Nie będę zajmowała się w tej chwili poprawianiem zdań albo koślawych, albo nie pasujących do sytuacji, jaką opisują. Chciałam się skupić na dwóch sprawach: konstrukcji opowiadania oraz wiarygodności opisywanych zdarzeń.
Najpierw konstrukcja.
SirVimes pisze: Czujne oczy wpatrywały się jak w obraz w zielonookiego druha. Dzisiejszy dzień miał być specjalny, drużynowy przygotował dla nich niespodziankę.
- Jak wszyscy już wiecie, dziś zaprosiłem do naszego kręgu specjalnego gościa.
SirVimes pisze: Weteran skończył swoją opowieść, gasząc fajkę. Wstał i ukłonił się elegancko przejętym harcerzom. Odchodząc do łodzi rybak skrzyżował spojrzenia z siedzącym na brzegu półkola chłopcem o gładko ulizanych włosach.
Rybak skurczył się nagle, jakby zapadł w sobie. Skóra na twarzy wyblakła i naciągnęła na wydłużone kości czaszki. Błysnął w świetle ogniska uśmiech złożony z krzywych, zżółkłych zębów. Przerzedzone włosy pokryły się szlamem i wodorostami. Długie palce oblekła zielonkawa błona.
Stwór uśmiechnął się do harcerza, oblizując długim jęzorem pokryte ranami i liszajami wargi,
Napisałam w komentarzu pod poprzednią wersją, że drużynowy jest tylko konferansjerem i, na dobrą sprawę, mogłoby go nie być, gdyż nie odgrywa w opowiadaniu żadnej roli. Zostawiłeś go, zmieniając tylko opis, lecz funkcja drużynowego pozostała ta sama, czyli - żadna. A można było inaczej. Gdyby odchodzący stwór skrzyżował spojrzenie i uśmiechnął się nie do anonimowego harcerza, lecz właśnie do drużynowego, czytelnik pozostałby z zagadką: co właściwie wiedział drużynowy? I kim jest? Skąd ta znajomość z "rybakiem"? Powstałaby klamra łącząca początek i koniec opowiadania, drużynowy przestałby być jedynie "gadającą głową", a efekt końcowego zaskoczenia zostałby wzmocniony przez pytania, na które nie ma odpowiedzi.
A teraz wiarygodność.
Wprowadzenie do fabuły postaci fantastycznych nie oznacza, że inne elementy świata przedstawionego można traktować z dużą dowolnością. Niestety, nie. W Twoim opowiadaniu ta dowolność występuje na dwóch poziomach: detali opisu oraz samej akcji.
Najpierw detale. O niektórych już była mowa przy okazji opisu lasu i ogniska, więc teraz sprawa tego, co i jak dostrzegamy.
SirVimes pisze: Piegowate i śniade twarze migotały w blasku ogniska. Czujne oczy wpatrywały się jak w obraz w zielonookiego druha.
W świetle ogniska nie da się rozpoznać ani piegów na twarzach, ani koloru oczu osób, które tam siedzą. Jeśli nie wierzysz, to sprawdź.
SirVimes pisze: Twarz starego rybaka okalały nieliczne siwe włosy, głęboko osadzone błękitne oczy przepatrywały niewielką polankę.
To samo.
SirVimes pisze: Miała najpiękniejsze oczy jakie w życiu widziałem, lazurowe, przypominające mi górskie jeziora.
Daj sobie spokój z tymi oczami. Tu z kolei odległość jest zbyt duża, takie obserwacje są wiarygodne, kiedy się stoi o dwa-trzy metry od dziewczyny. Obserwowana z większej odległości, musi wywoływać wrażenie piękną sylwetką, bujnymi włosami, wdziękiem ruchów...
A teraz wiarygodność sytuacyjna.
SirVimes pisze: Potworne dźwięki dobiegały ze strony moczar.
Najpierw Niemcy się śmiali, ale zabawa płynnie przeszła w głośnie wrzaski: bólu, przerażenia. Wydawało mi się, że są żywcem obdzierani ze skóry. Słyszałem trzask łamanych kości, odgłos wypruwanych wnętrzności z ciał.
Najgorsze były świadectwa uczty, jaką ta piekielna istota sobie tam urządziła. Mlaskanie, bekanie i przeżuwanie ciągnęło się godzinami. Ohydne odgłosy pożeranych ludzi, połączone z ich przerażonymi głosami.
Z mojej kryjówki odważyłem się wyjść dopiero pod wieczór.
A dlaczego żaden z tych żołnierzy nie zrobił użytku z karabinu? Potwór potworem, kule mogą się odbijać od od jego skóry, ale broń przecież nie utonęła w bagnie, gdyż cud-dziewczyna potem ją ułożyła starannie razem z innymi rzeczami. Sześciu uzbrojonych facetów i ani jednego strzału?
Fantastyka nie zawiesza praw fizyki, przyrody i psychologii. Wprost przeciwnie, chociaż wszyscy wiemy, że takich potworów nie ma (a w każdym razie wierzymy, że ich nie ma), to jednak, kiedy już się pojawią, reakcje na ich obecność muszą być PRAWDZIWE i autor nie może zakładać, że potwór jakoś tam poradził sobie z karabinami. Zwłaszcza że ich właściciele żyją, gdyż, sądząc po odgłosach, są pożerani stopniowo, a to trwa.
I tu kolejna sprawa.
Rozciągnięcie tej makabry na wiele godzin (aż do wieczora) wcale nie potęguje efektu grozy. Wprost przeciwnie, we mnie wywołuje raczej wrażenie niezamierzonego komizmu i osłabia wiarygodność. Jeden żre, żre i żre, a drugi leży i słucha, słucha, słucha... Ja rozumiem, że konsumpcja sześciu facetów musi potrwać, ale z fabularnego punktu widzenia nie dostrzegam konieczności, żeby potwór pożarł wszystkich.
Pars pro toto - ta zasada sprawdziłaby się i w Twoim opowiadaniu. Jeden albo dwóch pożartych, pozostali z rozszarpanymi gardłami, pogruchotani, wszystko się rozegrało w ciągu najwyżej godziny, zwiadowca wrócił do oddziału z obłędem w oczach.
Efekty makabryczne trzeba umieć dawkować, gdyż ich nadmiar, wbrew pozorom, osłabia wrażenie.
No i, do licha, koryguj oczywiste błędy! Pisałam już poprzednio, że odmienia się: moczary - moczarów, a Ty swoje. Ortografia nie jest sferą dowolności!