Dziennik maratończyka - Rubia

1
Pierwszy grudnia, zakładam dziennik.

Nikomu do niczego się nie przyznałam. Rodzina i tak wie, że siedzę i piszę.

Nie jestem aż tak ambitna, żeby powieść ukończyć w ciągu trzech tygodni. Chcę jedynie dopracować jeden wątek, o którym nawet nie wiedziałam, że będzie miał takie znaczenie. Samo wyszło.

Główny bohater miał nie być Polakiem. Nużą mnie klimaty emigranckie i opowieści o rozpoczynaniu wszystkiego od zera. Ale jednak Polakiem będzie, z różnych powodów. Muszę więc ułożyć historię dziecka, które na początku lat 80. znalazło się z rodzicami w obcym kraju. Historię wrastania w nowe miejsce. Brr...
Dobrze, że coś wiem na ten temat. Realia tamtego czasu zawsze można sprawdzić.

[ Dodano: Pią 02 Gru, 2011 ]
Ponieważ nie chcę, żeby najbardziej okazałym rezultatem tego maratonu stał się dzienniczek poświęcony trudom pisania, będę umieszczać wpisy tylko dwa razy w tygodniu. 3-4 dni to dobry czas rozliczeń.

Bohater na razie ma matkę-Polkę. Zawsze coś. Ojciec narodowości jeszcze nie ustalonej. Niby daleko dojeżdżam do pracy, ale, jak się okazuje, to nie wystarcza, żeby w tym czasie zdecydować się na jedną, spójną wersję biografii.
Limit jednak wyrobiłam, pisząc o sprawach nie związanych z pochodzeniem. :)

Przyszła wczoraj płyta, którą zamówiłam w Amazonie. No i posłuchałam... Nie potrafię pisać przy muzyce, o czym wiem od dawna, ale posłuchać musiałam. I nie powiem, że był to czas stracony.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

2
Przez piątkowy wieczór i sobotę jeden z tekstów powiększył się z około 11 000 znaków do około 21 000. Byłoby więcej, ale przeredagowywałam to, co napisałam wcześniej, wyrzucając spore fragmenty. Trudno, nie zamierzam bić rekordów, jeśli chodzi o ilość znaków, to wszystko musi mieć jeszcze jakiś sens i nie będę zostawiała żadnych przeróbek "na potem".
Do drugiego opowiadanka trochę dorzuciłam. Zastanawiam się, jak tu się zmieścić w 10 000. Nie rozgadywać się. Proste? Proste. Ale niełatwe.

Research zajął mi sporo czasu, lecz bez niego nic.

Główny bohater nadal ma matkę Polkę i ojca niewiadomego pochodzenia. Na szczęście nie jest to książka o poszukiwaniu tożsamości.

A, i tytuł wymyśliłam. Zawsze, kiedy mam tytuł, wszystko zaczyna mi się lepiej układać. To dosyć ważny czynnik porządkujący, nadający kierunek pewnym wątkom. Nie ma więc już żadnego "tytułu roboczego", jest taki, jaki powinien być.

Muzyka instrumentalna mnie nie rozprasza. Słuchałam trochę Pachelbela, bardzo przyjemny podkład pod rozmyślania różne. Ale jeśli nastawiam inną płytę i słyszę wokal, od razu się dekoncentruję. A przecież nie znam irlandzkiego, nie znam szwedzkiego, z grubsza tylko wiem, o czym są te teksty, więc nie mogę się przejmować ich treścią i głos wokalisty traktuję jak jeszcze jeden instrument. A mimo to się rozpraszam. Ciekawe. Może to jest tak, że głos ludzki ma jakieś właściwości, które przyciągają uwagę, każą się skupić właśnie na nim, a nie na innych dźwiękach czy innych zajęciach? Nawet jeśli nie znamy treści przekazu?
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

3
Mama mojego męża westchnęła kiedyś melancholijnie: ja planuję, ty planujesz, on planuje - jaki to czas? Stracony.
Miała rację, doświadczona kobieta.
Trzydniowy wyjazd w sprawach zawodowych (jest jeszcze coś takiego, jak delegacje!) wyłączył mnie skutecznie i z aktywności na Wery, i z pisania. Lubię podróże, nawet takie krótkie, spotkałam się z sympatycznymi, dawno nie widzianymi kolegami, załatwiłam, co miałam załatwić, prywatnie też sobie pogadaliśmy i nie tylko... Wcale nie zamierzam się skarżyć. Znaków jednak od tego nie przybyło, chociaż nawet netbooka wzięłam. Cóż, rankami nie jestem zbyt produktywna, a wieczory spędzałam inaczej.

Dziś wieczorem skończę krótkie opowiadanko, to na 10 000. W pociągu obmyśliłam parę scen, takich ze środka fabuły. W przypadku krótkich tekstów zawsze na początku układa mi się rama konstrukcyjna - wiem, co ma być na początku, wiem, jaki będzie koniec, pozostaje wypełnienie tego sensowną treścią. Tak jest i tym razem.

A ten długi, najważniejszy? Dziś spojrzałam na ilość znaków - ponad 350 000. To już prawie 200 standardowych stron. Miała być mikropowieść, a tu końca nie widać. Ale i tak wywalę pewnie 1/3, więc zyskam trochę miejsca. Mikropowieść ,gdyż będzie tylko jeden wątek, żadnego rozbudowywania na siłę.

Jadąc do pracy, pomyślę, jak to wszystko uporządkować. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, i to pod wpływem tego, co wyczytałam tu, na forum. Hmm...
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

4
Krótkie opowiadanko, to na 10 000 znaków, skończone. Teraz poleżakuje sobie przez tydzień, a potem je poprawię. Jak zwykle, pomiędzy początkiem a końcem zdarzyło się coś, czego wcale nie przewidywałam. Bohaterowie żyją własnym życiem, trzeba jakoś za nimi nadążyć, normalka.

Był to jednak tylko taki przerywnik pomiędzy dłuższymi tekstami. W nich też coś się działo, chociaż wymierny efekt trudno uchwycić - za dużo wyrzucałam, a nie jestem tak skrupulatna, żeby prowadzić dokładne rachunki, ile znaków wykasowałam, a ile dopisałam. Przekonałam się tylko ponownie, że jeśli przeglądam tekst i widzę w nim coś, co mi się nie podoba, zwłaszcza w warstwie językowej, zmieniam od razu, bez odkładania. Do późniejszego dopracowania zostawiam tylko poważniejsze zmiany czy uzupełnienia w fabule.

Jednym słowem - nie nadaję się do takiego maratonu, w którym głównym kryterium jest ilość znaków. Jakość tekstu ma dla mnie większe znaczenie, niż jego długość, nie potrafię przyjąć założenia, że piszę, piszę, piszę, a wszystkie błędy czy potknięcia poprawię kiedyś tam. Może spróbuję zrobić coś takiego w ostatnim tygodniu; świąteczne zamieszanie powinno sprzyjać rozluźnieniu rygorów i w tej dziedzinie.

A teraz jadę do pracy. I to na długo. Dopiero wieczorem uda mi się coś napisać.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

5
Zwiększona dawka pisania w grudniu to pomysł średnio fortunny, zwłaszcza, że i w pracy ciągle się czegoś domagają - wiadomo, koniec roku.

Rodzinie już wcześniej zapowiedziałam, że sprzątanie przedświąteczne to jej sprawa. Nawet są już wyniki, ale są również miejsca, do których sama muszę przyłożyć ręki. A szczyt dopiero przecież się zbliża...

Główny bohater będzie miał jednak matkę Polkę i ojca cudzoziemca. I dwóch przyrodnich starszych braci, z tej matki Polki. Zastanawiałam się, po co mi takie komplikacje, pierwotna wersja była o wiele prostsza, jednolita narodowościowo. Chyba głównie po to, żeby pozostawał pomiędzy - kulturami, zwyczajami, stylami życia. Żeby nie identyfikował się do końca z żadną opcją. Tak jest lepiej, element obcości zachowany, lecz bez emigranckich klimatów, wszystkie kłopoty z wrastaniem przerzucone na starsze pokolenie i sprowadzone do kręgu rodzinnego.

Jeśli chodzi o ilość znaków - dołek. Pisze, a ilość znaków niewiele się powiększa. Wszystko przez to, że dużo wycinam. No i zacięłam się na scenach erotycznych. Wiadomo. Pytanie "jak pisać, żeby było..." całkiem niedawno na Wery maglowane, do żadnej ogólnej konkluzji nie doprowadziło, bo też i doprowadzić nie mogło. Niniejszym dołączam do grona tych, dla których jest to problem.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

6
Też mam wrażenie, że grudzień to nie jest najlepszy miesiąc na takie inicjatywy. Pewnych rzeczy po prostu nie da się przeskoczyć. To powinien być jakiś październik czy inny marzec.

Co do scen erotycznych - ja jednak wyciągnęłam kilka wniosków z tamtej dyskusji, przede wszystkim zauważyłam, jak istotna jest pozycja, w jakiej ustawiamy odbiorcę. Mam teraz na boku taki tekst z "momentami" i piszę sobie na próbę fragmenty w różnych wariantach - odbiorca jako podglądacz, odbiorca jako przyjaciel, odbiorca jako oskarżony - za każdym razem wychodzi zupełnie inny tekst. Dużo od tego zależy. Można też wykorzystać drugą osobę (np. list) i ustawić odbiorcę w pozycji współuczestnika. Może spróbuj do tych swoich scen podejść od tej strony - kim jest oglądający (słuchający). I dopiero mając jego punkt widzenia i cel, dla którego on ma oglądać (słuchać), zacznij opowiadać.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

7
Masz rację, że ustawienie sobie odbiorcy daje rozmaite możliwości. Ale ja mam inny problem. Bohater i narrator zarazem (narracja jest pierwszoosobowa) jest mężczyzną. A ja jednakowoż nie. Więc tak się zastanawiam, czy to, co napisałam, nie spotkałoby się z zarzutem, że jest... niemęskie. No, babskie po prostu. Gdyż mężczyzna tak się nie zachowa, czegoś tam nie powie, czegoś innego jeszcze nie pomyśli... Nie chcę tu włazić w rozważania genderowe, lecz w sferze erotyki różne stereotypy związane z płcią mają się całkiem dobrze. Właśnie.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

8
Samochód padł, co w przeraźliwy sposób wydłużyło czas potrzebny na dojazdy. No i na zakupy. Dobrze, że prezenty kupiłam już wcześniej, bo jeden objętość miał sporą, a ja nie potrafię, jak afrykańska kobieta, z wdziękiem kroczyć przez miasto z wielkim koszem na głowie. Wielbłąd juczny by mi się przydał, żeby wszystko do domu przyniósł. No, powiedzmy, osioł.

Przez te perturbacje i zebrania w pracy wczoraj moja aktywność piśmiennicza spadła do zera. Po prostu, nie napisałam nic, co mi się naprawdę rzadko zdarza. A tu jeszcze dwie redakcje przypominają, że terminy oddania tekstów już bliskie, a kto się spóźni, ten sam sobie winien - więc hierarchia ważności tego, co piszę, sama mi się ułożyła, według kolejności oddawania tekstów zamówionych.
Jak tu jeszcze znaleźć czas na pisanie dla przyjemności?
Nijak.

Ale fabuła jednak sama się snuje, bo u mnie to stan chroniczny, wymyślanie historii, których potem nie mam czasu spisać.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

9
Mało tekstu przybyło i nie ma co ukrywać, że to tylko z powodu świąt. To raczej taki kryzys koncepcji. :)
Uśmierciłam jednego z najważniejszych bohaterów. Banalnie, na zawał. W przedostatnim rozdziale. Problem w tym, że cała reszta stała się potwornie dołująca. Nie potrafię zafundować - ani głównemu bohaterowi, ani czytelnikom - żadnego łatwego pocieszenia. Trudnego też nie. Żadnych metafizycznych olśnień, przemiany duchowej, zrozumienia jakiegoś głębszego sensu tego, co się stało. Ani nawet pociechy religijnej. Nic z tych rzeczy. Śmierć człowieka dość młodego, pełnego energii i planów na przyszłość jest, jak to kiedyś ujął pewien mój kolega, skandalem egzystencjalnym. I nie znajduję nic, co by ten fakt mogło złagodzić.
Ale jakaś bardziej optymistycznie nastawiona cząstka mnie cały czas domaga się optymistycznego zakończenia. Ja po prostu lubię książki, które się dobrze kończą. Podobno większość czytelników też je lubi.
Kłopot z tym, że ta dołująca końcówka jest ważnym elementem konstrukcyjnym całości. Jeśli ocalę tego zawałowca, cała reszta jest do wyrzucenia. A, po pierwsze, jest już napisana, a po drugie - ze względów kompozycyjnych trudno byłoby ją zastąpić czymś innym. No i paru konkretnych pomysłów mi szkoda, mszy żalobnej na przykład, nad którą umęczyłam się jak koń roboczy, kombinując, jak by do niej przemycić pewną świecką pieśń, czego robić nie wolno. I teraz miałbym pozbyć się tego wszystkiego?

Potrzeba optymistycznego zakończenia jednak we mnie narasta. Nie mam pojęcia, co z tym zrobić.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

10
rubia pisze:jak by do niej przemycić pewną świecką pieśń, czego robić nie wolno.
Jak to nie wolno? Byłem na pogrzebie, na którym w kaplicy grano Rammsteina. Do teraz mam ciarki na plecach, gdy słyszę ten kawałek. To była prawdziwa transgresja.
Leniwiec Literacki
Hikikomori

11
Przepisy dotyczące liturgii pogrzebowej nie pozwalają na wprowadzanie zmian w liturgii mszy za zmarłych (to dotyczy również muzyki). Specjalnie sprawdzałam, gdyż chciałam się przekonać, jak to jest. Pewnie księża godzą się na prośby rodziny, żeby w oprawie muzycznej znalazło się coś, co zmarły lubił, ale taka zgoda wcale nie jest regułą. Co więcej, gdyby rygorystycznie trzymać się przepisów, to żadna muzyka świecka nie powinna być grana w kościele, nawet w formie koncertu charytatywnego.

To właśnie ze sprawdzaniem miałam najwięcej problemów, gdyż do dokumentów ciężko dotrzeć, a praktyka wcale nie jest jednoznaczna.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

12
Ale czekaj. Bo chyba mieszasz dwie płaszczyzny, fizyczną i rytualną. Nie może być grana w czasie liturgii, ok, ale czy to jest jednoznaczne z "nie może być grana w kościele"? Bo z tego co pamiętam, utwór nie puszczono w trakcie ceremonii, ale przed rozpoczęciem.
Leniwiec Literacki
Hikikomori

13
Rygorystycznie rzecz traktując - nie może. (Opat Benediktbeuren, skąd pochodzi rękopis Carmina burana odmówił całkiem niedawno, bo ze dwa lata temu, koncertu tychże Carmina w kościele, gdyż to muzyka świecka! I to w Niemczech, gdzie protestanci nie mają takich oporów i kościoły udostępniają na najrozmaitsze imprezy muzyczne).

Ale przepisy przepisami, a życie życiem. Nawet Rammsteina przed liturgią mogę sobie wyobrazić. Ja tę świecką pieśń - zresztą z XV wieku, skomponowaną specjalnie jako pożegnanie wybitnego muzyka przez jego ucznia - upchnęłam po mszy, kiedy formuje się kondukt. I tu jest problem, bo to jednak cały czas trwają egzekwie. Nie znalazłam jednak lepszego miejsca. :)
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

15
Przepisy przepisami, a życie życiem. Byłam na pogrzebie znajomej, gdzie podczas wyniesienia trumny z kościoła grano jej ulubioną piosenkę. Nikomu nie przeszkadzało. Ksiądz się zgodził. Ludzie nie bulwersowali.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf
Zablokowany

Wróć do „Maraton pisarski”