fajerwerków na początek. Chociaż też spodziewałabym się, że zawiązanie intrygi, czy jak to zwać, nastąpi w pierwszym rozdziale, gdyż to właśnie nadaje kierunek całej akcji.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
3
Korzystam z przykładów filmowych bo wydaje mi się, że są powszechniej znane. Książkę mimo wszystko trzeba wziąć w rękę i przeczytać. Na film można przypadkiem trafić w telewizji. A niektóre są powtarzane w kółko. Poza tym analiza budowy na podstawi filmu jest chyb trochę łatwiejsza jeśli mamy go powiedzmy dostępnego na DVD, choćby z wypożyczalni albo od kogoś znajomego.
Ale do rzeczy.
Incydent inicjujące to wcale nie musi być morderstwo, wybuch czy dosłowne naciśnięcie spustu:). To cokolwiek, co wytrąca dotychczasowe życie bohatera z równowagi. Na przykład nastolatek dowiaduje się, że był adoptowany. To dość poważny impuls, który może zmienić dynamikę życia. Dotychczasowe życie mogło być słodką sielanką, albo burzliwym okresem dorastania. Tak czy inaczej może to być incydent, który od konkretnego bohatera wymaga jakiejś reakcji. Może na przykład przez resztę historii deliberować czy chce poznać swoich biologicznych rodziców, albo z końcem aktu pierwszego ruszyć na ich poszukiwanie.
Incydent inicjujący to po prostu coś obok czego bohater nie może, albo nie chce przejść obojętnie. Odpalenie silnika. Co z tym dalej zrobi to już zależy od pomysłowości autora.
Wcale nie musi być na początku. Ale raczej nie powinien przekraczać aktu pierwszego (a to statystycznie, choć nie zawsze, około ćwierć części czyli całkiem sporo treści do dyspozycji). W Piratach z Karaibów tak właśnie się dzieje. Cały pierwszy akt to przedstawienie postaci i relacji między nimi. Przy okazji luźne zawiązanie niektórych wątków pobocznych.
W Ojcu chrzestnym (i w książce i w filmie) jest rozbudowana sekwencja wesela pokazująca relacje w rodzinie i częściowo poza nią.
W naszym rodzimym Vabanku Kwinto spokojnie wychodzi sobie z więzienia, dowiaduje się, że żona ma innego, odpuszcza Kramerowi i przyjmuje od niego kasę. Wszystko się zmienia dopiero kiedy znajduje list od przyjaciela. Lont został odpalony praktycznie na koniec aktu pierwszego. Nie zastanawia się zbyt długo. W następnej scenie rusza powoli do ataku.
Natomiast filmowcy, a ostatnio często również współcześni pisarze wykorzystują jeszcze jedną sztuczką, która po angielsku nazywa się chyba point of atack. Czyli punkt ataku. A więc mocna pierwsza scena lub sekwencja. Generalnie początek, który ma od razu przykuć odbiorcę. Tylko oczywiści nie do wszystkiego się to nadaje. W kryminałach, thrillerach, sensacji, przygodowych nawet dość dobrze się to sprawdza, ale konieczne nie jest.
W poszukiwaczach taką funkcję pełni sekwencja ze złotym posążkiem w dżungli. Nie ma go już potem, ale była akcja i poznaliśmy głównych oponentów. Belloqua, który chce posążka dla siebie i Jonsa, który uważa, że jego miejsce jest w muzeum. W Bondach pierwsza sekwencja to już klasyk. Ale we wspomnianych Piratach jest to raczej spokojna sekwencja na morzu z pojawianiem się złotego medalionu. Nie ma wybuchów, raczej klimat tajemniczości.
We wspomnianym Kodzie Da Vinci początek książki to wcale nie incydent inicjujący tylko właśnie taki atak na czytelnika. Jest tajemnica, ale Langdon wcale nie uważa, żeby musiał coś z tym zrobić. Mógłby teoretycznie przyjść, popatrzeć, skonsultować i iść do domu. Dopiero kiedy dowiaduje się, że jest ze sprawą w pewien sposób powiązany, ż znajduje się w zagrożeniu, musi na to jakoś zareagować. I to jest dopiero prawdziwy incydent inicjujący.
W Chinatown pierwsza scena to wyłącznie przedstawienie głównego bohatera. Gittes pokazuje swojemu klientowi zdjęcia jego żony uprawiającej seks z kimś innym. Jest prywatnym detektywem zajmującym się drobnymi typowymi sprawami. Przy okazji reżyser ustawia klimat w bardzo finezyjny sposób. Będziemy się grzebać w brudnych sprawach rodzinnych i problemem będzie „niezdrowy” seks. Nawet kiedy zaraz potem pojawia się klientka, podająca się za żonę Holisa, to też jeszcze nic nadzwyczajnego. Ot kolejne zlecenie za pieniądze. Zwykła rutyna dnia codziennego. Gittes szybko wywiązuje się ze zlecenia i mogłoby być po sprawie. Dopiero kiedy Holis ginie pojawiają się problemy. Kobieta, która zleciła sprawę okazuje się nie być jego żoną. Ale najgorsze jest to, że ucierpiała reputacja Gittesa! To jest dopiero incydent inicjujący. To go skłania do reakcji. Bez tego nikt nie ruszyłby nawet palcem, żeby cokolwiek wyjaśniać. Policja podjęłaby rutynowe śledztwo i tyle. Ale Gittes nie chce tak zostawić sprawy. Silnik został odpalony. Pewnie mógłby załatwić sprawę na parę innych sposobów, ale decyduje się iść do prawdziwej żony ofiary i proponuje jej wyjaśnienie sprawy. Ruszyliśmy w określonym kierunku.
Jak widać w wielu przypadkach incydent inicjujący nie musi być na samym początku, ani nie musi wiązać się z ostrą akcją. Punkt ataku na samym początku może ale nie musi być. Jak najbardziej w niektórych gatunkach sprawdza się lepiej, w innych gorzej. Ale używany bez pojęcia (zwłaszcza w ostatnich latach w hollywoodzkich produkcjach) najzwyczajniej w świecie męczy. Metody trzeba dostosować do potrzeb.
Chciałem tylko zwrócić uwagę, że dobrze by było, żeby czytelnik wiedział przynajmniej z grubsza w jakim to wszystko zmierza kierunku i o co w ogóle chodzi.
Jeśli zamierzamy mu to pokazać dopiero w połowie to jest szansa, że nie doczyta do tego miejsca.
Natomiast nie da się ukryć, że jest to element przede wszystkim fabularny historii. Czytałem kiedyś jakąś książkę, w której fabuła była delikatnie mówiąc uboga. Za to bohater miał bez przerwy mnóstwo nibyfilozoficznych przemyśleń na temat świata. Nie było wybuchów, punktu ataku, co najwyżej z grubsza naszkicowany podział na akty. Za to był świetny styl, trafne spostrzeżenia i niesamowita lekkość. Czytało mi się to znakomicie.
Na początku Wściekłych psów jest rozbudowana sekwencje dialogowa. Ni ma wybuchów, nie ma wystrzałowego punktu ataku a ogląda się znakomicie. I słucha. No i jest przedstawienie bohaterów. Co nie zmienia faktu, że dalej jest i incydent inicjujący – napad się nie udaje. I obrani kierunku – ustalmy kto jest wtyką.
Nawet w polskim dramacie Plac Zbawiciela, który zdecydowanie thrillerem szpiegowskim nie jest powyższe elementy występują. Punktu ataku nie ma, jest raczej spokojne wprowadzenie w świat bohaterów. Ale zaraz potem okazuje się, że stracili pieniądze na nowe mieszkanie przez dewelopera (zapłon) i trzeba chwilowo zamieszkać u matki (kierunek).
Incydent inicjujący to nie musi być zdarzenie na miarę wybuchu bomby atomowej. Musi być tylko czymś na co bohater musi albo chce zareagować. Ale nie musi się pojawić w pierwszej scenie. Chodzi tylko o to, żeby treść, która pojawia się przed nim nie zanudziła czytelnika. Dlatego początkującym sugeruje się, żeby nie odkładali go zbyt daleko. Ale tak naprawdę wszystko zależy od tego co i po co piszemy.
Jeśli ktoś pisze książkę, w którym fabuła nie ma większego znaczenia, to sprawy fabularne może potraktować dużo luźniej.
W sumie droga Rubio nie wiem czy my między sobą prowadzimy jakąkolwiek polemikę i czy odpowiedziałem w ogóle na temat:) Ale ma nadzieję, że trochę dokładniej przedstawiłem sprawę.
Pozdrawiam
Ale do rzeczy.
Incydent inicjujące to wcale nie musi być morderstwo, wybuch czy dosłowne naciśnięcie spustu:). To cokolwiek, co wytrąca dotychczasowe życie bohatera z równowagi. Na przykład nastolatek dowiaduje się, że był adoptowany. To dość poważny impuls, który może zmienić dynamikę życia. Dotychczasowe życie mogło być słodką sielanką, albo burzliwym okresem dorastania. Tak czy inaczej może to być incydent, który od konkretnego bohatera wymaga jakiejś reakcji. Może na przykład przez resztę historii deliberować czy chce poznać swoich biologicznych rodziców, albo z końcem aktu pierwszego ruszyć na ich poszukiwanie.
Incydent inicjujący to po prostu coś obok czego bohater nie może, albo nie chce przejść obojętnie. Odpalenie silnika. Co z tym dalej zrobi to już zależy od pomysłowości autora.
Wcale nie musi być na początku. Ale raczej nie powinien przekraczać aktu pierwszego (a to statystycznie, choć nie zawsze, około ćwierć części czyli całkiem sporo treści do dyspozycji). W Piratach z Karaibów tak właśnie się dzieje. Cały pierwszy akt to przedstawienie postaci i relacji między nimi. Przy okazji luźne zawiązanie niektórych wątków pobocznych.
W Ojcu chrzestnym (i w książce i w filmie) jest rozbudowana sekwencja wesela pokazująca relacje w rodzinie i częściowo poza nią.
W naszym rodzimym Vabanku Kwinto spokojnie wychodzi sobie z więzienia, dowiaduje się, że żona ma innego, odpuszcza Kramerowi i przyjmuje od niego kasę. Wszystko się zmienia dopiero kiedy znajduje list od przyjaciela. Lont został odpalony praktycznie na koniec aktu pierwszego. Nie zastanawia się zbyt długo. W następnej scenie rusza powoli do ataku.
Natomiast filmowcy, a ostatnio często również współcześni pisarze wykorzystują jeszcze jedną sztuczką, która po angielsku nazywa się chyba point of atack. Czyli punkt ataku. A więc mocna pierwsza scena lub sekwencja. Generalnie początek, który ma od razu przykuć odbiorcę. Tylko oczywiści nie do wszystkiego się to nadaje. W kryminałach, thrillerach, sensacji, przygodowych nawet dość dobrze się to sprawdza, ale konieczne nie jest.
W poszukiwaczach taką funkcję pełni sekwencja ze złotym posążkiem w dżungli. Nie ma go już potem, ale była akcja i poznaliśmy głównych oponentów. Belloqua, który chce posążka dla siebie i Jonsa, który uważa, że jego miejsce jest w muzeum. W Bondach pierwsza sekwencja to już klasyk. Ale we wspomnianych Piratach jest to raczej spokojna sekwencja na morzu z pojawianiem się złotego medalionu. Nie ma wybuchów, raczej klimat tajemniczości.
We wspomnianym Kodzie Da Vinci początek książki to wcale nie incydent inicjujący tylko właśnie taki atak na czytelnika. Jest tajemnica, ale Langdon wcale nie uważa, żeby musiał coś z tym zrobić. Mógłby teoretycznie przyjść, popatrzeć, skonsultować i iść do domu. Dopiero kiedy dowiaduje się, że jest ze sprawą w pewien sposób powiązany, ż znajduje się w zagrożeniu, musi na to jakoś zareagować. I to jest dopiero prawdziwy incydent inicjujący.
W Chinatown pierwsza scena to wyłącznie przedstawienie głównego bohatera. Gittes pokazuje swojemu klientowi zdjęcia jego żony uprawiającej seks z kimś innym. Jest prywatnym detektywem zajmującym się drobnymi typowymi sprawami. Przy okazji reżyser ustawia klimat w bardzo finezyjny sposób. Będziemy się grzebać w brudnych sprawach rodzinnych i problemem będzie „niezdrowy” seks. Nawet kiedy zaraz potem pojawia się klientka, podająca się za żonę Holisa, to też jeszcze nic nadzwyczajnego. Ot kolejne zlecenie za pieniądze. Zwykła rutyna dnia codziennego. Gittes szybko wywiązuje się ze zlecenia i mogłoby być po sprawie. Dopiero kiedy Holis ginie pojawiają się problemy. Kobieta, która zleciła sprawę okazuje się nie być jego żoną. Ale najgorsze jest to, że ucierpiała reputacja Gittesa! To jest dopiero incydent inicjujący. To go skłania do reakcji. Bez tego nikt nie ruszyłby nawet palcem, żeby cokolwiek wyjaśniać. Policja podjęłaby rutynowe śledztwo i tyle. Ale Gittes nie chce tak zostawić sprawy. Silnik został odpalony. Pewnie mógłby załatwić sprawę na parę innych sposobów, ale decyduje się iść do prawdziwej żony ofiary i proponuje jej wyjaśnienie sprawy. Ruszyliśmy w określonym kierunku.
Jak widać w wielu przypadkach incydent inicjujący nie musi być na samym początku, ani nie musi wiązać się z ostrą akcją. Punkt ataku na samym początku może ale nie musi być. Jak najbardziej w niektórych gatunkach sprawdza się lepiej, w innych gorzej. Ale używany bez pojęcia (zwłaszcza w ostatnich latach w hollywoodzkich produkcjach) najzwyczajniej w świecie męczy. Metody trzeba dostosować do potrzeb.
Chciałem tylko zwrócić uwagę, że dobrze by było, żeby czytelnik wiedział przynajmniej z grubsza w jakim to wszystko zmierza kierunku i o co w ogóle chodzi.
Jeśli zamierzamy mu to pokazać dopiero w połowie to jest szansa, że nie doczyta do tego miejsca.
Natomiast nie da się ukryć, że jest to element przede wszystkim fabularny historii. Czytałem kiedyś jakąś książkę, w której fabuła była delikatnie mówiąc uboga. Za to bohater miał bez przerwy mnóstwo nibyfilozoficznych przemyśleń na temat świata. Nie było wybuchów, punktu ataku, co najwyżej z grubsza naszkicowany podział na akty. Za to był świetny styl, trafne spostrzeżenia i niesamowita lekkość. Czytało mi się to znakomicie.
Na początku Wściekłych psów jest rozbudowana sekwencje dialogowa. Ni ma wybuchów, nie ma wystrzałowego punktu ataku a ogląda się znakomicie. I słucha. No i jest przedstawienie bohaterów. Co nie zmienia faktu, że dalej jest i incydent inicjujący – napad się nie udaje. I obrani kierunku – ustalmy kto jest wtyką.
Nawet w polskim dramacie Plac Zbawiciela, który zdecydowanie thrillerem szpiegowskim nie jest powyższe elementy występują. Punktu ataku nie ma, jest raczej spokojne wprowadzenie w świat bohaterów. Ale zaraz potem okazuje się, że stracili pieniądze na nowe mieszkanie przez dewelopera (zapłon) i trzeba chwilowo zamieszkać u matki (kierunek).
Incydent inicjujący to nie musi być zdarzenie na miarę wybuchu bomby atomowej. Musi być tylko czymś na co bohater musi albo chce zareagować. Ale nie musi się pojawić w pierwszej scenie. Chodzi tylko o to, żeby treść, która pojawia się przed nim nie zanudziła czytelnika. Dlatego początkującym sugeruje się, żeby nie odkładali go zbyt daleko. Ale tak naprawdę wszystko zależy od tego co i po co piszemy.
Jeśli ktoś pisze książkę, w którym fabuła nie ma większego znaczenia, to sprawy fabularne może potraktować dużo luźniej.
W sumie droga Rubio nie wiem czy my między sobą prowadzimy jakąkolwiek polemikę i czy odpowiedziałem w ogóle na temat:) Ale ma nadzieję, że trochę dokładniej przedstawiłem sprawę.
Pozdrawiam
Jako pisarz odpowiadam jedynie za pisanie.
Za czytanie winę ponosi czytelnik.
Za czytanie winę ponosi czytelnik.
4
I tu właśnie pies pogrzebany. Jeśli oglądanie filmów jest łatwejsze, to po co wogóle pisać książki? Lepiej od razu założyć forum z poradami dla scenarzystów ;-)Seener pisze:Korzystam z przykładów filmowych bo wydaje mi się, że są powszechniej znane. Książkę mimo wszystko trzeba wziąć w rękę i przeczytać.
I bardziej serio - nie polemizując z twoim tekstem, przydatnym i poręcznym, chciałem tylko zgłosić małe podanko o nietraktowanie przyszłych autorów jak imbecyli. I jest to uwaga ogólna, bo nie tylko w twoim tekście znalazłem taką oto poradę
Jednym słowem iksiński, nieszczęsny debiutant, nawet nie czekając na cenzurę redakcyjną powinien sam się ocenzurować. Jak się okazuje, żeby skonstruować powieść, nie należy robić tego zwracając uwagę na pomysł, jaki chcemy opisać, na fabułę, którą wymyślaliśmy nie śpiąc tygodniami, lecz na to, czy byliśmy już publikowani, czy nie.Seener pisze:Im mniej znany, lubiany albo uznany autor tym szybciej powinien załatwić sprawę. Lema pewnie większość miłośników fantastyki przeczyta do końca nawet gdyby był autorem instrukcji obsługi do pralki. Ale debiutujący iksiński jest w nieco gorszej sytuacji.
Biorąc serio taką poradę im bardziej sztampowy debiut popełnimy, tym lepiej: szybciej będzie można go zobaczyć na pólkach empiku. I jak się okazuje, mechanizmy rynkowe są skuteczniejszym cenzorem, niż komuna - zdążają do produkowania miernych tekstów, których jedyną zaletą będzie prawidłowe (z punktu widzenia wydawcy, a nie narracji) rozmieszczenie punktów kulinacyjnych, "haczyków" itd.
Jeszcze raz podkreślam, że nie polemizuję z twoim tekstem, wolałbym jednak żeby nie wmawiać debiutantom, że mają pisać w jedynie słuszny sposób, pod karą niespodobania się wydawcy i niewybrednego czytelnika, który porzuci książkę, jeśli pierwszy akapit go nie wciągnie. A, niestety, taka tendencja panuje na stronach poświęconych creative writing (na tyle kreatywnych, że nie dorobiły się nawet polskiej nazwy:-)
5
No przecież nie będę po każdym zdaniu pisał, że są wyjątki, że nie zawsze tak jest i też bywa dobrze, że można inaczej. To w końcu dział „Jak pisać”, więc podałem jedną z propozycji. Nie uciekam przed polemiką ani krytyką. Jestem gotów bronić niektórych opinii, a inne zmienić jeśli będzie stosowny powód. Nadmieniam też, że uznaję prawo innych do prezentowania w tym dziale swoich opinii na temat tego jak można pisać.
Z przykładów filmowych po raz kolejny nie będę się tłumaczył. Obawiam się, że nie rozumiem wnioskowania, które doprowadziło do stwierdzenia, że zamiast pisać książki lepiej założyć forum dla scenarzystów. Książkę jest łatwiej napisać niż wyprodukować film. Film da radę obejrzeć w dwie godziny, a czterystustronicową książkę przeczytać w tym czasie potrafi już niewiele osób. Więc z czystego lenistwa wolę sobie poszukać przykładów przewijając film na DVD niż kartkując książkę. Ot, taka moja fanaberia. Ale jak trafię coś ciekawego to siedzę przez cały weekend, czytam i kartkuję. I nie jest mi z tym, źle. A jak mam ochotę napisać coś na forum, to wolę to zrobić szybszą metodą. Mimo wszystko mam jeszcze w życiu inne zajęcia.
Przy okazji mogę zaproponować mały eksperyment. Podaj trzy książki (smtk69), które lubisz. Życiorysy, encyklopedie i przewodniki turystyczne wykluczamy. Jakaś beletrystyka, którą lubisz. Jeśli można to trzech różnych autorów. No i daj mi parę dni, żebym zdążył je znaleźć i przeczytać.
A teraz do rzeczy. Nic nie poradzę i nie czuję się winny, że takie są realia. Nie znaczy to, że trzeba się podlizywać wydawcom. Ale jakiś impuls musi być, żeby go skłonić do wydania. Ilu osobom będzie się chciało brnąć przez trzysta stron, żeby na koniec znaleźć wyjątkowe zaskakujące zakończenie, jeśli wcześniej będzie wiało nudą? Nie będzie wydarzeń, zmian, rozwoju. I nie jest to problem psychopatycznego wydawcy, który debiutantów nienawidzi bo w dzieciństwie jeden nasikał mu do kompotu. Problem jest w tym, że ciężko będzie znaleźć na to czytelnika. Autor może się obrażać, czuć niedoceniony i nabijać konto właścicielom POD. Ale cóż poradzić? Masz w rodzinie właściciela wydawnictwa - rosną szanse na wydanie. Wydałeś już coś i masz grono czytelników, którzy cię lubią – rosną szanse na wydanie. Napisałeś coś dobrego – też rosną szanse na wydanie.
Oczywiście, że mechanizmy rynkowe są cenzorem. Żeby coś poszło musi być dobre, albo dobrze zareklamowane. Nie zaszkodzi jak oba przypadki mają miejsce jednocześnie. Całkiem niedawno na liście przebojów empiku był „Wampir z M3” Andrzeja Pilipiuka. Nie miałem okazji zapoznawać się z treścią, ale mogę postawić pytanie czy książka jest na tyle dobra? Można się zastanawiać ilu jego czytelników zostało kupionych „Dziennikami norweskimi”, „Okiem jelenia”, a ilu Wędrowyczem. Ale zostali kupieni. Niezależnie od tego jak jego zdolności pisarskie są przez niektórych oceniane stał się marką samą w sobie. Podobnie jak jego Wędrowycz. Wydawca chętnie go wyda, bo wie, że są ludzie którzy to kupią. A gdyby to był debiut? Czy książka sprzedawałaby się tak samo?
Dan Brown pisze swoją debiutancką Cyfrową twierdzą. Wydaje się, sprzedaj się, ale bez szału. Strukturalnie jest ok. ale fabularnie wieje nudą. Mój kolega zwykł nazywać takie historie kryminałami o pietruszkę. No to facet postanawia uderzyć w coś bardziej kontrowersyjnego i leci w temat kościoła – Anioły i Demony. Ale nie wychodzi dość kontrowersyjnie i temat nie staje się nośny. No to leci w politykę i pisze Zwodniczy punkt. Thrillerami politycznymi w okolicach prezydenta USA można by zasypać Wielki Kanion. Trzy książki za nim, i fajerwerków brak. Wraca więc do kościoła, ale tym razem atakuje jego podstawy (czy ktoś już nie sugerował w Ostatnim kuszeniu Chrystusa, że ten miał dzieci?) i jak się obie historie skończyły? Skandal, artykuły w gazetach, przemówienia, groźby ekskomuniki, jednym słowem darmowa ogólnoświatowa reklama. Rekalama!!! Książkę się ekranizuje. Potem lecą na ekran Anioły i demony – bo też o kościele. A najnowszy Zaginiony symbol stawia się na szczycie półek z nowościami. Nazwisko stało się marką, gwarancją sprzedaży. Z ekranizacjami pozostałych książek nikt się nie spieszy bo nie ma motoru napędowego.
Goszczący na tym forum pisarze nie musieli stawiać kontrowersyjnych tez na temat kościoła, żeby zyskać czytelników, a przynajmniej paru z nich na rynku zaistniało w sposób, że tak powiem bardziej niż symboliczny. Nie mam pojęcia na ile przejmują się strukturą, ale wyczytałem sobie niedawno recenzję Much Jacka Skowrońskiego. Agent ubezpieczeniowy jest świadkiem morderstwa. Złoczyńcy się orientują i tu zaczynają się kłopoty. Czyli jest stan normalny przerwany incydentem inicjującym (ale sztampa). I do tego przypadkowy świadek morderstwa, jak w filmach Świadek, albo Klient. Sztampa do kwadratu. A jednak książka się podoba i zbiera niezłe recenzje.
A co może być takim napędem dla debiutanta? Ludzie jakoś muszą się dowiedzieć, że jego książkę warto kupić. Przypadkowo złowieni okładką czy urywkiem przeczytanym w księgarni to trochę za mało. Reklama, recenzja uznanego krytyka, poczta pantoflowa. Ale potrzebna jest iskra. Pomijając szalonego bogacza, który wyda kasę na reklamę, nie oczekując, że się to zwróci został nam jeszcze recenzent profesjonalny i amatorski czyli poczta pantoflowa. Tylko, żeby się przychylnie o książce wypowiedzieli to najpierw muszą ja przeczytać. Jak przez trzysta stron będziemy przynudzać, żeby na ostatnich dziesięciu zrobić coś niesamowitego to małe mamy szanse na to, że ktoś do tego końca dotrze. Pierwszym sitem będzie redaktor, który wyrzuci to do kosza.
I nie ma to nic wspólnego ze sztampą.
Proszę, żeby nikt tego nie traktował osobiście.
Dla mnie rewolucjoniści w dziedzinach twórczych dzielą się na dwie grupy. Pierwsza to ci, którzy poznali reguły, poznali wynikające z nich ograniczenia i dlatego postanowili je złamać. Druga to ci, którzy nie nauczyli się reguł i zamiast to nadrobić, usprawiedliwiają swoje braki potrzebą rewolucji. O tych pierwszych bywa głośno, ci drudzy zachowują się głośno.
Problem z innowacja jest taki, jak z jajkami w dowcipie o jedzeniu ich na czczo. Tylko raz dialog w sztuce mógł się pojawić po raz pierwszy. Potem to już schemat. Tylko raz monolog mógł się pojawić po raz pierwszy. Potem to już schemat. Tylko raz można się było wypiąć na trzy akty Arystotelesa po raz pierwszy i napisać jednoaktówkę. Potem to już schemat.
Można drukować książki na kartkach w kształcie trójkątów, układać treść od ostatniej do pierwszej strony, pisać językiem wagarowiczki, jak robi to Masłowska. Ale tylko raz można to zrobić po raz pierwszy. Potem to już schemat. Który ktoś opanuje lepiej albo gorzej. Narzędzie w rękach tworzącego. Prawie każdy rzeźbiarz używa dłut, ale nie każdy tworzy coś wyjątkowego. Prawie każdy malarz używa pędzli, ale nie każdy jest wybitnym artystą. To tylko narzędzia.
Wyobraźnia nie zna granic. Żaden schemat, szablon, paradygmat czy wzorzec nie może tego zmienić. Ile jest historii detektywistycznych w literaturze czy filmie? Ktoś ginie i trzeba znaleźć mordercę. Nuda. A jednak Chinatown, detektyw Poirot, czy książki Agaty Christie jakoś dały radę się na tym tle wyróżnić. Wszystkie jak jedna polegają na szukaniu mordercy, a jednak niektórzy autorzy potrafią to zrobić lepiej od innych. Ile mamy historii o kosmitach zagrażających ziemianom. A jednak pierwsze części Obcego się wyróżniają. Ile mamy filmów o gangsterach? A jednak Ojciec Chrzestny się wyróżnia. Ile jest filmów o wampirach? A jednak stary Nosferatu, Wywiad z wampirem i Zmierzch (ten ostatni tylko dochodami kinowymi) się wyróżniają.
Schemat to tylko narzędzie. Cała sztuka w tym, żeby go odpowiednio użyć. Robili to z dość dużym powodzeniem Sienkiewicz, Prus, Shakespeare, Machulski, Spielberg i wielu innych. Nie robili tego z nożem i centymetrem w ręku. W czasach, w których żyli niektórzy z nich nie istniały pewnie jeszcze terminy typu incydent inicjujący, punkt ataku, climax. Ale ich używali. Podobnie jak podziału na akty. Chociaż niekoniecznie jawnego i niekoniecznie na trzy.
Przeczytałem sobie ostatni opowiadanie o właścicielu warsztatu samochodowego imieniem Leon i złośliwym wójcie Machlebie. I co tam znalazłem. Pan Leon żyje sobie spokojnie prowadząc swój interes z tuningowaniem bryczek. Jednym z jego klientów jest syn wójta. Ot, przedstawienie stanu rzeczy. Wójt nie chce płacić za usługę i każe zamknąć interes. Daje na to tydzień. Incydent inicjujący. I to z ustawionym licznikiem czasowym – jeden z klasycznych zabiegów fabularnych. Leon z pomocą kolegi znajduje adwokata i postanawia walczyć. Koniec aktu pierwszego. Sztampa jak diabli. Warto pisać takie rzeczy? Ja osobiście uważam, że tak. Bo struktura to tylko narzędzie. Jak dłuto albo pędzel. Nie jest ze stali. Ma wiele odmian i można się nimi posługiwać swobodnie. Ale jeśli posługujemy się nią świadomie, to staje się modeliną w naszych rękach. Jak ją dobrze urobimy to się podda i przyjmie taki kształt jaki nam będzie odpowiadał. Dobrze użyta staje się niewidoczna.
Struktura nie jest ani wrogiem ani przyjacielem procesu twórczego. Nie dość, że go nie zabija, to jeszcze nie jest w stanie bez niego żyć. Występuje w wielu odmianach. Nawet King, który podobno pisze spontanicznie i nie planuje, nie jest od niej wolny.
Ale też sama w sobie struktura niczego nie gwarantuje. Historia poprawna strukturalnie nie staje się automatycznie dobra ani nie gwarantuje wydania.
W końcu nie każdy kto bierze dłuto do ręki staje się rzeźbiarzem.
Z przykładów filmowych po raz kolejny nie będę się tłumaczył. Obawiam się, że nie rozumiem wnioskowania, które doprowadziło do stwierdzenia, że zamiast pisać książki lepiej założyć forum dla scenarzystów. Książkę jest łatwiej napisać niż wyprodukować film. Film da radę obejrzeć w dwie godziny, a czterystustronicową książkę przeczytać w tym czasie potrafi już niewiele osób. Więc z czystego lenistwa wolę sobie poszukać przykładów przewijając film na DVD niż kartkując książkę. Ot, taka moja fanaberia. Ale jak trafię coś ciekawego to siedzę przez cały weekend, czytam i kartkuję. I nie jest mi z tym, źle. A jak mam ochotę napisać coś na forum, to wolę to zrobić szybszą metodą. Mimo wszystko mam jeszcze w życiu inne zajęcia.
Przy okazji mogę zaproponować mały eksperyment. Podaj trzy książki (smtk69), które lubisz. Życiorysy, encyklopedie i przewodniki turystyczne wykluczamy. Jakaś beletrystyka, którą lubisz. Jeśli można to trzech różnych autorów. No i daj mi parę dni, żebym zdążył je znaleźć i przeczytać.
A teraz do rzeczy. Nic nie poradzę i nie czuję się winny, że takie są realia. Nie znaczy to, że trzeba się podlizywać wydawcom. Ale jakiś impuls musi być, żeby go skłonić do wydania. Ilu osobom będzie się chciało brnąć przez trzysta stron, żeby na koniec znaleźć wyjątkowe zaskakujące zakończenie, jeśli wcześniej będzie wiało nudą? Nie będzie wydarzeń, zmian, rozwoju. I nie jest to problem psychopatycznego wydawcy, który debiutantów nienawidzi bo w dzieciństwie jeden nasikał mu do kompotu. Problem jest w tym, że ciężko będzie znaleźć na to czytelnika. Autor może się obrażać, czuć niedoceniony i nabijać konto właścicielom POD. Ale cóż poradzić? Masz w rodzinie właściciela wydawnictwa - rosną szanse na wydanie. Wydałeś już coś i masz grono czytelników, którzy cię lubią – rosną szanse na wydanie. Napisałeś coś dobrego – też rosną szanse na wydanie.
Oczywiście, że mechanizmy rynkowe są cenzorem. Żeby coś poszło musi być dobre, albo dobrze zareklamowane. Nie zaszkodzi jak oba przypadki mają miejsce jednocześnie. Całkiem niedawno na liście przebojów empiku był „Wampir z M3” Andrzeja Pilipiuka. Nie miałem okazji zapoznawać się z treścią, ale mogę postawić pytanie czy książka jest na tyle dobra? Można się zastanawiać ilu jego czytelników zostało kupionych „Dziennikami norweskimi”, „Okiem jelenia”, a ilu Wędrowyczem. Ale zostali kupieni. Niezależnie od tego jak jego zdolności pisarskie są przez niektórych oceniane stał się marką samą w sobie. Podobnie jak jego Wędrowycz. Wydawca chętnie go wyda, bo wie, że są ludzie którzy to kupią. A gdyby to był debiut? Czy książka sprzedawałaby się tak samo?
Dan Brown pisze swoją debiutancką Cyfrową twierdzą. Wydaje się, sprzedaj się, ale bez szału. Strukturalnie jest ok. ale fabularnie wieje nudą. Mój kolega zwykł nazywać takie historie kryminałami o pietruszkę. No to facet postanawia uderzyć w coś bardziej kontrowersyjnego i leci w temat kościoła – Anioły i Demony. Ale nie wychodzi dość kontrowersyjnie i temat nie staje się nośny. No to leci w politykę i pisze Zwodniczy punkt. Thrillerami politycznymi w okolicach prezydenta USA można by zasypać Wielki Kanion. Trzy książki za nim, i fajerwerków brak. Wraca więc do kościoła, ale tym razem atakuje jego podstawy (czy ktoś już nie sugerował w Ostatnim kuszeniu Chrystusa, że ten miał dzieci?) i jak się obie historie skończyły? Skandal, artykuły w gazetach, przemówienia, groźby ekskomuniki, jednym słowem darmowa ogólnoświatowa reklama. Rekalama!!! Książkę się ekranizuje. Potem lecą na ekran Anioły i demony – bo też o kościele. A najnowszy Zaginiony symbol stawia się na szczycie półek z nowościami. Nazwisko stało się marką, gwarancją sprzedaży. Z ekranizacjami pozostałych książek nikt się nie spieszy bo nie ma motoru napędowego.
Goszczący na tym forum pisarze nie musieli stawiać kontrowersyjnych tez na temat kościoła, żeby zyskać czytelników, a przynajmniej paru z nich na rynku zaistniało w sposób, że tak powiem bardziej niż symboliczny. Nie mam pojęcia na ile przejmują się strukturą, ale wyczytałem sobie niedawno recenzję Much Jacka Skowrońskiego. Agent ubezpieczeniowy jest świadkiem morderstwa. Złoczyńcy się orientują i tu zaczynają się kłopoty. Czyli jest stan normalny przerwany incydentem inicjującym (ale sztampa). I do tego przypadkowy świadek morderstwa, jak w filmach Świadek, albo Klient. Sztampa do kwadratu. A jednak książka się podoba i zbiera niezłe recenzje.
A co może być takim napędem dla debiutanta? Ludzie jakoś muszą się dowiedzieć, że jego książkę warto kupić. Przypadkowo złowieni okładką czy urywkiem przeczytanym w księgarni to trochę za mało. Reklama, recenzja uznanego krytyka, poczta pantoflowa. Ale potrzebna jest iskra. Pomijając szalonego bogacza, który wyda kasę na reklamę, nie oczekując, że się to zwróci został nam jeszcze recenzent profesjonalny i amatorski czyli poczta pantoflowa. Tylko, żeby się przychylnie o książce wypowiedzieli to najpierw muszą ja przeczytać. Jak przez trzysta stron będziemy przynudzać, żeby na ostatnich dziesięciu zrobić coś niesamowitego to małe mamy szanse na to, że ktoś do tego końca dotrze. Pierwszym sitem będzie redaktor, który wyrzuci to do kosza.
I nie ma to nic wspólnego ze sztampą.
Proszę, żeby nikt tego nie traktował osobiście.
Dla mnie rewolucjoniści w dziedzinach twórczych dzielą się na dwie grupy. Pierwsza to ci, którzy poznali reguły, poznali wynikające z nich ograniczenia i dlatego postanowili je złamać. Druga to ci, którzy nie nauczyli się reguł i zamiast to nadrobić, usprawiedliwiają swoje braki potrzebą rewolucji. O tych pierwszych bywa głośno, ci drudzy zachowują się głośno.
Problem z innowacja jest taki, jak z jajkami w dowcipie o jedzeniu ich na czczo. Tylko raz dialog w sztuce mógł się pojawić po raz pierwszy. Potem to już schemat. Tylko raz monolog mógł się pojawić po raz pierwszy. Potem to już schemat. Tylko raz można się było wypiąć na trzy akty Arystotelesa po raz pierwszy i napisać jednoaktówkę. Potem to już schemat.
Można drukować książki na kartkach w kształcie trójkątów, układać treść od ostatniej do pierwszej strony, pisać językiem wagarowiczki, jak robi to Masłowska. Ale tylko raz można to zrobić po raz pierwszy. Potem to już schemat. Który ktoś opanuje lepiej albo gorzej. Narzędzie w rękach tworzącego. Prawie każdy rzeźbiarz używa dłut, ale nie każdy tworzy coś wyjątkowego. Prawie każdy malarz używa pędzli, ale nie każdy jest wybitnym artystą. To tylko narzędzia.
Wyobraźnia nie zna granic. Żaden schemat, szablon, paradygmat czy wzorzec nie może tego zmienić. Ile jest historii detektywistycznych w literaturze czy filmie? Ktoś ginie i trzeba znaleźć mordercę. Nuda. A jednak Chinatown, detektyw Poirot, czy książki Agaty Christie jakoś dały radę się na tym tle wyróżnić. Wszystkie jak jedna polegają na szukaniu mordercy, a jednak niektórzy autorzy potrafią to zrobić lepiej od innych. Ile mamy historii o kosmitach zagrażających ziemianom. A jednak pierwsze części Obcego się wyróżniają. Ile mamy filmów o gangsterach? A jednak Ojciec Chrzestny się wyróżnia. Ile jest filmów o wampirach? A jednak stary Nosferatu, Wywiad z wampirem i Zmierzch (ten ostatni tylko dochodami kinowymi) się wyróżniają.
Schemat to tylko narzędzie. Cała sztuka w tym, żeby go odpowiednio użyć. Robili to z dość dużym powodzeniem Sienkiewicz, Prus, Shakespeare, Machulski, Spielberg i wielu innych. Nie robili tego z nożem i centymetrem w ręku. W czasach, w których żyli niektórzy z nich nie istniały pewnie jeszcze terminy typu incydent inicjujący, punkt ataku, climax. Ale ich używali. Podobnie jak podziału na akty. Chociaż niekoniecznie jawnego i niekoniecznie na trzy.
Przeczytałem sobie ostatni opowiadanie o właścicielu warsztatu samochodowego imieniem Leon i złośliwym wójcie Machlebie. I co tam znalazłem. Pan Leon żyje sobie spokojnie prowadząc swój interes z tuningowaniem bryczek. Jednym z jego klientów jest syn wójta. Ot, przedstawienie stanu rzeczy. Wójt nie chce płacić za usługę i każe zamknąć interes. Daje na to tydzień. Incydent inicjujący. I to z ustawionym licznikiem czasowym – jeden z klasycznych zabiegów fabularnych. Leon z pomocą kolegi znajduje adwokata i postanawia walczyć. Koniec aktu pierwszego. Sztampa jak diabli. Warto pisać takie rzeczy? Ja osobiście uważam, że tak. Bo struktura to tylko narzędzie. Jak dłuto albo pędzel. Nie jest ze stali. Ma wiele odmian i można się nimi posługiwać swobodnie. Ale jeśli posługujemy się nią świadomie, to staje się modeliną w naszych rękach. Jak ją dobrze urobimy to się podda i przyjmie taki kształt jaki nam będzie odpowiadał. Dobrze użyta staje się niewidoczna.
Struktura nie jest ani wrogiem ani przyjacielem procesu twórczego. Nie dość, że go nie zabija, to jeszcze nie jest w stanie bez niego żyć. Występuje w wielu odmianach. Nawet King, który podobno pisze spontanicznie i nie planuje, nie jest od niej wolny.
Ale też sama w sobie struktura niczego nie gwarantuje. Historia poprawna strukturalnie nie staje się automatycznie dobra ani nie gwarantuje wydania.
W końcu nie każdy kto bierze dłuto do ręki staje się rzeźbiarzem.
Jako pisarz odpowiadam jedynie za pisanie.
Za czytanie winę ponosi czytelnik.
Za czytanie winę ponosi czytelnik.
6
Jak wspominałem, nie polemizuję z samym opisem techniki pisarskiej (pomijając odwołania filmowe, ale o tym za moment), lecz z sugestią pisania "pod publiczkę" w przypadku debiutantów. Wydaje mi się że moment debiutu jest bardzo ważny dla autora, a jednocześnie, jeśli ów autor rozpoczyna karierę w wieku 20-25 lat, doskonale wsztrzelony w swoje pokolenie, to dostaje od czytelnika pewien kredyt zaufania. Personalnie nie oczekuję od debiutantów idealnego warsztatu, raczej "iskry bożej", która pozwoli mi założyć, że autor, nabywając z książki na książkę coraz więcej doświadczenia, dojdzie gdzieś tam do doskonałości (rozumianej na nasz ludzki, ułomny sposób).
Kiedy przeczytałem pierwszą książkę Tokarczuk, miałem bardzo mieszane uczucia. Przeszkadzała i szczególnie papierowatość przedstawionego świata i postaci. A jednak coś tkwiło w tej książce, co zmusiło mnie do sięgnięcia po następną. To tajemnicze coś, co odróżnia jedną powieść od drugiej.
I miałem rację, druga książka autorki ukazała sporą pracę na konstrukcją postaci, budowaniem klimatu. Jej ostatnia pozycja, może jeszcze nie doskonała, na długo pozostała mi w pamięci, bardziej ze względu na niepowtarzalny styl autorki, niż na fabułę.
Podsumowując, debiutant ma prawo eksponować swoją niedojrzałość, to jego siła w momencie, gdy debiutuje. Jeśli ten moment przegapi, napisze powieść tak, żeby podobała się wydawcy/publice, a nie jemu, ma realne szanse spłodzić powieść szarą i szeregową, nadającą się do jednokrotnego przeczytania i pozostawiającą niedosyt: kupiłem debiutanta licząc na coś świeżego i otrzymuję zasuszonego staruszka piszącego jak inni staruszkowie. Tylko by mnie to utwierdziło w przekonaniu, że lepiej pozostać przy już znanych nazwiskach.
Przykład Browna zdaje się zresztą to potwierdzać. Zamiast odważnie zaatakować w debiucie atakiem na chrześcijaństwo, gość płodzi niewyraźne powieścidła. Aż dziw, że wydawca zdecydował się z nim nadal współpracować. Zresztą Brown jest dość miernym powieściopisarzem i zdecydowanie wolę ekranizacje jego dzieł niż je same, pozbawione wyrazistych postaci i odpowiedniego klimatu.
I tu dochodzimy do posługowania się przykładami filmowymi. Uważam to za nietrafione ze względu na zbyt duże różnice tych dwóch form. Wystarczy porównać np Lśnienie z jego ekranizacją. Pierwszy dla mnie był film, rewelacyjny. Potem książka, też doskonała lektura. Ale jaka różnica w ich budowie! King, to typowe dla niego, buduje bardzo powoli postać głównego bohatera, sięga bardzo daleko, żeby usprawiedliwić jego późniejsze szaleństwo. Początek powieści jest właściwie dramatem psychologicznym, przeradzającym się w horror dużo dalej. Film nie zawsze potrafi sobie poradzić z takimi przeskokami czasowymi, woli jednorodność miejsca i czasu. Inne przykłady rozbieżności film/książka to adaptacje Imienia róży, Władcy pierścieni, Solaris (szczególnie tej Tarkowskiego). Przy takich różnicach środków wyrazu, moim zdaniem, niesposób objaśniać teorię powieści nie upraszczając jej nadmiernie.
Aha, co do trzech powieści proponuję Ślimaka na zboczu Strugackich, Doskonałą próżnię Lema i może Aleję Niepodległości Vargi. Wydaje mi się, że ich konstrukcje mogą być ciekawe do przeanalizowania :-)
[ Dodano: Nie 31 Lip, 2011 ]
I dzięki za rzucenie okiem na moje opowiadanko - nie dziwię się, że znalazłeś w nim te wszystkie elementy konstrukcyjne - zbudowałem je tak celowo. SPrawia mi przyjemność pisanie w ten sposób (ale nie tylko), forma po prostu podążyła za pomysłem opowiadania a nie odwrotnie. Mam nadzieję, że się podobało. :-) No i jakby nie patrzeć, trudno mnie uważać za młodego debiutanta, ten okres mam już za sobą, przynajmniej jeśli chodzi o publikowanie opowiadań, i mogę cię zapewnić, że nie pisaem ich pod redakcję pisma w którym zostały opublikowane ;-)
Kiedy przeczytałem pierwszą książkę Tokarczuk, miałem bardzo mieszane uczucia. Przeszkadzała i szczególnie papierowatość przedstawionego świata i postaci. A jednak coś tkwiło w tej książce, co zmusiło mnie do sięgnięcia po następną. To tajemnicze coś, co odróżnia jedną powieść od drugiej.
I miałem rację, druga książka autorki ukazała sporą pracę na konstrukcją postaci, budowaniem klimatu. Jej ostatnia pozycja, może jeszcze nie doskonała, na długo pozostała mi w pamięci, bardziej ze względu na niepowtarzalny styl autorki, niż na fabułę.
Podsumowując, debiutant ma prawo eksponować swoją niedojrzałość, to jego siła w momencie, gdy debiutuje. Jeśli ten moment przegapi, napisze powieść tak, żeby podobała się wydawcy/publice, a nie jemu, ma realne szanse spłodzić powieść szarą i szeregową, nadającą się do jednokrotnego przeczytania i pozostawiającą niedosyt: kupiłem debiutanta licząc na coś świeżego i otrzymuję zasuszonego staruszka piszącego jak inni staruszkowie. Tylko by mnie to utwierdziło w przekonaniu, że lepiej pozostać przy już znanych nazwiskach.
Przykład Browna zdaje się zresztą to potwierdzać. Zamiast odważnie zaatakować w debiucie atakiem na chrześcijaństwo, gość płodzi niewyraźne powieścidła. Aż dziw, że wydawca zdecydował się z nim nadal współpracować. Zresztą Brown jest dość miernym powieściopisarzem i zdecydowanie wolę ekranizacje jego dzieł niż je same, pozbawione wyrazistych postaci i odpowiedniego klimatu.
I tu dochodzimy do posługowania się przykładami filmowymi. Uważam to za nietrafione ze względu na zbyt duże różnice tych dwóch form. Wystarczy porównać np Lśnienie z jego ekranizacją. Pierwszy dla mnie był film, rewelacyjny. Potem książka, też doskonała lektura. Ale jaka różnica w ich budowie! King, to typowe dla niego, buduje bardzo powoli postać głównego bohatera, sięga bardzo daleko, żeby usprawiedliwić jego późniejsze szaleństwo. Początek powieści jest właściwie dramatem psychologicznym, przeradzającym się w horror dużo dalej. Film nie zawsze potrafi sobie poradzić z takimi przeskokami czasowymi, woli jednorodność miejsca i czasu. Inne przykłady rozbieżności film/książka to adaptacje Imienia róży, Władcy pierścieni, Solaris (szczególnie tej Tarkowskiego). Przy takich różnicach środków wyrazu, moim zdaniem, niesposób objaśniać teorię powieści nie upraszczając jej nadmiernie.
Aha, co do trzech powieści proponuję Ślimaka na zboczu Strugackich, Doskonałą próżnię Lema i może Aleję Niepodległości Vargi. Wydaje mi się, że ich konstrukcje mogą być ciekawe do przeanalizowania :-)
[ Dodano: Nie 31 Lip, 2011 ]
I dzięki za rzucenie okiem na moje opowiadanko - nie dziwię się, że znalazłeś w nim te wszystkie elementy konstrukcyjne - zbudowałem je tak celowo. SPrawia mi przyjemność pisanie w ten sposób (ale nie tylko), forma po prostu podążyła za pomysłem opowiadania a nie odwrotnie. Mam nadzieję, że się podobało. :-) No i jakby nie patrzeć, trudno mnie uważać za młodego debiutanta, ten okres mam już za sobą, przynajmniej jeśli chodzi o publikowanie opowiadań, i mogę cię zapewnić, że nie pisaem ich pod redakcję pisma w którym zostały opublikowane ;-)
7
No to pięknie, sam dojrzałeś do tego, że ten schemat działa, używasz go, a przy okazji odradzasz innym:)
Trochę jestem zarobiony przed urlopem, ale w wolnej chwili zabiorę się za czytanie. Już się bałem, że dostanę po oczach jakąś boliwijską prozą wyzwoleńczą przekładaną z języka miejscowych indian, którym władaja jedynie trzy osoby na świecie;)
A teraz już trochę powazniej. Oczywiście, że forma ma podążać za treścią. Chyba tylko w baroku uważano inaczej, ale historykiem sztuki nie jestem więc nie będę się upierał. Ta cała struktura to jedynie narzędzie do porządkowania fabuły. Tylko, że najpierw tę fabułę trzeba wymyśleć. A jakby tego było mało to jeszcze w wielu gatunkach literackich fabuła wcale nie jest najważniejszym elementem. Przesłanie, tło, bohaterowie, relacje, styl, język - konkurencja jest dość duża. O bohaterach i tle nawet cośtam zacząłem pisać. Jak będę miał więcej czasu to może dokończę i wkleję tu gdzieś.
Samo uporządkowanie fabuły ma większe znaczenie w filmie i teatrze. W książce rzeczywiście ma się dużo większą swobodę.
Może dlatego jest tak dużo porad w temacie struktury i podziału na akty w różnych serwisach internetowych, bo jest to jedna z prostrzych rzeczy do wyjaśnienia i nauczenia się przy okazji. Dla niektórych to wręcz nauka ścisła. Coś policzalnego. Łatwo wyjaśnić jak podzielić treść na ileś aktów i jaka jest funkcja każdego z nich. Jak się już wymyśli jakąś genialną fabułę można ją potem spróbować uporządkować. Ale NAJPIERW trzeba ją wymyśleć. A w temacie wymyślania fabuły, tworzenia dobrych bohaterów, budowania i prezentowania relacji porad już za wiele nie ma. Tu już trzeba być twórczym, ciężko jest przedstawić jakąś mechaniczną receptę. Chociaż jak zauważyłem niektórzy próbują:)
I odważę się jeszcze dołożyć małą uwagę do artykułu o bohaterach psychoanalitycznie. Jestem za, a nawet przeciw:)
Oczywista sprawa, że dobrze napisany bohater potrafi ponieść książkę. Bez żywego bohatera, który wzbudza w czytelniku silne emocje ciężko jest napisać coś ciekawego. Tylko to nie jest konkurencja dla uporządkowanej fabuły. Nie wiem czy Sienkiewiczowi, Prusowi albo Shakespearowi stygła herbata:) ale nie dość, że stworzyli niebanalne postacie, którymi zaludnili swoje dzieła, to jeszcze byli w stanie wykorzystać podział na akty. Jedno nie przeszkodziło drugiemu. To zupełnie dwie różne sprawy. Przypomina mi to jeden z moich ulubionych starych kawałów. Leciały dwa bociany. Jeden był duży, a drugi poleciał w prawo.
Im bogatszy mamy warsztat tym większe możliwości twórcze. Przynajmniej mnie się tak wydaje.
Trochę jestem zarobiony przed urlopem, ale w wolnej chwili zabiorę się za czytanie. Już się bałem, że dostanę po oczach jakąś boliwijską prozą wyzwoleńczą przekładaną z języka miejscowych indian, którym władaja jedynie trzy osoby na świecie;)
A teraz już trochę powazniej. Oczywiście, że forma ma podążać za treścią. Chyba tylko w baroku uważano inaczej, ale historykiem sztuki nie jestem więc nie będę się upierał. Ta cała struktura to jedynie narzędzie do porządkowania fabuły. Tylko, że najpierw tę fabułę trzeba wymyśleć. A jakby tego było mało to jeszcze w wielu gatunkach literackich fabuła wcale nie jest najważniejszym elementem. Przesłanie, tło, bohaterowie, relacje, styl, język - konkurencja jest dość duża. O bohaterach i tle nawet cośtam zacząłem pisać. Jak będę miał więcej czasu to może dokończę i wkleję tu gdzieś.
Samo uporządkowanie fabuły ma większe znaczenie w filmie i teatrze. W książce rzeczywiście ma się dużo większą swobodę.
Może dlatego jest tak dużo porad w temacie struktury i podziału na akty w różnych serwisach internetowych, bo jest to jedna z prostrzych rzeczy do wyjaśnienia i nauczenia się przy okazji. Dla niektórych to wręcz nauka ścisła. Coś policzalnego. Łatwo wyjaśnić jak podzielić treść na ileś aktów i jaka jest funkcja każdego z nich. Jak się już wymyśli jakąś genialną fabułę można ją potem spróbować uporządkować. Ale NAJPIERW trzeba ją wymyśleć. A w temacie wymyślania fabuły, tworzenia dobrych bohaterów, budowania i prezentowania relacji porad już za wiele nie ma. Tu już trzeba być twórczym, ciężko jest przedstawić jakąś mechaniczną receptę. Chociaż jak zauważyłem niektórzy próbują:)
I odważę się jeszcze dołożyć małą uwagę do artykułu o bohaterach psychoanalitycznie. Jestem za, a nawet przeciw:)
Oczywista sprawa, że dobrze napisany bohater potrafi ponieść książkę. Bez żywego bohatera, który wzbudza w czytelniku silne emocje ciężko jest napisać coś ciekawego. Tylko to nie jest konkurencja dla uporządkowanej fabuły. Nie wiem czy Sienkiewiczowi, Prusowi albo Shakespearowi stygła herbata:) ale nie dość, że stworzyli niebanalne postacie, którymi zaludnili swoje dzieła, to jeszcze byli w stanie wykorzystać podział na akty. Jedno nie przeszkodziło drugiemu. To zupełnie dwie różne sprawy. Przypomina mi to jeden z moich ulubionych starych kawałów. Leciały dwa bociany. Jeden był duży, a drugi poleciał w prawo.
Im bogatszy mamy warsztat tym większe możliwości twórcze. Przynajmniej mnie się tak wydaje.
Jako pisarz odpowiadam jedynie za pisanie.
Za czytanie winę ponosi czytelnik.
Za czytanie winę ponosi czytelnik.
8
Seener dotknął sedna tematu. Jeśli piszesz o kimś konkretnym, ten bohater powinien wzbudzić czytelnika sympatię. W najgorszym razie przynajmniej go zaintrygować.
Przypuszczam więc, że spustem w twoim rewolwerze powinna być przemyślana szczegółowo postać, która zadziała jak magnes.
No, a warsztat... Chyba właśnie nad nim pracujesz, prawda?
Przypuszczam więc, że spustem w twoim rewolwerze powinna być przemyślana szczegółowo postać, która zadziała jak magnes.
No, a warsztat... Chyba właśnie nad nim pracujesz, prawda?
Napisz książkę: http://www.porady24.waw.pl/pisanie-ksia ... iazki.html
9
Pewna pokusa była ;-)Seener pisze: Już się bałem, że dostanę po oczach jakąś boliwijską prozą wyzwoleńczą przekładaną z języka miejscowych indian, którym władaja jedynie trzy osoby na świecie;)
Krótko, bo urlop i brak dostępu - Uważam, że dobry utwór literacki to odpowiednio wymieszane składniki - styl, postać, tło, dialogi, struktura (tak, tak, nie jestem przeciw odpowiedniej strukturze, a jedynie przeciw jej nadmiarowi, który zabija wszelką inwencję) fabuła i iskra twórczej niepokorności. I to w imię tej ostatniej będę toczył moje prywatne boje i bojówki przeciw creative writing.