Tylko ja umiałem dostrzec pod plisami cienkiej jak tiul skóry dawnego Antka, który czasem biegł co tchu przez szorstki zagajnik, usiłując zgubić czteroletniego szpiega, innym razem zaś kroczył dostojnie z klejącą łapką w jednej i cukrową watą w drugiej dłoni. Tylko przy mnie wygięta w barokową esownicę Róża prostowała się na powrót i szła tanecznym krokiem do mieszkania na poddaszu, gdzie czekał już student fizyki o przepełnionych smutkiem oczach.
Kiedy tamtej środy kierownik ośrodka oznajmił z czeluści skórzanego fotela, że nie będzie tolerował złodziei, obruszyłem się - nie uważałem, że zabranie moim staruszkom tych kilku drobiazgów było czymś złym, wręcz przeciwnie, wydawało się najlepszym rozwiązaniem jeśli chciałem pogodzić zaangażowanie w pracę z zapewnieniem rodzinie godnego życia. Jednak on nie rozumiał tego wcale; splatając i rozplatając palce mówił coś o powinnościach wobec społeczeństwa, etosie zawodu i moralności. W końcu przesiadł się na brzeg siedziska i kazał mi wynosić.
Szedłem korytarzem i patrzyłem jak nowa opiekunka zakłada Jasi sweter, mało nie łamiąc jej przy tym ręki. Głucha na opowieść o pędzącej przez sitowie dziewczynce, drepcze do następnej sali akurat gdy mała dopada stawu, na którego brzegu nie ma już siostrzyczki. Jeżeli odejdę, oni tu zostaną z brzemieniem wspomnień, których nikt nie wysłucha. A przecież człowiek, nie mogąc podzielić się z kimś przeszłością, znika.
Dlatego skradam się teraz na piętro, z ukrytymi w zaciśniętej pięści nożyczkami. Podchodzę ukradkiem, by przeciąć skłębione w głowach podopiecznych, zatopione w przeszłości druciki. Jeszcze cztery schody, jeszcze dwa. Jestem.