TEKST NR 1
WWWMieszkanie pięćdziesiąt dwa przeciskało się przez lepką galaretkę czasoprzestrzeni. Wiatr upływających lat sprawiał, że wystające z okien żagle łopotały. Lloyd Thompson siedział na parapecie rozkoszując się ciszą. Było ciemno. Pojedyncze zygzaki błyskawic rozcinały inkaustową pustkę, informując o kolejnych zjazdach z autostrady przeszłości. Mężczyzna trzymał w ręku zegarek z osobliwą tarczą pełną cyfr i piktogramów. Wskazówki poruszały się wstecz, zmierzając do punktu oznaczonego czerwonym krzyżykiem. Częstotliwość rozbłysków wzrastała z każdą minutą. Lloyd zeskoczył z parapetu i zamknął okno. Zapalił lampkę stojącą na biurku, przysunął do niego krzesło i usiadł. Wyciągnął z szuflady dwa zawiniątka, położył je na blacie i jeszcze raz spojrzał na zegarek. Miał całkiem sporo czasu do kolejnego przystanku. Odwinął ostrożnie papier, którym szczelnie owinięto pierwszy przedmiot. Puszka po aerozolu. Nic specjalnego. Nic specjalnego dopóki nie posiądzie się informacji, że ta właśnie puszka po aerozolu ma dwa i pół tysiąca lat i przez cały ten czas spokojnie czekała na przypadkowego znalazcę w greckiej amforze. Thompson przetarł znalezisko rękawem, z szyderczym uśmiechem na twarzy. Wyobrażał sobie miny swoich kolegów po fachu, gdyby zobaczyli co robi. No, może nie dokładnie po fachu. Właściwie nie był archeologiem. Raczej motorniczym, który podróżuje w czasie mieszkaniem z wielkiej płyty, z zamiłowaniem archeologicznym. Od scysji z pewną uroczą staruszką starał się, przynajmniej publicznie, nie przyznawać do tego co robi. Chciała koniecznie poznać Elvisa. Lloyd zawiózł ją do Elvisa... A potem poprosił o zapłatę za kilkudziesięcioletnią wycieczkę i został uprzejmie walnięty świecznikiem.
WWWStarał się odczytać cokolwiek z etykiety, ale czas nadgryzł ją tak mocno, że po wszystkich literach i oznaczeniach pozostały tylko wspomnienia. Wstrząsnął opakowaniem. Nic się nie stało. Wyraz znudzenia zagościł na jego twarzy. Liczył na dżina czy chociaż jakiegoś małego, niegroźne ducha albo kosmitę. Zawiódł się kompletnie. Fantastyka była jego ostatnią deską ratunku. Bo jak inaczej miał wytłumaczyć zaistniały paradoks? Aerozole w Starożytnej Grecji były dla niego zagadką pokroju kręgów w zbożu dla ufologa. Gdyby tylko aerozole... Rozwinął drugie zawiniątko. Parasol. Chwycił drewnianą rączkę i zaczął delikatnie ją obstukiwać. Coś trzasnęło, plasnęło, a chwilę później Thompson krzyknął. Mechanizm otwierający. Czuł, że dokładnie wszystko jest nie tak, jak być powinno. Ponownie spojrzał na zegarek. Wskazówki były ledwie kilka milimetrów od czerwonego krzyżyka. Zgasił światło, żeby nie przegapić odpowiedniego rozbłysku i rozpoczął przygotowania do zjazdu z głównej arterii. Czasoprzestrzeń nie sprzyja nagłym skrętom.
WWWBłyskawica przecięła pustkę. Mężczyzna wychylony przez okno walczył z żaglami. Mieszkanie pięćdziesiąt dwa zaczęło się obracać w prawo. Dźwięk dartego papieru narastał z każdą sekundą. Wiatr mijających lat jęczał przeciągle. Ciemność stawała się coraz gęstsza, nabierając konsystencji budyniu... Lloyd odskoczył od okna, gdy podmuch złamał jeden z masztów. Pralka automatyczna świata wirowała coraz szybciej i szybciej. Fala jaskrawego błękitu zalała cały salon. Szeroka wyrwa w czasoprzestrzeni zasysała wszystko z ogromną siłą.... Plompnięcie i głuchy stukot poinformowały Thompsona, że jest już na miejscu. Siła towarzysząca lądowaniu przerzuciła go przez parapet. Czuł się zupełnie jak stary, zniszczony sweter. Nad jego głową jaśniało gorące, greckie słońce.
***
WWWPodstawową sprawą, jeśli chodzi o podróże w czasie jest odpowiedni kamuflaż. Nie można naruszać równowagi prądów przeszłości i przyszłości. Lloyd doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Zdarzało się, że podczas bytowania w starożytnych imperiach spotykał innych eksploratorów czasoprzestrzeni. Łatwo było ich rozpoznać. Wyróżniali się, jeśli nie strojem czy nowinkami technologicznymi, to przynajmniej ekscentrycznym zachowaniem. Thompson miał nieodzowne wrażenie, że w sprawie z parasolem i aerozolem mieszał palce jakiś nieopierzony podróżnik, który nie umiał albo nie chciał wtopić się w tłum. Musiał go odnaleźć i powstrzymać. Choć tym razem nie wyrządził szkód, mógł jeszcze wiele namieszać w bulgoczącym wywarze czasu, dodając do niego składniki spoza receptury. Lloyd widział oczyma wyobraźni Trojan z lornetką czy wikingów z kompasem lub nawigacją satelitarną. Zadrżał, starając się odrzucić wizje.
WWWMieszkanie pięćdziesiąt dwa miało zainstalowany połowicznie zautomatyzowany system kamuflażu, dostosowujący jego wygląd do czasów, w których akurat się znajdowało. Włącznik zamontowany w zegarze sprawdzał się doskonale. Lloyd zdjął mechanizm ze ściany i ustawił wskazówki na dwunastą. Szczęk zębatek akompaniował otwarciu się małych drzwiczek tuż ponad tarczą. Oczom mężczyzny ukazała się kukułka, która robotycznym śpiewem usiłowała zwrócić na siebie uwagę. Thompson usunął ją z wnęki, a w jej miejscu umieścił fragment materiału, który odnalazł wraz z parasolem i puszką po aerozolu. Drzwiczki zamknęły się z cichutkim trzaśnięciem. Coś zazgrzytało, zaturkotało, stuknęło, świsnęło i lekki wstrząs przebiegł wzdłuż mieszkania. Był łagodny, jak szczeniak, ale nie gryzł kapci. Lloyd spojrzał na siebie. Z zadowoleniem przeczesał palcami fałdy himationu o poprawił pasek chitonu, po czym ruszył w stronę wyjścia. Najbliższa przyszłość rysowała się w pastelowych barwach.
WWWDrzwi zatrzasnęły się z hukiem. Thompson spojrzał za siebie. Kamuflaż działał. Jakkolwiek wnętrze mieszkania nadal lawirowało na cienkiej granicy dzielącej wiek dwudziesty i dwudziesty pierwszy, zewnętrze było perfekcyjnie starożytne. Oczywiście, gdyby Lloyd zaparkował w centrum, uknuta mistyfikacja mogłaby zakończyć się tragicznie. Ktoś z pewnością zauważyłby, że jego ulubiona pustka została wypełniona przez górę kamieni. Co innego, gdy ląduje się na terenie mało uczęszczanym. Wtedy zawsze można się wytłumaczyć. Thompson już miał wyruszyć na poszukiwanie nieostrożnego podróżnika obdarzonego niewątpliwie ponadczasowym poczuciem humoru, gdy przypomniał sobie prośbę żony. Prośby żony nie można od tak zignorować, przynajmniej, jeśli chce się mieć wszystkie kręgi na swoim miejscu. Lloyd wbiegł do mieszkania i potykając się od dywan wpadł do łazienki. Ściągnął z półki lakier do włosów i przeczytał etykietę. Hipoalergiczny. Przynajmniej raz kupił to, co trzeba było kupić. Szkoda tylko, że musiał służyć jako królik doświadczalny... Wstrząsnął opakowaniem, spryskał włosy i miał nadzieję, że nikt nie zauważy cudownej trwałości jego fryzury. Musiał być całkowicie pewien hipoalergiczności produktu, jeśli chciał być całkowicie pewien sprawności swoich uszu. Elaine Thompson uwielbiała krzyczeć. Cień przemknął po turkusowych kafelkach. Lloyd wspiął się na palce, by wyjrzeć przez okno. Nikogo nie zobaczył. „To pewnie ptak” - pomyślał i ponownie opuścił dom. Dwa i pół tysiąca lat historii wirowało w powietrzu.
WWWŻar lał się z nieba. Słońce zapalało lampy białych chitonów.
WWW- „Na agorze w dzień targowy, takie słyszy się rozmowy...” - Thompson mruczał pod nosem. Był czujny, ale odczuwał chroniczny brak okularów przeciwsłonecznych. Przeklinał fakt, że wynaleziono je ponad dwa tysiące lat później. Usiłował wypatrzeć w tłumie dowcipnisia, który udawał Greka. Fałszywy Grek, wśród Greków prawdziwych nie powinien być trudny do odszukania.
Hałas był niemiłosierny. Lloyd starał się rozplątać kłębki rozmów, które w strzępach docierały do jego uszu. Rozumiał tylko niewielką część z tego, co usłyszał. Mieszkanie pięćdziesiąt dwa przestroiło co prawda jego aparat mowy, ale rozumiał tylko i wyłącznie grecki. A masa ludzi, która go otaczała używała co najmniej kilku języków. Pozostawało zaufać wzrokowi. Uwagę Thompsona przykuwał zwłaszcza młodzieniec o śniadej skórze, chyba Fenicjanin, który starał się sprzedać kość słoniową. Był wyraźnie podekscytowany, krzyczał głośno i gestykulował zamaszyście.
Jego towar nie interesował nikogo. Lloyd przyglądał mu się przez kilka chwil. Raz czy dwa napotkał jego wzrok, w którym igrały iskry zakłopotania i gniewu. Postanowił, że będzie go obserwował, jak długo to tylko możliwe. W końcu musi się przecież jakoś zdradzić. A potem... Potem Thompson wyartykułuje mu dokładnie wszystko, co tylko musi wiedzieć o podróżach w czasie.
***
WWWMieszkanie pięćdziesiąt dwa stało sobie zupełnie spokojnie. Było mocne, stabilne i monumentalne, jak przystało na porządnego eksploratora czasoprzestrzeni, a przede wszystkim, przynajmniej chwilowo, było domem. Cieszyło się niezmiernie, że nikogo nie interesowało jego bytowanie w starożytności. Miało czas, by rozmyślać o przytulnej, choć nieco ciemnej suterenie, którą poznało podczas wycieczki do lat trzydziestych. Miło im się rozmawiało. Zaskakująco miło. Zwłaszcza, jak na kilkutonowe zbiorowiska cegieł pozbawione wszystkiego. co niezbędne do mówienia i słuchania.
WWWSzybkonogi cień człowieka zbliżył się do mieszkania i z niepokojem pacnął jedną z kolumn cieniem kija. Panowała cisza przerywana łagodnym dźwiękiem fal. Leciutka bryza działała kojąco i odświeżająco. Nic się nie stało. Zachęcona biernością materii nieożywionej postać wbiegła na wewnętrzny dziedziniec. Już miała wkroczyć do gyneceum, gdy zderzyła się z twardą, niewidzialną ścianą. Drzwi antywłamaniowe ukryte na potrzeby starożytnej aranżacji mieszkania pięćdziesiąt dwa zadrżały delikatnie. Lloyd Thompson był doskonale przygotowany na akcje podrzędnych złodziejaszków. Musiał chronić osiągnięcia dwudziestego wieku przed oczami, a tym bardziej przed lepkimi rękami handlarzy z przeszłości. Każdy przeciek międzyczasowy mógł skończyć się katastrofą.
WWWTajemnicza postać próbowała jeszcze kilkukrotnie sforsować zabezpieczenia, badając z czym ma tak właściwie do czynienia. Stukała delikatnie, pukała, biła z całej siły, usiłowała wyważyć przeszkodę taranem sporządzonym z przypadkowej kolumny. Choć nic nie pomagało, nie ustawała w staraniach.
WWWZłodziej oparł się o niewidzialną ścianę dyszący i zmęczony wnikliwymi badaniami. Wiedział już, co zrobić. Wyszeptał, niby sam do siebie, kilka dziwacznych słów, a po chwili z jego palców wystrzeliły błękitne iskry. Drzwi antywłamaniowe ustąpiły bez przeszkód. Zamki zamkami, ale na magię nic poradzić nie mogą.
WWWWnętrze było ciemne i głuche. Włamywacz potknął się o dywan. Zaklął siarczyście. Brnął przez sterty ubrań, które leżały na podłodze. Lloyd nie cierpiał porządku. Twierdził, że perfekcyjny umysł lepiej myśli, gdy nie otacza go perfekcyjny ład. Łazienka była blisko. Cóż z tego, jeżeli złodziej nie miał bladego pojęcia gdzie się znajduje, a w dodatku cierpiał chyba na kurzą ślepotę? Tułał się po salonie o powierzchni kilku metrów kwadratowych, co najmniej przez kwadrans. W końcu jednak ślepy traf postanowił ukrócić jego cierpienie. Intruz zderzył się z włącznikiem światła. Żarówka eksplodowała wartkim strumieniem fotonów. Przerażony włamywacz rzucił się na podłogę, uciekając jak najdalej od piekielnej, w jego mniemaniu, maszynerii. Leżał przez chwilę, jednak wrodzona ciekawość i duszący zapach brudnych skarpetek skłoniły go do powstania. Kroczył niepewnie, unikając spotkania oko w oko z lampą. Dygotał niespokojnie. Krople potu pełzły po jego skroniach. Szukał wzrokiem przedmiotów, które widział wcześniej przez okno. Pamiętał smoka zionącego gorącym powietrzem z dziwnym sznureczkiem zamiast ogona. Pamiętał paskudny, jaskrawy turkus. A przede wszystkim pamiętał syczącego diablika zamkniętego w puszcze, który rozkazywał włosom utrzymywać szyk bez względu na działania wroga. Musiał go zdobyć. Musiał go zdobyć, by ponownie wkraść się w łaski ukochanej.
WWWDrzwi łazienki otwarły się gładko. Zawiasy nie protestowały nawet przez chwilę. Złodziej wkroczył do pomieszczenia na palcach. Nie wychodziło mu to najlepiej. Łapał równowagę, rozpaczliwie machając rękoma, jak linoskoczek w cyrku. Powieka drgała w nerwowym tiku. Oparł się o umywalkę, z ulgą stwierdzając, że jest stabilna i całkiem miła w dotyku. Nie miał ochoty na bliskie spotkania z tymi wszystkimi przedmiotami rodem z Hadesu. Ciche, miarowe kapanie kontrastowało z jego rwanym oddechem. Złodziej chwycił lakier do włosów, mocno zaciskając palce na puszcze. Obrzucił całą łazienkę strachliwym spojrzeniem. Żaden diablik skrytobójca nie czaił się pod sufitem, nie było też Cerbera w wannie ani Erynii obok suszarki do włosów. Włamywacz opanował się nieco. Przestał drżeć. Teraz pozostawała już tylko kwestia opuszczenia domu. Wizja powtórnej wycieczki przez doliny dywanów i wzgórza brudnych ubrań była co najmniej przerażająca. Intruz poszukiwał więc alternatywnego wyjścia. Jego wzrok spoczął na otwartym oknie łazienki. Tym samym, przez które ujrzał Lloyda kilka godzin wcześniej. Było małe, ale wystarczające. W końcu chęć ucieczki napełnia wielką siłą i samozaparciem. Złodziej podskoczył, chwycił parapet i dość niezgrabnie wciągnął się na niego, nie wypuszczając aerozolu z ręki. Przełożył jedną nogę na zewnątrz. Obrzucił pobieżnym spojrzeniem najbliższą okolicę. Nikt nie nadchodził. Przełożył drugą nogę. Zeskoczył i odbiegł w stronę wybrzeża. Odetchnął głęboko, gdy poczuł piasek pod stopami.
***
WWWBytność na agorze nie wniosła zupełnie nic do sprawy. Fenicjanin okazał się Fenicjaninem w stu procentach. Sprzedał wszystko, co miał i po godzinie odszedł do portu. Całe to śledzenie nie wyszło Lloydowi na zdrowie. Jego plecy sprzeciwiały się czołganiu, wyginaniu, skakaniu i bieganiu, bo były przyzwyczajone do miękkiego oparcia. Wracał do domu z ponurą miną. Nie odnalazł dowcipnisia, nie odnalazł tropu. Bolała go głowa. Cały świat stanął nagle przeciwko niemu. Gorąc stawał się coraz gorszy. Powietrze było gęste. Ciągnęło się, jak ser na pizzy.
WWWThompson kroczył powoli. Nie spieszył się. A nawet gdyby się spieszył, nie miał sił, by przyspieszyć. Marzył o powrocie do współczesności. Parasol schowany w fałdach himationu gniótł niemiłosiernie. Thompson zapomniał wyciągnąć go z kieszeni płaszcza, jeszcze przed podróżą. Zastanawiał się, w jaki sposób dotychczas go nie zgubił. Mieszkanie pięćdziesiąt dwa. To zapewne odpowiedź na każde pytanie. Uśmiech zajaśniał na zmęczonej twarzy mężczyzny, gdy dostrzegł w oddali znajomy kształt. Był już prawie w domu. W domu z klimatyzacją, łazienką i dobrze zaopatrzoną lodówką. Spojrzał w dół. Błądził oczami po pęknięciach na wysuszonej ziemi. Poczuł chłodną bryzę, która świadczyła o bliskości morza. Przymknął oczy na kilka chwil. Chłonął historię wszystkimi zmysłami. Ruszył... Krzyk wypełnił jego uszy, a po chwili leżał już twarzą w piasku. Mobilny taran na długich nogach leżał natomiast tuż obok niego, dysząc ciężko. Ściskał w dłoni puszkę aerozolu.
WWW- Co pan robi?! - wrzasnął Lloyd. Nie doczekał się odpowiedzi.
WWW- Co pan do licha robi?! - powtórzył. Brak odzewu.
WWW- Feta, feta, tzatziki, gyros, philosofia, feta!? - Thompson wykrzyczał całą swoją szeroką wiedzę o języku greckim. Miał nadzieję, że to pomoże, jeżeli maszyna do kamuflażu nie zmieniła jego wewnętrznego słownika na odpowiedni.
WWW- Przepraszam? Że co? - Sprawca wypadku postanowił zabrać głos.
WWW- Ano... To taki język dzisiejszej młodzieży. Syn mi tłumaczył.
WWW- Aha. Pewnie służy w armii. Słyszałem o językach zza mórz. Brzmią zdaje się zupełnie podobnie.
WWW- T-tak! W armii... Wracając. Gdzie się panu tak spieszyło?
WWW- Żona jest chora, biegłem z radami od wyroczni i tym tajemniczym serum. – Wskazał na lakier do włosów. - W środku siedzi pewnie jakiś diablik, który odstrasza śmierć. Mówię panu.
WWW- Lakier! Wyrwy w czasoprzestrzeni! Armagedon! Apokalipsa! - Lloyd rzucił się na swego rozmówcę z furią w oczach.
Był lwem atakującym bezbronną antylopę. Tornadem burzącym gips-kartonowe osiedla na zachodnim wybrzeżu USA. Wyrwał puszkę z mocno zaciśniętych palców, odepchnął włamywacza i odbiegł w stronę mieszkania pięćdziesiąt dwa. W chwilach prawdy człowiek dowiaduje się ważnych rzeczy o sobie. Thompson dowiedział się, że biega nieco szybciej od wysportowanego Greka, ale też nieco wolniej od zdesperowanego Fenicjanina, który przychodzi w sukurs wysportowanemu Grekowi.
WWW- Nie dość, że szpieg, to jeszcze złodziej! Spotkaliśmy się już rano, na agorze. A potem śledziłeś mnie aż do samiutkiego portu. Dla kogo pracujesz?
WWW- Dla nikogo, nie jestem szpie...
WWW- Dla kogo pracujesz nikczemniku? - Grek wyczuł swoją szansę na odzyskanie lakieru do włosów.
WWW- Nie jestem szpiegiem!
WWW- W takim razie kim?
WWW- Mów, jak mi Zeus miły albo cała ta sprawa skończy się tragicznie. Nikt tutaj nie toleruje cwaniactwa i szpiegostwa!
WWW- Poetą? - zaryzykował Thompson.
WWW- Poetą? - zapytał Fenicjanin.
WWW- Tak. Z pewnością poetą.
WWW- A możesz to udowodnić?
WWW- Mogę? - Lloyd zdawał się pytać samego siebie. Myślał szybko i intensywnie. Jego położenie nie należało do najlepszych, aczkolwiek mogło być dużo gorzej. Miał już zacząć mówić, gdy do jego uszu dotarły szaleńcze okrzyki, jęki instrumentów i dzikie nuty pieśni menad. Same zainteresowane pojawiły się kilka chwil później, machając jelenimi skórami i tyrsami owiniętymi winną latoroślą. Ze zbitej masy ciał wypływającej z wąwozu sterczały gdzieniegdzie koźle rogi. Tsunami satyrów i bachantek zbliżało się z zastraszającą prędkością.
WWW- Myślę, że oni będą potrafili osądzić czy Muzy mają cię w swojej opiece. Jeśli te monstra przyznają ci rację, to przyrzekam - sam założę wieniec laurowy na twoje skronie i nie pozwolę go nikomu tknąć. - Grek wydawał się niezwykle ukontentowany swoim pomysłem. Wiedział, co potrafią bachantki. Znał potęgę Dionizosa, znał potęgę wina, znał potęgę dobrej zabawy. Przypadkowa ofiara zawsze się trafi.
WWW- A jest pan pewien, że oni potrafią mówić?
WWW- Nie zaszkodzi spróbować. - Fenicjanin uśmiechnął się z aprobatą, po czym zaczął krzyczeć. – Mamy tutaj poetę! Prawdziwego poetę! Takiego, który bez problemu osuszyłby całe źródła Helikonu! Takiego, któremu Safona do pięt nie dorasta!
Odpowiedział mu bełkot i kilka niepewnych okrzyków. Ktoś wyszedł przed szereg. Był pół człowiekiem, pół zwierzęciem. Koźle rogi i broda nadawały mu czysto groteskowego charakteru. Nie mógł ustać w miejscu. Przeskakiwał z nogi na nogę. Przemówił:
WWW- Safona nie dorasta mu do pięt, powiadasz? - Dźwięki był dziwnie przeciągłe i nieludzkie.
WWW- Dokładnie.
WWW- A może zaprezentowałby swoje umiejętności? Tutaj i teraz. – Odwrócił się w stronę Thompsona. - Sław Dionizosa, sław wino, sław śpiew!
WWW- J-już. - Lloyd głośno przełykał ślinę, z przerażeniem przyglądając się wianuszkowi bachantek i satyrów, który otaczał go coraz ciaśniej. Rozpaczliwie usiłował odnaleźć odpowiednią szufladkę w pamięci. Nie przepadał za poezją, a poezja starogrecka obchodziła go mniej więcej tak bardzo, jak żmija pod łóżkiem teściowej. Para zdawała się uciekać uszami, gdy mózg Thompsona pracował na najwyższych obrotach. Rozpychał się łokciami, odpierając ataki zdziczałych menad.
WWW- Szybciej! - wrzasnął Pan, a jego oczy zapłonęły szaleństwem.
WWW- Już! Już! - Thompson musiał pomagać sobie nogami. Kopał mocno i zupełnie na oślep. Zaczął recytować. Wolał naruszyć święte prawa podróżnika w czasie, niż zginąć. Anakreont musiał mu wybaczyć.
Na śniadanie tylko trochę
ułamałem sobie placka.
Za to wina dzban wypiłem;
teraz lekko trącam struny
wdzięcznej liry i piosenkę
śpiewam miłej mej ślicznotce.
Ostatni wers wybrzmiał niepewnie i utonął w burzy radosnych pokrzykiwań menad. Satyrowie bili kopytami o kamienie, wyjąc z zachwytu. Pan mrugnął figlarnie i na kilka chwil przyklęknął na jedno kolano. A Lloyd? Stał dumny jak paw, tworząc zupełnie nową historię Grecji. Jeśli tak się zostaje poetą, to powinien już dawno rzucić czapkę motorniczego w kąt, a zamiłowanie archeologiczne zawiesić na kołku za drzwiami. Poczuł, że ktoś zakłada mu wieniec na głowę. Fenicjanin i złodziej, który ukradł lakier zniknęli z pola widzenia. Ocean dzikich ludzi-nieludzi wciągnął ich w swoją rozgrzaną szaleństwem toń.
WWW- Jak się nazywasz mistrzu? - krzyknął ktoś z tłumu.
WWW- Anakreont. Anakreont z Teos. - Thompson został chwycony za ramiona i podniesiony tak wysoko, jak tylko zdołał. Smakował każdą chwilę. Wreszcie rozumiał, co czuje gwiazda rocka niesiona na rękach przez setki fanów. Orszak płynął dalej. A archeolog poddał się jego wartkiemu nurtowi. Ruszyli w stronę gór z tą samą, dziką melodią na ustach.
***
WWWFlash Moby mają swój urok. Ale kiedy ich uczestnicy są uzbrojeni w rogi i kopyta tracą go zaskakująco szybko. Thompson przeżył swoją chwilę sławy. Kiedy o niej śnił, wydawała się zdecydowanie milsza i mniej męcząca. Nie przypuszczał też, że będzie musiał bić się z własnymi fanami, ale jeśli marzył o powrocie do domu nie było wyboru. Menady, satyrowie, nawet Pan adorowali każde słowo, które wypowiedział. Zastanawiał się czy nie biorą go za jakieś utajone wcielenie Dionizosa, jednak przede wszystkim zastanawiał się, jak długo oszalały tłum będzie go gonić. Miał wrażenie, że znokautował przynajmniej trzy osoby, ale cel uświęca środki. Był wolny.
WWWDroga do mieszkania pięćdziesiąt dwa wlekła się w nieskończoność. W końcu Lloyd padał z nóg jeszcze przed spotkaniem z orszakiem bakchicznym. Występy oratorskie i regularna bitwa ze zdziczałą głuszą odebrała mu resztę sił, którą podświadomie magazynował na nagły wypadek. Chociaż w rzeczywistości nie było go jeszcze na świecie, czuł się jak siedemdziesięciolatek w kiepskiej formie i to po operacji stawu biodrowego. Na dodatek zbierało się na deszcz. Thompson miał wrodzoną awersję do deszczu. Nie cierpiał, gdy te małe, zadziorne kropelki ścigały się po jego skórze. Nie cierpiał, gdy organizowały sobie wczasy we włóknach jego ubrań. Nawet po całym dniu gotowania się w słonecznym rondlu nie miał ochoty na deszcz. Parasol, który tkwił pod chitonem kusił go coraz mocniej.
WWWSłońce ścieliło morskie łóżko, gładząc fale pomarańczowymi promieniami. Zapowiadała się chyba bardzo zimna noc, bo przygotowywało również puchową pierzynę z burzowych chmur. Pojedyncze krople deszczu wygrywały cichutką kołysankę na harfach liści i bębnach kamieni. Pogoda mogła się załamać w krótkiej chwili. Lloyd toczył walkę ze swoją prywatną ideologią. W zasadzie naruszył już znacząco kolej czasu, wymazując Anakreonta z kart historii i wpisując go kilka rozdziałów wcześniej. Wyjęcie parasola nie powinno wywołać katastroficznych skutków. Zwłaszcza, że w pobliży nie było żywego ducha. Bitwa z własnymi myślami bywa kłopotliwa. W końcu człowiek nie chce ulec pokusie, bo twierdzi, że potem wyrzuty sumienia nie dadzą mu spokoju. Ale ulega bardzo często. Więc po co męczyć się po dwakroć, odkładając ten moment i zajmując się tylko myśleniem o myśleniu? Thompson sięgnął po parasol. Nic nie mogło się stać. Było prawie ciemno, a w dodatku zimno. Żywej duszy w pobliżu. Martwej zresztą też. Mechanizm otwierając zadziałał z cichutkim protestem, a chwilę później rozległo się miarowe bębnienie deszczu o nieprzemakalny materiał. Lloyd uśmiechnął się do siebie. Zrozumiał. Wreszcie zrozumiał. To on był tajemniczym dowcipnisiem. Nie wiedział jeszcze w jaki sposób lakier do włosów jego żony i parasol, który trzymał nad głową pozostaną w archaicznej Grecji, ale wiedział, że muszą zostać. Historia toczyła się po właściwych torach. Nie istniało ryzyko wykolejenia. Pozostawało czekać na zrządzenie losu.
WWWThompson dotarł do mieszkania pięćdziesiąt dwa. Wszedł na dziedziniec. Zlokalizował klamkę na niewidzialnych drzwiach sypialni. Już miał wejść do środka, gdy usłyszał czyjś głos. Podskoczył przerażony. Nie widział praktycznie nic. Chciał uciekać, ale ktoś chwycił go mocno za ramiona.
WWW- Spokojnie! Nic panu nie zrobię! - Głos, który wydobywa się z ciemności nie jest zazwyczaj zbyt przekonujący. Ten jednak miał w sobie coś dziwnie kojącego.
WWW- To już nie jestem szpiegiem? - Lloyd nie podejrzewał, by ironia mogła coś zdziałać, ale co szkodzi spróbować?
WWW- A więc rozpoznał mnie pan...Właśnie, gratuluję talentu. Naprawdę wspaniały wiersz.
WWW- Aha... Czyli teraz zostaniemy przyjaciółmi? - Archeolog kontynuował ofensywę.
WWW- W żadnym razie. Ja tylko chciałem przeprosić. Za oskarżenia. Za kradzież. Za kłamstwo.
WWW- Kłamstwo?
WWW- Wiem do czego służy ten syczący diablik w opakowaniu. To coś na włosy, prawda? Musiałem go zabrać. Żona wyrzuciła mnie z domu. Wyrzuciła. Bo przy okazji swojej pracy regularnie niszczę jej fryzurę. Powiedzmy, że współdziałam z deszczem. - Włamywacz zdawał się mówić zupełnie szczerze i ze sporą dozą smutku oraz bezsilności.
WWW- Jest pan kapłanem, zaklinaczem...?
WWW- Czymś w rodzaju przełożonego kapłanów. No i całkiem często gromię moich podwładnych... Proszę to traktować dosłownie. Rzucam błyskawicami.
WWW- Błyskawicami? - Thompson zaniemówił. Właśnie stał tuż obok najważniejszego z olimpijskich bogów. Nie wierzył. Ale musiał uwierzyć. W końcu jedyną materią, która w starożytności mogła sforsować drzwi antywłamaniowe była magia. - Zeus?
WWW- Zeus.
WWW- I naprawdę nie może pan wrócić na Olimp?
WWW- Hera ma wszystkie pioruny. Ja zostałem bez niczego. Wolę nie próbować... Kiedy fryzura jej klapnie jest gorsza od Hadesa. Właśnie Hades! Myślałem, że to on pan przysłał, że chce przejąć mój tron. Ja... Nie jestem typem władcy. To wszystko tylko legendy, mity. Zresztą to chyba widać. Ale los pozwala mi sprawować rządy, więc staram się, jak tylko mogę. Gram groźnego i nieustępliwego... Musi mi pan pomóc! Jeśli zostanę wśród śmiertelników cały czar może prysnąć. Przestaną wierzyć w moją potęgę. Świat wywróci się do góry nogami. Ja...
WWW- Proszę. - Lloyd wręczył Zeusowi puszkę aerozolu oraz parasol. - Lakier do włosów już pan poznał. Natomiast to drugie coś... Kiedy pada, trzeba trzymać nad głową, a włosy pozostaną suche i doskonale ułożone. Serdecznie pozdrawiam małżonkę. - Roześmiał się głośno, wypełniając cały dziedziniec radością. - Tak swoją drogą – pan jest teraz nadal w postaci człowieka czy też w swojej boskiej postaci?
WWW- W tej, powiedzmy, boskiej.
WWW- Szkoda. Liczyłem, że pan świeci. - Thompson wydawał się autentycznie zawiedziony. - I proszę pamiętać, kiedy parasol i lakier przestaną spełniać swą rolę mają trafić do dużej amfory z hoplitą. I żadnych świadków – klepnął rozmówce w ramię.
WWW- Zapamiętam.
Deszcz przestał padać. Nadal było ciemno. Lloyd rozkoszował się ciszą i spokojem. Był szczęśliwy. W pełni szczęśliwy. Tajemnica rozwiązana. Wszystko na swoim miejscu. Można ruszać z powrotem do teraźniejszości. Wszedł do pokoju, wyłączył maszynę kamuflującą i jeszcze raz nacisnął tarczę zegara. Lekki wstrząs świadczył o tym, że mieszkanie pięćdziesiąt dwa znów dryfowało w czasoprzestrzeni. Thompson usiadł przy biurku. Znaleziska leżały na swoim miejscu. Z pozoru dokładnie takie same. Wprawne oko archeologa dostrzegło jednak różnicę. Na rączce parasola ktoś wyrył litery. Lloyd nie znał greckiego, ale był pewien, że układały się w słowo: „dziękuję”.
TEKST NR 2
Recepcjonista żuł leniwie gumę.
Deszcz padał zawzięcie już od kilku miesięcy, każdy dzień przed południem dominowała szarość, po południu - mrok. W strugach deszczu pojawiła się postać. Mała i szara, na burym tle zalanej ulicy, która nawet w pogodny dzień wyglądała na brudną. Nieznajomy, godząc się z deszczowym losem podszedł bliżej drzwi wejściowych i teraz recepcjonista mógł dojrzeć więcej.
Facet był niski i nawet gdyby nie padało wyglądałby jak siedem nieszczęść. Zgarbiony, anatomicznie zagubiony w sobie i pospolity. Nijaki.
Nikt, kogo widok kazałby Prestonowi Juniorowi choć na chwilę zaprzestać żucia gumy.
Przybysz nieśmiało otworzył drzwi. Uderzony ich skrzydłem dzwonek, już dawno pozbawiony serca, wydał dziwny, głuchy dźwięk.
Przestąpiwszy próg mężczyzna spojrzał z zakłopotaniem na swoje przemoczone buty i uniósł wzrok na Prestona, mającego wciąż zupełnie obojętny wyraz twarzy.
- Dzień dobry - powiedział cicho.
- Cześć - odpowiedział Preston Junior. - Kiepski dzień, nie?
Nowy gość obejrzał się przez ramię jakby nie wiedział o czym mowa, przyglądał się przez chwilę ścianie deszczu na zewnątrz, po czym znowu obrócił głowę w kierunku recepcji.
- Kiepski - przyznał.
Recepcjonista kiwnął głową jakby właśnie zawarli tajne przymierze.
- Czego ci trzeba w ten deszczowy dzień przyjacielu?
- Chciałbym wynająć pokój.
Preston zawodowo zmierzył gościa od przemoczonych butów, przez wytarte spodnie i kilkudniowy zarost, aż do oklejonej mokrymi włosami czaszki.
- Kilka dni, co? Nie wiedzie się?
- Tak. Myślę, że kilka dni wystarczy.
Recepcjonista obejrzał się za siebie. W gablocie zamocowano podpisane numerami haczyki do wieszania kluczy. Użyty aktualnie był tylko jeden, numer pięćdziesiąt dwa.
- Sam widzisz przyjacielu, pięć dwa czeka na ciebie.
- Macie tu tyle pokoi? - zdziwił się gość.
Preston parsknął śmiechem.
- To żart szefa. Mamy tu w Heaven hotel, wiesz, taki z prawdziwego zdarzenia. Kryształowy żyrandol w holu, boy i skórzane kanapy. Mają tam czterdzieści osiem pokoi. Pan Bossen uznał, że nie możemy z nimi konkurować, więc u nas jest osiem pokoi, numery od czterdzieści dziewięć do pięćdziesiąt siedem.
- Rozumiem.
- Nie sądzę. Za panem Bossenem mało kto nadąża.
Gość dopiero teraz rozejrzał się po maleńkim holu.
- Ładnie tu. Przytulnie.
Recepcjonista aż zakrztusił się gumą.
- Ładnie! A to ci dopiero! Daj jakiś dokument przyjacielu i leć do pokoju bo nabawisz się grypy.
***
Wszedłem do pokoju. Odrapane ściany i zapach stęchlizny zupełnie mi nie przeszkadzały. Z ulgą zrzuciłem przemoczony płaszcz, wyciągnąwszy wcześniej z wewnętrznej kieszeni butelkę wódki. Strawę dla duszy poety. Otworzyłem okno pozwalając aby dźwięk uderzających o wszystko kropel rozszedł się po pokoju. Było dobrze. Inspirująco.
Pół butelki wódki później dalej patrzyłem na pustą kartkę.
- Może wystarczy? - rozległ się ciepły głos. Padający deszcz wybił dziwny rytm pomiędzy słowami.
Chciałem się odwrócić i zlokalizować źródło dźwięku. Skończyło się na upadku z krzesła. Wstałem i chwiejnie ruszyłem w męczącą wędrówkę po pokoju.
- Daj spokój. - Ten sam głos.
Spojrzałem w najmroczniejszy kąt.
- To tam jesteś?
- A czy może mnie tam nie być? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
Zastanowiłem się.
- Jestem pijany.
- Jesteś - zgodził się głos z ciemności.
Usiadłem ciężko, osuwając się po ścianie i strącając kiepską reprodukcję "Dwóch małp" Bruegel'a.
- Skąd się tu wziąłeś? - zapytałem.
- A ty?
- Szukałem miejsca na końcu świata. Z dala od wszystkiego.
- Ale wszystko co dla ciebie ważne zabrałeś ze sobą.
Spojrzałem na biurko. Na wódkę i notes.
- Chcę pisać.
Z ciemności dobiegł mnie śmiech.
- Chcesz się użalać nad sobą i dorabiać swojej pijackiej samotności jakiegoś artystycznego wymiaru.
- Nieprawda!
- Idziesz za słowami Bukowskiego, że lepiej być sławnym pijakiem niż anonimowym alkoholikiem, ale zapominasz że na jego grobie pisze "nie próbuj".
- Przestań!
Mroczny kąt stał się na powrót zwykłym kawałkiem pokoju skąpanym w ciemności. Powlokłem się do łóżka.
***
Pani Rosalie Bossen wyswobodziła się z silnych ramion Prestona Juniora i sięgnęła po papierosa.
- Powtarzam ci, że słyszałam wyraźnie jak z kimś rozmawiał.
- Niemożliwe Ros - powiedział Junior ubierając spodnie. - Facet był sam i nawet jakby chciał mieć kumpla czy dziewczynę to nie ma szans. Wyrzutek, rozumiesz, nie?
- Wiem co słyszałam Preston. - Rosalie bawiła się zawieszonym na złotym łańcuszku krzyżykiem.
- A ja wiem, że nie ma możliwości żeby ktoś tam wszedł.
- Nie wierzysz mi? - zapytała oskarżycielsko.
- Przesłyszałaś się.
- Myślę, że nie powinniśmy się już spotykać Preston.
Zapinająca klamrę paska dłoń zastygła w bezruchu.
- Co?
Piękna twarz Rosalie Bossen była jak porcelanowa maska.
- Wyjdź proszę. Natychmiast.
***
Wstałem z łóżka i momentalnie wylądowałem na podłodze.
- Jestem pijany - wymamrotałem.
- Ciągle jesteś pijany. Daj ja, że chociaż pokój brałeś w miarę na trzeźwo, w przeciwnym razie ten cudzołożnik miałby z ciebie ubaw.
- Czego chcesz?
- Żebyś wreszcie coś napisał i żeby dach nie przeciekał.
Podniosłem głowę i spojrzałem w górę. Faktycznie, z sufitu systematycznie skapywały wielkie krople.
Podszedłem do biurka i usiadłem ciężko. Głowa bolała a dłonie drżały. Poetycki dzień potworny.
- Ty poważnie tam jesteś? - zapytałem patrząc w ciemny kąt.
- Przecież nie chcesz wiedzieć. Niepewność jest motorem poetów. Podejdź, przekonaj się.
Wcale nie chciałem podchodzić. Kiedy przemyślałem obie możliwości żadna mi nie pasowała.
- Zostanę tutaj.
Milczeliśmy sobie przez chwilę, wsłuchując się w dźwięki, jakie ofiarowywał nam deszcz.
- Mam dla ciebie propozycję - odezwał się kąt.
- Jaką?
- Zostanę przy Tobie jakiś czas. Napiszesz co chcesz. Uwierzysz we mnie a głównie w siebie.
- Czego chcesz w zamian?
- Żebyś wziął parasol, jest jeden hotelowy w szafie. I usiądź tu przy mnie. Kapie mi na głowę.
***
- Już nas opuszczasz? - warknął Preston w kierunku wychodzącego gościa i jednocześnie ocierając czoło. Nawet tu przeciekał sufit.
- Tak.
- Nie lubimy tu cwaniaków. Z kim rozmawiałeś w pokoju?
- Z Bogiem.
Junior wyszedł zza kontuaru i przyjął bojową postawę.
- I co ci powiedział?
- Żebym napisał wiersze - powiedział człowiek, którego nazwisko Preston zapomniał. Głucho zabrzmiał dzwonek pozbawiony serca i po niedawnym gościu nie został żaden ślad. Junior podszedł wolnym krokiem do lady i otworzył księgę gości.
Wpis dokumentujący pobyt mężczyzny był kompletnie nieczytelny. Rozmazany od padających na niego nieubłaganie kropel.