
Życie bywa przewrotne. Niby banał, a jednak prawda. Jakby mi ktoś siedem lat temu powiedział, że będę studiować stomatologię i to z własnej, nieprzymuszonej woli, kazałabym mu popukać się w główkę, a najlepiej udać do specjalisty, który by sprawdził, czy na pewno ma równo pod kopułą. Ale, jak już mówiłam, życie bywa przewrotne. No więc, wyszło jak wyszło: ta-dam, jestem sobie ja, studentka piątego roku stomatologii. Poważna kobieta, ambitna, nawet inteligentna (ponoć).
Trzeci rok przyjmuję pacjentów, może i nie jest to godne uznania doświadczenie, ale powiedzmy sobie - pierwsze koty za płoty. I wszystko wskazuje na to, że jakaś siła wyższa postanowiła, iż na tym ostatnim, ponoć najlżejszym, najprzyjemniejszym roku studiów zaliczę wszystkie możliwe przypały w codziennej praktyce dentysty, niby jakiś chrzest bojowy przed otrzymaniem dyplomu.
Najpierw złamane w korzeniu narzędzie podczas leczenia kanałowego. Następnie niedostatecznie wypełnione kanały korzeniowe. Potem połamany ząb i wielkie połączenie zatoki szczękowej z jamą ustną podczas ekstrakcji górnej siódemki. Ale ostatni piątek to była wisienka na torcie.
Przychodzi pacjentka. Ząb 27, czyli mówiąc po ludzku: górna lewa siódemka. Próchnica okrężna - po opracowaniu pozostał uroczy ogryzek w kształcie pieczarki, ale trudno, ratujemy co się da. Oblepiłam ząb z każdej strony materiałem kompozytowym, co by przywrócić mu utracone piękno.
Jeszcze tylko ostatnie poprawki. W jednym miejscu przy dziąśle pozostał nadmiar materiału. Nic, tylko delikatnie wygładzić i voilà!
Chwytam kątnicę i do roboty. I wtem, widzę jak wiertło wiruje coraz wolniej i wolniej, i wykręca się z uchwytu, by chwilę później zniknąć mi z oczu. „No kurwa, po prostu, no nie!” - w głowie załącza się Mecwaldowski. Niemożliwe! Raz mrugnęłam, a to metalowe ustrojstwo już zdążyło zniknąć. Gorączkowo przeszukuję jamę ustną - pod językiem, między zębami, przy policzku… Nie ma.
- Nie połykać! Proszę wypluć! - mówię od pacjentki, wskazując na spluwaczkę. Serce obija się boleśnie o żebra, ale na zewnątrz firmowy poker face wyćwiczony już przy poprzednich przypałach. W ceramicznej miseczce ląduje tylko ślina. Patrzą na pacjentkę, pacjentka patrzy na mnie.
- Czy pani właśnie połknęła mi wiertło? - pytam z wyrzutem.
- Nie... Nie wiem… Chyba tak. Coś mi spłynęło do gardła - odpowiada tak beztrosko, że aż parskam śmiechem. Urocza kobieta.
- Chwileczkę. - Idę do doktor, która niczego nieświadoma, wypełnia karty pacjentów. Nachylam się i szepczę konspiracyjnie: - Pani doktor, pacjentka mi wiertło połknęła.
Doktor robi oczy jak pięć złoty. Wygląda jak zając patrzący w lufę strzelby. Rozbiegane spojrzenie chwile krąży po sali, by w końcu zogniskować się na siedzącej na fotelu staruszce.
- I co? Duże to wiertło, ostre? - pyta, również konspiracyjnym szeptem, jakbyśmy omawiały tajną strategię trucia pacjentów fluorem.
- Nie, okrągłe. Na kątnicę. Nic kanciastego - mówię, próbując uspokoić i ją, i siebie.
Razem podchodzimy do pacjentki. Krótka narada doprowadza nas do zgodnych wniosków:
- Dużo wody, xenna extra i wiertło wróci do nas drugą stroną.
Pacjentka ma jeszcze jedno pytanie.
- Nie, naprawdę nie musi nam pani oddawać tego wiertła.