Na początku pragnę też zaznaczyć, że nie raz mówiono mi, że styl mam ciężki, ba! Słyszałem - od znajomych najczęściej, - że nie da się tego czytać. I próbowałem to zmienić, ale nie umiem pisać inaczej.
Co do samego tekstu, już przedstawiając się pisałem, że moja twórczość dla niektórych może być kontrowersyjna. Więc radzę rzucić okiem na ostrzeżenia poniżej i ewentualnie nie czytać:
Ostrzeżenia: homoseksualizm, nekrofilia (?), gore, angst;
+18!
Kochanek Licza*
PROLOG
Aktorzy: Bashe
Aktorzy: Bashe
___ Cierpię. Wśród własnych urojeń, majaków powoli umieram, zdycham jakoby zwierzem będąc; wzgardzony i opuszczony, w ogromie smutku i bezkresie samotności. Chory równie, co i zrozpaczony. Ja, jedyny dziedzic tronu Cienistej Pandemii, wymiaru morowej zarazy. Syn morowego Sio i szlamowego Fabe. Ja, Bashe, Książę Obrzydliwości.
___ Choroba, ulepione przez ojca Sio paskudztwo o rogach ogromnych i krętych, którego ślepia łypały na mnie z ciemności pokoju, pełne zezwięrzęcenia i poronionej pasji… Tak, właśnie ta kreatura pożerała mą duszę, chcąc pochłonąć mnie całego. Acedią nazwana bestia niemocy, turpistyczna fantazja umysłu mego ojca; kto by pomyślał, że właśnie taki podarek od niego otrzymam. Potworność, co łapskami swymi w pazury długie i ostre przyozdobionymi otulała mnie gnuśnością - jakby w gęstym bagnie bulgoczącego letargu kąpała calutką mą osobę. Słodkim marazmem paraliżowała mięśnie, ledwie na oddech pozwalając w swej wielkiej łaskawości. Sięgała uszu z wolna, dotykiem zwodzącym zsyłając na skronie iluzję utkaną tak misternie: szepty ciche, niesione przez echo mojej czaszki, przetykane krzykiem - jakby złotą nicią - który wprawiał zmysły w szaleńczy stan.
___ Potworność rogatego schorzenia w niechcianym podarunku dała mi jeszcze jedno: przerażającą pustkę, wyrwę w miejscu serca, krwawiącą i nie potrafiącą za nic w świecie się zasklepić. Zapełniała ją jedynie samotność, straszliwie męcząca, ustępująca czasem miejsca szeptom i głosom, gwałcących ciszę urojeń i majaków, zdeformowanych złudzeń, które przychodziły do mnie od dawna. Były mi one jedynymi przyjaciółmi; setka karykaturalnych cieni, miraży; spersonifikowanych myśli i pragnień, które były li tylko dla mnie. Ulotni towarzysze na wyłączność – jedynie ich miałem, a oni mieli mnie, niezwykle samotnego księcia, który swój własny umysł spaczony oddał na ich siedzibę, byle by tylko od czasu do czasu mieć towarzystwo tych szkaradnych tworów.
___ Pierwszy pojawił się stary Yaku, którego głos największe sensacje wywoływał w moim ciele: szorstki baryton, co jakby z każdą głoską tysiącem ostrzy smagał moją skórę, stalą noży gwałcił drżące w konwulsjach ciało... Odzywał się najrzadziej. Czasem tęskno mi było do niego, jego upojnego mamrotania; bolesnego, acz wprawiającego w stan tak odmienny od nużącej codzienności. Podnosił mnie na duchu, rzężeniem płuc przeżartych kwasem mej bestii. Yaku pokazywał odurzające wizje niedokończonych snów i skrywanych głęboko w mym zszarganym wnętrzu marzeń. Lubiłem jego opowieści.
___ Następny przyszedł Xiao – głos pesymistycznych myśli i obaw. Mówił w sposób drażniący, a jego głos był piskliwy i nosowy; zbyt nieludzki, zbyt zwierzęcy dla mych uszu. Pozbawiony miękkości ludzkich warg i giętkości języka. Używał przyziemnych słów, topornych wyrażeń, w których trudno dostrzec było lotność myśli i wysublimowanie serca. Xiao uwielbiał zabierać nadzieję, nawet drobny jej pył, który osadzał się na powiekach, gdy z zapałem śniłem kolejne marzenia stworzone przez Yaku.
___ Najbardziej jednak nienawiścią obdarzyłem rodzeństwo ciemności, braci mroku. Tong-Bei i Kou-Keku narodzili się ze słów Xiao skąpanych w jadzie szkaradnej potworności – choroby żerującej na mnie samym. Przyszli na świat w tym samym ciele złączeni w jedność, pozbawieni głów i z bezużytecznymi rękoma przeżartymi toksycznym jadem mojej choroby. Ze wspólnych lędźwi jak gałęzie ich ciało rozchodziło się na boki; wychudłe i rachityczne torsy wiły się w ciemnościach jakby dwa węże splecione w uścisku chorobliwej i wiecznej miłości. Z czasem na ich piersiach wśród sterczących kości, jakby kwiaty, wykwitły usta, szepczące głosem zwodząco delikatnym najokropniejsze koszmary. Zabierali oni lekki sen stworzony przez Yaku w anormalnej żarłoczności i przeinaczali go na swoją własną grę przeraźliwych i koszmarnych indywiduów, niechcianych obrazów i słów.
___ Była jeszcze jedna dręcząca mnie halucynacja. Głos żałosnej tęsknoty za tym, czego nigdy prawdziwie nie posiadłem; Shikubu, stworzenie złudnie wyróżniające się delikatną prezencją, czule szeptał okrutne wołania, naśladował zawodzenia sponiewieranej duszy, które z nienamacalną brutalnością jego melodyjnego głosu starały się wyrwać moje gorące, opływające w życiodajną, choć zatrutą krew serce. Rozchylały kielich żeber, by następnie delikatnie odsunąć płatki zapadniętych płuc i wreszcie sięgnąć rytmicznie pulsującego organu. Był fantazmatem, demonem, który dręczył mnie wciąż i wciąż, przywodząc na myśl odległego kochanka, którego bliskości zaznać mi nie było dane. Ciągle sprawiał, że mój umysł ociężały wracał we wspomnieniach do widoku wspaniałego Pana Ciemności; wywoływał tęsknotę łapiącą za gardło, która nie pozwalała wykrzesać z gardła choć najmniejszego oddechu.
___ Widok straconego kochanka mógłby być przyjemny, mógłby być jak ambrozja na spierzchniętych ustach moich, lecz… jego nienamacalność bardziej raniła me serce niżeli tysiąc ostrzy rozkrawających je na kawałki. W momencie szaleńczej namiętności wykreowane przez ogłupiały umysł miraże przy najmniejszym dotyku ginęły w ciemności, rozpływały się jak mgła. Pozostawała po nich tylko samotność, widmo dożywotniej izolacji.
___ Trwałem więc w tym pustym letargu, nie odróżniając już nawet nocy od dnia, który w tym ciemnym pokoju nie odznaczał się niczym specjalnym. Czas spędzałem, licząc nierówne uderzenia mego słabego serca, ciesząc się czasem obecnością przebrzydłych, mglistych tworów. Umierałem stopniowo, z każdą chwilą w tym transie niemocy. Samotny, opuszczony Książę Obrzydliwości.
AKT I
Aktorzy: Bashe, Xiao, Tong-Bei, Kou-Keku
Komnata wypełniona zapachem posoki roznoszącym się wszędzie razem z brutalnym swądem wszelakich innych wydzielin. Na scenie Książę, miota się na łożu pośród boleści strasznej choroby.
Aktorzy: Bashe, Xiao, Tong-Bei, Kou-Keku
Komnata wypełniona zapachem posoki roznoszącym się wszędzie razem z brutalnym swądem wszelakich innych wydzielin. Na scenie Książę, miota się na łożu pośród boleści strasznej choroby.
___ Wijąc się w katuszach, jeno na siebie zdany, wśród mokrej pościeli, wśród bólu i trosk, myślami tylko mogłem uciekać od cierpień. W ciszy własnego umysłu się kąpać, otulony przyjemnym szeptem Yaku, który pozostawił mi niedawno słodkie marzenie, co jeszcze dźwięczało w pulsującej bólem czaszce. Oddany ekstazie starałem się nie czuć szarpiących mą duszę kłów choroby. Otuliłem się szczelnie tym płaszczem szytym z melancholijnego stanu, starannie dopinając każdy guziczek otępienia, by odeszło stworzenie przebrzydłe.
___ Spojrzałem wzrokiem tępym, przysłoniętym mglistą, łzawą woalką na brudne okno. Obserwowałem jak kwasowy deszcz powoli spływa po szybie, zmywając z niej kurz dnia i tym samym czyniąc ciemność na zewnątrz jeszcze intensywniejszą; przywodzącą na myśl moje wnętrze… tak puste.
___ - Puste – powtórzył w ślad za moimi myślami głos z kpiną duszącą się w obrzydliwym stęknięciu, w które przerodziło się to słowo. Cichy rechot sponiewieranych strun głosowych oprawcy mego umysłu rozniósł się po komnacie. Jakże nie trudno było rozpoznać jego zezwierzęcenie, charakterystyczną fałszywą nutę zawsze drzemiącą w każdej, choćby najkrótszej sentencji. Xiao, mój boże, najgorszy ze wszystkich majaków, czemu akurat teraz mnie odwiedzasz? Demonie przeklęty, nie mam już sił… Schowałem się we własnych ramionach, uszy konwulsyjnie zasłaniając, jednak śmiech przeokrutny nadal brzmiał gdzieś głęboko pod kopułą mej czaszki.
___ - Pusty… Z samotności zrodzony, w samotności pogrążony. Gdzie twój kochanek? Gdzież on znika? Nie kocha ciebie? – syczał w sposób sobie właściwy, w denerwującej tonacji grając na instrumencie swojego poszarpanego gardła. Uosobienie szkaradności, personifikacja lęków mych odrażających, drzemiących w okaleczonym sercu; nie chciał odejść ten potwór, wciąż i wciąż w mą głowę wlewając obrzydliwe obawy. Ciskał łzy w oczy, zaciskał gardło, więżąc w nim mój szloch rozdzierający. - Nie ma już go. Już po jego pogrzebie…
___ - Odejdź, maro! – krzyknąłem naraz, gwałtem rozdzierając powietrze wokół mnie dłońmi, by pozbyć się chylącego się nade mną złudzenia. On jednak nie zniknął – rozpłynął się na chwilę maleńką w gęstym powietrzu, by zaraz znów szeptać mi do uszu straszliwe wyznania.
___ - Widziałeś jego martwe truchło, książę. Płakałeś od smrodu jego gnijącego ciała – mówił demon wyklęty, przechadzając się bezszelestnie i leniwie po chłodnej, marmurowej posadzce. Z połowicznym uśmiechem trącącym kpiną i wyższością, jaki zdobił jego szkaradną twarz, patrzył na mnie oczekując odpowiedzi. – A mimo to…
___ - Odejdź, zjawo! – przerwałem mu, łkając; na nowo przechodząc żałobę po utraconej miłości.
___ - …tęsknisz – dokończył Xiao, a jego głos potwornym, zapierającym dech w piersi echem odbił się w czaszce mojej, powodując cichy jęk bólu. Jeszcze więcej łez spłynęło po moich bladych policzkach, jakby starannie wykonanych z najdroższej porcelany. Słone krople żalu zdobiły je pięknie, rzeźbiąc w nich zawiłe wzory.
___ - Przyznaj, książę, jak zdeprawowany jesteś, jak obrzydliwy. Tak bardzo ukochałeś sobie trupa… – mówiąc, podszedł bliżej mnie, a jego cuchnący oddech ogrzał moją skroń. – Zimno jego rozpadającego się ciała. Głupie z ciebie dziecko. – Jego ton był spokojny, zwodniczo delikatny; był cichą opozycją do charczącego, przeraźliwego śmiechu, w który przerodziła się ostatnia samogłoska jego wypowiedzi.
___ Czułem wręcz jak pluje na mnie jadem, czułem jak podchodzi; jego zimny, natarczywy dotyk; łapska, co pięły się po moim ciele w karykaturze pieszczoty. Gwałtem posiadł każdy fragment mej skóry a ja nawet nie mogłem się ruszyć, sparaliżowany tym, jak mię nazwał. Czyż tak bardzo chora była moja tęsknota za kochankiem, który odszedł, zostawił mnie? Moja jedyna miłości, mój piękny, szlachetny Shikubu, Panie Ciemności, czyż moje pożądanie było jedynie grą szalonych zmysłów? Moja namiętność piętnem choroby? Nie, to niemożliwe…
___ Znów dłonią przeciąłem powietrze gęste od mojego własnego agonalnego oddechu, chcąc odgonić żarłoczną bestię, dla której pożywką był mój strach i rozpacz. Pragnąłem, by przestał, by odszedł daleko, do świata, z którego pochodził. Chciałem pozbyć się gęstej trucizny, którą wtłoczył w naczynka oplatające mój umysł. On jednak nie przestawał szeptać:
___ - Tak głupi… Taplasz się, mój słodki książę, w ohydnej tęsknocie; w gnoju zasypiasz i w nim się budzisz. W gnoju myśli o dawno już martwym kochanku!
___ Mój boże! Tak bardzo mam już dość… Xiao, tak bardzo mnie męczysz. Nie pozwalasz nawet na ucieczkę do słodyczy snu, a przynajmniej jego filigranowej namiastki. Chowam się głęboko w mojej brudnej, skalanej chorobą cielesnej powłoce, by nie czuć już więcej, nie słyszeć. Ale ty… zostałeś – chore urojenie w destrukcyjnym tańcu bawiące się z moimi nerwami.
___ - Odejdź… Mam już dosyć twoich słów, potworze. Proszę… Zostaw mnie – błagałem żałośnie. Jego głos jednak nie milkł, wręcz przeciwnie – ciągle słyszałem śmiech jego, nutę uporczywie odbijającą się o podstawę mej czaszki, przeraźliwą i nieznośną.
___ - Książę, co miłością obdarzył gnijące ścierwo. – Jeszcze donośniejszy rechot rozbił się o moje uszy i nie ustawał, nasilał się z każdą chwilą, z każdą chwilą i ja krzyczałem z rozpaczy coraz głośniej. Powoli śmiech Xiao przerodził się w dwa inne, jeszcze bardziej przeraźliwe w swym brzmieniu, a me gardło w strachu zacisnęło się mocno. Nie trudno było ich rozpoznać – Tong-Bei i Kou-Keku, bracia ciemności; potworności, które zakuwały mnie w kajdany bezradności i rozpaczliwego przerażenia. Drżałem w gorączce i płakałem, modląc się do nieznanego boga, by odeszli. Oni jednak nie przestawali, kalali moje serce i umysł swym śmiechem. Wiłem się w rozpaczliwie podjętej próbie wyimaginowanej ucieczki od niechcianych przyjaciół. Lecz oni trwali zawzięcie tuż u mego boku.
AKT II
Aktorzy: Bashe, Shikubu, Jangshi
Książę skulony cierpi katusze, chroniąc się przed potwornością pod własnym łożem. Wokół roznosi się przeraźliwy chłód.
Aktorzy: Bashe, Shikubu, Jangshi
Książę skulony cierpi katusze, chroniąc się przed potwornością pod własnym łożem. Wokół roznosi się przeraźliwy chłód.
___ Odeszły w końcu stworzenia przebrzydłe, irracjonalne twory mego chorego umysłu; mary dręczące i rozrywające moje ciało na części w metaforycznej torturze. Jakże cieszyło mnie to, że już ich nie ma, że choć przez chwilę będę mógł skosztować ambrozji ciszy lekko doprawionej przyjemną ciemnością, co słodkim zapachem piżma kusiła niebywale. Skulony i okryty jej ciemnym całunem oddawałem się tej namiastce rozkoszy, mimo głowy pulsującej wciąż potworną boleścią i ciała nadal dręczonego mą indywidualną gehenną.
___ Mój boże, jakże pięknym podarkiem okazał się ten przedziwny spokój… Wreszcie me zmysły mogły odpocząć. Jednak nagle odczułem jakby sztylet zimny i przeszywający, wbity w me serce zmurszałe. Dreszcze, antagoniści pieszczotliwych bodźców, rozeszły się po mym ciele i wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, jak potwornie samotny jestem w tym ciemnym, pełnym chłodu pomieszczeniu.
___ Skulony niby obrzydliwa larwa, wtulony w kamienie posadzki, drżący jakby w konwulsjach po samobójczym akcie; słaby i samotny jak drżący płomień świecy wśród ciemnej obsydianowej nicości.
___ Z każdą sekundą starannie odmierzaną przez leniwe uderzenia obleczonego gnuśnością serca ta cała wszechobecna cisza przytłaczała mnie bardziej, ciężka i gęsta. Spychała mnie skulonego i zmarniałego w otchłań głęboką, przepełnioną po brzegi nicością i wizją wiecznego samotnego bytowania. Te zaś myśli były nie do zniesienia, wyciskały z oczu potoki rozpaczliwych łez.
___ Więc gdy wśród zimna komnaty rozlało się rozkoszne skrzypienie zmurszałych zawiasów, powitałem je z lubością i nieukrywaną nadzieją. Nasłuchiwałem z wielkim zapałem. Czyżby to była kolejna mara? Niechciany przyjaciel? Kat zmysłów? Senne marzenie?... To już nie miało znaczenia, pragnąłem jedynie, śląc prośby do boga nieznanego w niesłyszalnych błaganiach, by wyzwolił mnie od demona największego, od Samotności.
___ Słyszałem kroki rozchwianej postaci, nagie stopy w nierównym rytmie uderzające o kamienie posadzki. Spojrzałem na gościa skrycie, w akcie anormalnej ciekawości i podniecenia z sercem szybko niby skrzydełka trzmiela uderzającym w klatkę mych żeber. Widok ten, jaki okazję miałem dostrzec przez małą szczelinę pod łóżkiem, zmroził krew w mych żyłach. Kostki dwie, lecz jedna nienaturalnie skręcona, obie miejscami zlewające się z wszechobecną ciemnością przez przywodzące na myśl lśnienie ciemnego ametystu, nierówno rozłożone livores mortis*. Spojrzałem wyżej w masochistycznej potrzebie na piszczele pożółkłe, odsłonięte przez odpadające płaty przegniłego mięsa. Musculus tibialis anterior*.
___ - Kimże jesteś, maro…? – pytałem szeptem sam siebie, przerażony nazbyt, by głośniej cokolwiek powiedzieć. Powoli, wciąż opętany ciekawością mą chorobliwą, wysunąłem się z mej cichej, ciemnej i wilgotnej kryjówki, by mego gościa zobaczyć w pełnej okazałości. Zanim jednak uderzył mnie widok przeraźliwej zjawy, uczułem zapach wszechobecnej ohydności, wyziewów ciała dawno martwego, zgniłego.
___ Osunąłem się na kolana, oszołomiony tym zapachem, który doprowadził mnie do płaczu, a żołądek wywrócił na drugą stronę. Ale to wcale nie był koniec: odszukałem spojrzeniem jego wychudłą sylwetkę; labradoryt skóry stojącego przede mną truchła mienił się tak dziwnie pięknie i odrażająco zarazem wśród jedwabistej ciemności. Mięśnie jego były rozszarpane, a z ziejących czernią ran z każdym jego chwiejnym krokiem wysypywało się robactwo najohydniejsze w swoim rodzaju. Napęczniałymi żyłami o odcieniach purpury grube larwy pełzły wyżej, wyżerając krwawe pozostałości jego na poły martwego ciała. Obserwowałem w niepewności postępujące coraz bardziej putrefactio*.
___ W chorej ciekawości jeszcze wyżej powędrowałem spojrzeniem zasnutych łzami oczu – na lędźwie rozpustnie obnażone, na niemoralne post mortem priapismus*; na podbrzusze napuchłe i rozdzierające się czym wyżej patrząc. Na jelita obrzmiałe, wylewające się z jamy jego cielesnej powłoki, oślizgłe i przerażająco piękne w swej obrzydliwej powierzchowności. Płakałem rzewnie, oszołomiony widokiem i odurzony zapachem truchła, które w zaprzeczeniu boskiej mocy stało przede mną.
___ - Shikubu…? – jęknąłem cicho, obserwując przysłoniętego wciąż mrokiem gościa.
___ - Nie – odpowiedział mi charczący, nienaturalny głos, bardziej przypominający skowyt umierającego z rozszarpaną krtanią dzikiego zwierza niżeli głos choćby najbardziej okaleczonego człowieka. – Mój książę…
W momencie poczułem dziwaczne ukłucie w piersi, a pożądliwy wzrok przesunął się wyżej na odsłoniętą, przegniłą klatkę żeber przerażającego złudzenia. Odpadające płaty skóry i mizernych mięśni ukazywały poczerniałe, zapadnięte serce. Nie poprzestałem na tych widokach, wnikliwie chwilę podziwiałem rozdarte gardło, by następnie spojrzeć w jego twarz.
___ Jakże trudno słowem opisać chwilę niezwykłą, kiedy równomierne pulsowanie serca ustaje, a w uszach nie słychać już nic poza słodkim szumem powoli płynącej krwi. Tyle różnych emocji nagle poczułem, tyle przedziwnych sensacji me ciało nawiedziło…
___ Pierwsze zobaczyłem jego oczy z lekka przysłonięte welonem stworzonym z niemal białych, skołtunionych włosów, oczy puste i matowe, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, martwe tak jak i on sam. Z tych niewidzących bulbus oculi* płynęła powoli krew - gęsta i brunatna, jakby udawała łzy żalu, którego nie zmyła śmierć, a pogłębił powrót do żywych w tak pokracznej formie. Zdeformowane rysy, ale nadal tak dobrze mi znane, były niczym w porównaniu do widoku tychże przeraźliwych oczu.
___ - Shikubu! – podjąłem znowu, tym razem pewniej.
___ - Mój książę – odezwał się, zapierając dech w mej piersi – Już inaczej brzmi me imię. Narodziłem się znowu, by móc posiąść cię na nowo, mój najdroższy, mój władco – szeptał pozbawionymi warg ustami i swym chwiejnym krokiem zbliżał się coraz bardziej ku mnie, sparaliżowanemu wciąż przez nadmiar emocji najróżniejszych.
___ - Więc jak twe imię brzmi teraz? – pytałem szeptem, patrząc na niego jak na boga – tym zaiste był; wspaniałym bóstwem ciemności, opiekunem martwych w duchu, uosobieniem raju dla egzystujących w gnuśnym letargu; dla tych, których spalało piętno choroby równie potwornej co moja. Drgnąłem lekko, gdy trupi kochanek wyciągnął lekko swą dłoń chwiejną ku mnie, wciąż skulonemu jak przerażone dziecko.
___ - Jangshi, najdroższy – wypowiedział cicho, ledwie słyszalnie, ale mimo to to słowo drżące w powietrzu wokół uderzyło silnie w mój umysł i oczy na nowo zasnuły się baldachimem słonych łez, wydźwięk tego imienia był aż nazbyt wyraźny.
___ Nie wiedząc kiedy, padłem w jego ramiona przepełnione odorem gnicia, który teraz stał się jakby zapachem słodkich róż, najlepszą pieszczotą dla moich zmysłów, podobnie jak jego zdeformowane ciało w moich oczach stało się największym ideałem. Niczego bardziej nie pragnąłem niźli jego dotyku, czułości, choćby namiastki dawnej miłości.
___ - Tak zimny jesteś, mój kochanku… - mówiłem mu. - Jakże zimno musiało ci być tam, w tym tak odległym grobie. – Moje palce z wolna gładziły jego szorstką skórę, zniekształcone ciało, podziwiając je jakby dzieło najwspanialszych artystów. – Weź mię ze sobą, mój drogi, weź mię! Zabierz martwego z dala od bóli, z dala od paskudztwa żerującego na mym ciele i duszy… Zabierz, mój Jangshi, zabierz jak najdalej – szeptałem z narastającą rozpaczą, z namiętną prośbą, błaganiem pełnym pokornej skruchy. Patrzyłem na niego, w jego martwe oczy, płakałem, prosząc.
___ - Książę mój, obrzydliwy i niemoralny w swej lubieżnej ponętności… Odejdziesz wtedy w potwornym grzechu, mój słodki. Wyklęty jako demon, który zbratał się z martwym, który ciało krucyfiksem naznaczone zbrukał swą chorą namiętnością. Czy to warte?
___ - Jakże słodszy jest ból wiecznego potępienia, mój najdroższy Jangshi, w obliczu tej ciągłej tortury apatycznej acedii żerującej na mnie całym. Weź mnie ze sobą!
___ Umilkłem, a pomieszczenie wypełniła gęsta, nieprzyjemna cisza, przerywana tylko cichymi nawoływaniami szczurów i obskurnymi dźwiękami larw wyżerających lepkie wnętrzności mego martwego kochanka. Obserwowałem go, oczekując odpowiedzi, zgody, która byłaby równocześnie obietnicą wiecznej, wspólnej tułaczki po bezkresie tej obrzydliwej krainy. Oznaczałaby również koniec mych boleści, a niczego nie pragnąłem bardziej jak wreszcie pozbyć się straszliwego piętna choroby.
___ - Jangshi…
___ - Musisz zapłacić – przerwał mi nagle, a drżące, pokryte liszajami kościste palce lekko uniosły mój podbródek wyżej. – Oddaj mi swój pocałunek, mój najsłodszy Książę, mój ukochany Bashe…
___ Bez ani jednego słowa ponad te, które już wypowiedziane zostały, z radością w spojrzeniu, którym badałem jego wykrzywioną twarz, wspiąłem się na palce i delikatnie, z wielkim wyczuciem złączyłem nasze usta w grzesznej, wyuzdanej pieszczocie; wyrazie nienormalnego pożądania. To, co czułem w tym momencie, jest emocją niezwykłą i na tyle nierealną, że wręcz niemożliwą do opisania. Początkowo chłód podobny do zimna ciała mego kochanka jął rozchodzić się również i po moim krwiobiegu, lecz zaraz za nim podążyła fala niewyobrażalnego gorąca, które zaczęło spalać mnie prawdziwym ogniem.
___ Wtedy już wiedziałem, mój dobry boże, że czcze były twe słowa, obietnice i czułe gesty. Zdałem sobie sprawę, że niemożliwym jest, bym ja, Książę Obrzydliwości, stanął u twego boku w wiecznej wędrówce po Cienistej Pandemii. A jednak w akcie bezgranicznej litości i miłosierdzia postanowiłeś mi dać dar tak słodki: poczucie nicości, urokliwą śmierć z dala od kłów mej straszliwej choroby. Taki dobry z ciebie bóg…
___ Odpływałem już z wolna; czułem jak życie ucieka przez rozchylone me usta. Łaskotało zmysłowo moje wargi. Nie żałowałem… Ciemność przysłaniała powoli pole widzenia, zimno płynące w żyłach wypełniało każdą tkankę. Pierwszy raz poczułem prawdziwą ulgę, nie było bowiem już bólu, mego nieodłącznego towarzysza. Nie było niczego. Nawet ty, mój boże, zniknąłeś w oddali czerni, która mnie pochłonęła. Nawet ty, mój martwy kochanku, mój Jangshi…
___ Mimo wszystko, we wszechobecnej obsydianowej ciemności, w której tkwiłem zawieszony pośród niczego, nie czułem się samotny. Utraciłem wiele przez te wszystkie lata, z każdym dniem nawet traciłem część siebie rozszarpywany przez chorobę, ale nigdy nie utraciłem moich przyjaciół najdroższych, kłębiących się nerwowo pod kopułą mej czaszki. Jak od początku – tak i teraz trwali tuż przy mnie, we względnym spokoju wraz ze mną wsłuchując się w kolejne takty melodii umierania.
* Licz – rodzaj nieumarłego w grach i literaturze fantasy
* livores mortis – łac. plamy pośmiertne
* musculus tibialis anterior – łac. mięsień piszczelowy przedni
* putrefactio – gnicie
* post mortem priapismus – łac. pośmiertny wzwód
* bulbus oculi – łac. gałki oczne