"Magnolia"

1
Jest to mój całkowity debiut, więc mam nadzieję, że wskażecie mi błędy i pomyłki :) Dziękuję za czas poświęcony na przeczytanie i przebrnięcie przez fragment "Magnolii".





„Magnolia”



Dzień zbliżał się ku zachodowi. Nareszcie chłód wyparł zaduch upalnego dnia. Otarłam spocone czoło i rozejrzałam się dookoła. Ostre słoneczne promienie już nie przeszkadzały w rozkoszowaniu się jazdą. Na falistych pagórkach pyszniło się dojrzałe zboże, przetykane kępami szkarłatnych maków. Tuż obok, niemal na dotknięcie ręki, rozpościerał się las, z którego płynął przyjemny zapach żywicy. Razem z wonią polnych kwiatów, tworzyło to kompozycję, jakiej nie powstydziłaby się żadna wielkomiejska dama.

śpiewałam cicho, w rytm turkotu kół oraz posapywań Oriona i Syriusza. Nie była to szczególnie ładna piosenka, ot kłębek tego, co przyszło mi w danej chwili na myśl. Całkiem ładna melodia. Gdybym miała jedną z tych szarogrodzkich gitar, chętnie bym odłożyła wodze (które nawiasem mówiąc strasznie wpijały mi się w dłonie) i zawtórowała sobie do śpiewu.

Dwa siwki, moi wierni towarzysze kupieckich wypraw, co rusz próbowały skubać przydrożne bylice lub stanąć na środku trasy. Ich jasna sierść lepiła się od potu w twarde kłaki. W sumie nie dziwiłam się, że są zmęczone, ale perspektywa ciepłej kolacji i miękkiego posłania była zdecydowanie zbyt kusząca, niż zatrzymywanie się tutaj. Teizm było już blisko, więc zwłoka nie miała sensu. Właściwie, to nawet klasnęłam lejcami, na co konie niechętnie przyspieszyły.

- Oj nie marudźcie! Zaraz będziemy!

Orion i Syriusz, kochane stworzenia!



***



Gdy dojechałam, na niebie zdążyły zabłysnąć pierwsze, srebrzyste gwiazdy. Zrobiło się chłodno, więc musiałam szczelniej owinąć się szalem. Zeskoczyłam z wozu i stanęłam przed sporych rozmiarów, drewnianą bramą. Uderzyłam o nią kilka razy, najgłośniej jak potrafiłam.

- Cóż za osioł przyjeżdża o tak późnej porze – zza drzwi dobiegł, lekko mówiąc, niezadowolony głos odźwiernego.

- Nie osioł, jeno oślica!

Drzwi otwarły się. W bramie ukazała się postać starca, o twarzy pooranej zmarszczkami i siwych włosach.

- Na cztery żywioły, Magnolia! – uśmiech rozjaśnił lico staruszka.

Ano tak, Magnolia jestem. Przyzwoite imię. Lubię kwiat, od którego pochodzi. Ma śliczny zapach. Szkoda, że w tych stronach rzadko się go spotyka.

- Witaj kochany Badiusie. Mam nadzieję, że mnie wpuścisz. Mam nadal czekać na mrozie, czując głód, cierp…

- Wchodź, wchodź i nie narzekaj – Badius usunął się, robiąc miejsce dla bryczki. Nie ociągając się wjechałam. Już z tego miejsca dostrzegłam rozświetloną karczmę. Cudowny widok.

- Zaraz do ciebie przyjdę – staruszek wskazał palcem oberżę – tylko pogonię tego śpiocha Ilexa, teraz jego warta.

Nogi same szły w kierunku gospody. Przemierzając główną ulicę Teizm, widziałam w oknach matki i ojców z dziećmi, które słuchały bajek. Samotnych studentów, czytających jakieś opasłe księgi. Pary kochanków szepczących nawzajem czułe słówka (i nie tylko, ale na to już nie patrzyłam).

Wreszcie stanęłam przed karczmą, z której dochodził smakowity aromat pieczeni innych specjałów. Nad drzwiami wisiała podkowa, stara, jak stwierdziłam po rdzy i zmatowieniu. A przecież kiedyś była srebrna i błyszcząca.

Gospoda nie różniła się wiele od innych. Między rzędami ław biegali posługiwacze, roznosząc misy z jedzeniem. Za ladą stał gospodarz. Zarezerwowałam sobie pokoik i miejsce dla pary siwków oraz bryczki. Gdy wszystko załatwiłam, przysiadłam się do Badiusa, który już na mnie czekał. Byłam mu głęboko wdzięczna za wcześniejsze zamówienie kolacji. Kiszki grały mi żałobnego marsza, więc gdy tylko jadło postawiono na stół, sięgnęłam po ogniwko kiełbasy i pajdę chleba. Na popitkę piwo, dobre, z Szarogrodu. Właściwie wolałabym wodę lub wino, ale nie szkodzi. Dużo jest prawdy w stwierdzeniu, że jak jest się głodnym, to wszystko lepiej smakuje. Nie minęło dziesięć minut, a już talerz świecił pustkami. Z brzuchem ogromnym, niczym u pięknej, różowej świni, rozsiadłam się wygodnie. Widać, ze staruszek aż palił się do rozmowy.

- I co tam słychać Badiusie? Wydarzyło się ostatnio co ciekawszego?

- A jak Magnolio, a jak! Jarmark był, kupców co nie miara. Nawet parę butów kupiłem, niezgorszych, z ślicznej garbowanej skóry. Towar prosto z Szarogrodu – uśmiechnął się tryumfalnie.

- Gratulacje. To co najlepsze z Szarogrodu, nie? Niedawno tam byłam. Oj, duże to miasto, oj duże! Wszystko można znaleźć, na kłopotach nie kończąc – ostatnie zdanie dodałam, przypominając sobie małą bójkę z moim udziałem. Niestety, wygrana nie zrekompensowała podbitego oka. Opuchliznę nosiłam bity tydzień.

- Kłopoty nie pojawiają się ot tak – Badius pstryknął palcami. – Nie rób takiej miny, Mag. Kontynuując, tłok był straszny. Przy stoisku cukiernika stałem dobre pół godziny. Mimo wszystko, warto było. Choć lata już nie te, zęby mam nadal mocne. Przydały się do tych karmelków.

Na myśl o staruszku zajadającym karmelki parsknęłam śmiechem. Piękny widok, nie ma co. Mam doświadczenie z tymi słodyczami. Gdy je ostatnio jadłam, to niemało namęczyłam się na odklejaniu tego cholerstwa od zębów. Nigdy już ni uwierzę Tagesowi, jak to się one rozpływają w ustach.
Obrazek

2
zbyt kusząca, niż zatrzymywanie się
"bardziej kusząca niż zatrzymywanie się" lub "zbyt kusząca, by zatrzymywać się"


drewnianą bramą. Uderzyłam o nią kilka razy
<przed oczami Obywatelki pojawia się obraz pijaka, który podczas spaceru zatacza się na bramę i uderza o nią>

w nią





Stylizacja nie jest natrętna i wprowadzana na siłę, czyli ok. Tylko jakoś stwierdzenie "kiszki marsza grały" nie pasuje mi do tego języka. O treści trudno jeszcze cokolwiek powiedzieć, aczkolwiek mogę stwierdzić, że teraz przydałoby się wstawić jakieś zdarzenie, które zatrzymałoby czytelnika z nosem w książce. Na razie nie wydarzyło się nic takiego, co by szczególnie zaintrygowało, ot, sam wstęp do opowieści.

3
JEst całkiem fajnie moim zdaniem, pytanie co będzie dalej, coś się musi wydarzyć, masz już pomysł? Styl mi się podoba, teraz czekam na rozwinięcie fabuły, teraz musi zacząć się coś dziać, bo dalsze opisy znudzą czytelnika.

Pozdrawiam i życzę weny twórczej :)

Re: "Magnolia"

4
To jedziemy z wyłapaniem błędów:


Magianna pisze:„Magnolia”



Dzień zbliżał się ku zachodowi. Nareszcie chłód wyparł zaduch upalnego dnia. Otarłam spocone czoło i rozejrzałam się dookoła. Ostre słoneczne promienie już nie przeszkadzały w rozkoszowaniu się jazdą. Na falistych pagórkach pyszniło się dojrzałe zboże, przetykane kępami szkarłatnych maków. Tuż obok, niemal na dotknięcie ręki, rozpościerał się las, z którego płynął przyjemny zapach żywicy. Razem z wonią polnych kwiatów tworzyło to kompozycję, jakiej nie powstydziłaby się żadna wielkomiejska dama.

śpiewałam cicho w rytm turkotu kół oraz posapywań Oriona i Syriusza. Nie była to szczególnie ładna piosenka, ot, kłębek tego, co przyszło mi w danej chwili na myśl. Całkiem ładna melodia. Gdybym miała jedną z tych szarogrodzkich gitar, chętnie bym odłożyła wodze (które, nawiasem mówiąc, strasznie wpijały mi się w dłonie) i zawtórowała sobie do śpiewu.

Dwa siwki, moi wierni towarzysze kupieckich wypraw, co rusz próbowały skubać przydrożne bylice lub stanąć na środku trasy. Ich jasna sierść lepiła się od potu w twarde kłaki. W sumie, nie dziwiłam się, że są zmęczone, ale perspektywa ciepłej kolacji i miękkiego posłania była zdecydowanie zbyt kusząca, niż zatrzymywanie się tutaj (To powinno być: "...zdecydowanie bardziej kusząca niż zatrzymywanie się tutaj" lub "...zdecydowanie zbyt kusząca, by się tu zatrzymywać"). Teizm było już blisko, więc zwłoka nie miała sensu. Właściwie, to nawet klasnęłam lejcami, na co konie niechętnie przyspieszyły.

- Oj, nie marudźcie! Zaraz będziemy!

Orion i Syriusz, kochane stworzenia!



***



Gdy dojechałam, na niebie zdążyły zabłysnąć pierwsze srebrzyste gwiazdy. Zrobiło się chłodno, więc musiałam szczelniej owinąć się szalem. Zeskoczyłam z wozu i stanęłam przed sporych rozmiarów drewnianą bramą. Uderzyłam o nią kilka razy, najgłośniej jak potrafiłam.

- Cóż za osioł przyjeżdża o tak późnej porze – zza drzwi dobiegł, lekko mówiąc, niezadowolony głos odźwiernego.

- Nie osioł, jeno oślica!

Drzwi otwarły się. W bramie ukazała się postać starca, o twarzy pooranej zmarszczkami i siwych włosach.

- Na cztery żywioły, Magnolia! – uśmiech rozjaśnił lico staruszka.

Ano tak, Magnolia jestem. Przyzwoite imię. Lubię kwiat, od którego pochodzi. Ma śliczny zapach. Szkoda, że w tych stronach rzadko się go spotyka.

- Witaj, kochany Badiusie. Mam nadzieję, że mnie wpuścisz. Mam nadal czekać na mrozie, czując głód, cierp…

- Wchodź, wchodź i nie narzekaj – Badius usunął się, robiąc miejsce dla bryczki. Nie ociągając się wjechałam. Już z tego miejsca dostrzegłam rozświetloną karczmę. Cudowny widok.

- Zaraz do ciebie przyjdę – staruszek wskazał palcem oberżę – tylko pogonię tego śpiocha Ilexa, teraz jego warta.

Nogi same szły w kierunku gospody. Przemierzając główną ulicę Teizm, widziałam w oknach matki i ojców z dziećmi, które słuchały bajek. Samotnych studentów, czytających jakieś opasłe księgi. Pary kochanków szepczących nawzajem czułe słówka (i nie tylko, ale na to już nie patrzyłam).

Wreszcie stanęłam przed karczmą, z której dochodził smakowity aromat pieczeni innych specjałów. Nad drzwiami wisiała podkowa, stara, jak stwierdziłam po rdzy i zmatowieniu. A przecież kiedyś była srebrna i błyszcząca.

Gospoda nie różniła się wiele od innych. Między rzędami ław biegali posługiwacze, roznosząc misy z jedzeniem. Za ladą stał gospodarz. Zarezerwowałam sobie pokoik i miejsce dla pary siwków oraz bryczki. Gdy wszystko załatwiłam, przysiadłam się do Badiusa, który już na mnie czekał. Byłam mu głęboko wdzięczna za wcześniejsze zamówienie kolacji. Kiszki grały mi żałobnego marsza, więc gdy tylko jadło postawiono na stół, sięgnęłam po ogniwko kiełbasy i pajdę chleba. Na popitkę piwo, dobre, z Szarogrodu. Właściwie wolałabym wodę lub wino, ale nie szkodzi. Dużo jest prawdy w stwierdzeniu, że jak jest się głodnym, to wszystko lepiej smakuje. Nie minęło dziesięć minut, a już talerz świecił pustkami. Z brzuchem ogromnym, niczym u pięknej, różowej świni, rozsiadłam się wygodnie. Widać, ze staruszek aż palił się do rozmowy.

- I co tam słychać, Badiusie? Wydarzyło się ostatnio co ciekawszego?

- A jak, Magnolio, a jak! Jarmark był, kupców co niemiara. Nawet parę butów kupiłem, niezgorszych, z ślicznej garbowanej skóry. Towar prosto z Szarogrodu – uśmiechnął się tryumfalnie.

- Gratulacje. To, co najlepsze z Szarogrodu, nie? Niedawno tam byłam. Oj, duże to miasto, oj, duże! Wszystko można znaleźć, na kłopotach nie kończąc – ostatnie zdanie dodałam, przypominając sobie małą bójkę z moim udziałem. Niestety, wygrana nie zrekompensowała podbitego oka. Opuchliznę nosiłam bity tydzień.

- Kłopoty nie pojawiają się ot tak – Badius pstryknął palcami. – Nie rób takiej miny, Mag. Kontynuując, tłok był straszny. Przy stoisku cukiernika stałem dobre pół godziny. Mimo wszystko, warto było. Choć lata już nie te, zęby mam nadal mocne. Przydały się do tych karmelków.

Na myśl o staruszku zajadającym karmelki parsknęłam śmiechem. Piękny widok, nie ma co. Mam doświadczenie z tymi słodyczami. Gdy je ostatnio jadłam, to niemało namęczyłam się na odklejaniu tego cholerstwa od zębów. Nigdy już nie uwierzę Tagesowi, jak to się one rozpływają w ustach.


Pierwsze akapity wprowadzają w klimacik czasów. Na razie niezbyt oryginalne, ale przyjemne czytadełko. Błędy tylko interpunkcyjne (możesz sobie zobaczyć), pamiętaj, że kiedy piszesz czasownik, a po nim imię, między jednym a drugim stawiasz przecinek, np. "Słuchaj, Magnolio" - to był Twój częsty błąd.



Pozdrawiam i czekam na całość.[/b]
"Tymczasem zaś trzymajcie się ciepło i bądźcie dla siebie dobrzy".

Przedmowa - list do Czytelnika z "Zielonej mili" Stephena Kinga.



"Zawsze wiedziałem, że jestem cholernie wyjątkowy".

Damon Albarn

5
Rzeczywiście, znalazłam błędy i jestem bardzo wdzięczna, za ich wskazanie :D Tak, to jest pewien wstęp, mam pewien pomysł na dalszy ciąg (choć muszę nad tym jeszcze popracować).
Obrazek

6
Przyznam się szczerze, że nie koncentrowałam się zbytnio na wyłapywaniu błędów, ale postanowiłam coś napisać. W sumie z jednego powodu: bardzo dorze piszesz w pierwszej osobie, co jest moim zdaniem sztuką niełatwą (być może dlatego, że mi to wychodzi średnio ;))

Nie podobało mi się słowo "posługiwacze", lepiej- według mnie- brzmiało by słudzy.

7
Dalsza część (ale jeszcze nie całość :)):





Co… która to godzina? Mm, ja chcę jeszcze spać. Zasłońcie zasłony. W ogóle kto mną tak potrząsa?

- Magnolio, Magnolio!

Co? Kto? Chwileczkę, znam tą twarz. Ilex.

- Mag, wstawaj, wstawaj! – w tej chwili omal nienawidziłam cienkiego głosu chłopca.

Wyrwałam się z jego uścisku i trzymając się za głowę, powoli usiadłam. Nie trzeba było tyle pić.

- Nieszczęście!

Jakie znów nieszczęście? Chłopie daj mi pospać.

- Chodź, Mag. Pomóż! – Ilex nie dawał za wygraną.

- Co się stała, żeś taki zdenerwowany. Usiądź i mów.

Nie posłuchał i nadal stał nade mną. Położyłam mu ręce na ramionach i siłą zmusiłam do spoczynku.

- Mów – powtórzyłam.

- Z Badiusem źle.

źle? W tonie Ilexa wyczuwało się realny niepokój i prawdziwość jego słów. Założyłam buty i narzuciłam na swój nocny strój płaszcz.

- Prowadź – powiedziałam, wstając.

Był jeszcze wczesny ranek, chłodny powiew przeniknął przez materiał, powodując u mnie niesamowitą gęsią skórkę. Jednak szybki bieg prędko mnie rozgrzał. Ilex skręcił w wąską uliczkę. Wpadłam tuż zanim do mieszkania Badiusa i skręciłam w stronę chłopca, który stał w bocznej izbie.

- Popatrz – wskazał na łóżko.

Staruszek leżał, jakby bez życia, ciężko oddychając. Próbowałam go obudzić, lecz moje starania nic nie dały.

- Leć po uzdrowiciela, ja z nim zostanę.

Ilex przytaknął głowa i wyleciał jak strzała. Chwilę wpatrywałam się w drzwi, a potem przysunęłam sobie krzesło i usiadłam. Przez cienkie zasłony wpadały do pokoju słoneczne promienie, tworząc fantazyjne kształty na ścianie. Pełzły w dół, przechodząc na podłogę i coraz bardziej zbliżając się do moich stóp. Wreszcie oświetliły czubki butów, ukazując cały brud i rysy. Nie przypuszczałam, że są takie znoszone. Trzeba będzie sobie sprawić nowe, tak jak Badius. Westchnęłam. Pierś staruszka poruszała się powoli i rytmicznie. Co mu się mogło stać? Jeszcze wczoraj pałał życiem.

Nim zdążyłam się nad tym wszystkim porządnie zastanowić, chłopak wraz z miejscowym uzdrowicielem, wszedł do środka.

- Proszę, wyjdźcie – Tages wyprosił nas na czas badania.

Przechadzałam się w tę i tamtą stronę, podczas gdy Ilex próbował coś podsłuchać. Zza zamkniętych drzwi dochodziły różnorakie pomruki, lecz nic konkretnego. Nie miałam wyjścia i musiałam czekać. Zaczęłam liczyć kroki. Pierwszy, drugi, trzeci… nie, ten się nie liczy, zbyt krótki. Na podłodze, w której małe deszczułki układały się w jodełkę, było mnóstwo drobnych ziarenek piasku. Badius musiał je nanieść wczoraj. Odbił się w nich wzór moich podeszew, trochę zniekształcony przez nieustanny spacer. Zauważyłam też, że gdzieś z boku majaczył się jakiś inny kształt, który na pewno nie pochodził od butów. Przyklękłam na jedno kolano aby mu się przyjrzeć. Cały odcisk ciągnął się spod okna do drzwi, za którymi teraz przebywał staruszek. Hm… coś jakby ślad… pełzania? Przejechałam po nim lekko palcem, lecz nie wyczułam żadnego śluzu, czy mazi. Ciekawe, bardzo ciekawe. Cóż mogło coś takiego zostawić?

- Ilex – cichutko przywołałam chłopca – spójrz na to.

Młodzieniec podszedł do mnie i podobnie jak ja, schylił się nad tym dziwnym zjawiskiem.

- Co to jest? – zapytałam

- Zdaje mi się, że ślad węża.

Węża? Ano tak, teraz widzę wyraźnie. Musiała być to bardzo malutka gadzina. Może ma coś wspólnego z…

- Chodźcie! – krzyk Tagesa rozniósł się po izbie.

Zostawiliśmy z Ilexem dalsze rozmyślania i pobiegliśmy zaraz do uzdrowiciela. Miał zasępioną minę.

- A więc, od czego by tu zacząć… znalazłem przyczynę tego stanu – obrócił ostrożnie chorego, odgarnął kosmyk siwych włosów i wskazał dwie małe, czerwone dziurki na karku staruszka. – Wydaje mi się, że mógł być to…

- Wąż! – krzyknęłam równocześnie z Ilexem

- Skąd wiecie?

- Znaleźliśmy jego ślady przed drzwiami – odparłam.

Chłopiec wpatrywał się ślepo w Badiusa.

- Czy on… umrze?

Tages westchnął ciężko. Pewnie trudno mu było o tym mówić. łzy napłynęły mi do oczu.

- Nie wiem. Nigdy nie spotkałem się z takim przypadkiem, ale jestem prawie pewien, że to choroba zwana zielonym snem.

Nie, to nieprawdopodobne. Przecież nikt nie chorował na zielony sen od wielu dziesiątków lat. Och, ta podstępna choroba! Człowiek leży i… nic. Po prostu śpi. żyje, ale śpi.

- Wydawało mi się, że te małe gadziny, które roznoszą tą chorobę, dawno wyginęły.

- Wiem, ja też tak myślałem. Może się mylę co do diagnozy, ale wszystko wskazuje na zielony sen. Gdyby ktoś kompetentniejszy…

Tages był bardzo dobrym uzdrowicielem, nawet w Szarogrodzie ze świecą takiego szukać. Nie znam lepszych. Myśl, Magnolio, myśl! Musi być ktoś taki. Och, w tym przypadku, to może pomóc chyba tylko magia. Magia? Zaraz, zaraz…

- Mam! – obaj mężczyźni omal nie spadli z krzeseł na mój wrzask. – Druidzi!

Tak, tak druidzi! że też nie wpadłam na to od razu. Przecież ich znajomość natury jest ogromna, muszą wiedzieć coś oleczeniu.

- Pojadę do Diurd, najszybciej jak się da!

Tages pokiwał z aprobatą głową.

- A więc ustalone, jutro z rana wyruszasz. O nic się nie martw, wszystko przygotujemy!
Obrazek

8
I jeszcze dalszy kawałek:





- Do zobaczenia! – krzyknęłam, obracając się przez ramię.

Ilex i Tages długo jeszcze stali i machali, aż wreszcie całkowicie zmaleli w oddali. Przestałam się kręcić i skupiłam się na jeździe. Mimo zapewnień obu mężczyzn, że będzie dobra pogoda, miałam co do tego wątpliwości. W końcu trochę już podróżowałam i miałam pewne podstawy sądzić, iż w najbliższym czasie rozszaleje się burza. Ale w sumie lepiej, jeśli przybędę jak najszybciej do Diurd. Obawiałam się, że stan Badiusa może się pogorszyć. Co chwila zerkałam za siebie, sprawdzając jak to się miewa staruszek. Nic, żadnych zmian. Westchnęłam i po raz nie wiem już który, obróciłam się do przodu. Droga w tym odcinku była dosyć gładka, dzięki czemu wstrząsy były znacznie ograniczone. Wielkie Pola Północnej Gaji dźwięczały cykaniem świerszczy i szumem poruszanych wiatrem zbóż. Nie bez przyczyny ta ogromna przestrzeń nosiła swoją nazwę. Długie, żółte pasy ciągnęły się łanami bez końca. Był to niejaki ogromny spichlerz, zapewniający rokrocznie tony ziaren, najlepszej jakości. Złoto pól stanowiło kontrast do zieleni lasu, który rósł po drugiej stronie drogi. Z tego co się orientuję, jest on na tyle duży, by znajdować się pod opieką driady, chyba Aporii.

Ciemne chmury, które dotychczas ledwie ćmiły horyzont, teraz zbliżały się szybko w moją stronę. Gdzieś w oddali można było usłyszeć niepokojący grzmot. Musiałam znaleźć tymczasowe schronienie. Jedynym logicznym wyjściem było udanie się w głąb lasu, na otwartej przestrzeni nie miałam co stać. Trudność jednak w tym, iż nie tylko ja, lecz cała bryczka muszą się przedostać przez tą ciemną ścianę drzew. Szukałam wzrokiem rozrzedzenia w iglasto-liściastej masie. Na szczęście jakaś mała, wiejska dróżka skręcała w las. Nie myśląc wiele, gnana przez coraz głośniejsze huki, podjechałam tam i skryłam się w zieleni. Musiałam dostać się jak najgłębiej, gdzie Aporia miała swoją siedzibę wraz z Ludem Lasu. Choć nie wszystkie driady słyną z gościnności, o tej słyszałam same dobre rzeczy.

Konie z początku niechętne, teraz dzielnie przedzierały się przez zarośla które, jak się okazało, porastały gęsto ścieżkę. Wóz podskakiwał na kamieniach, co groziło urazem Badiusa. Jeszcze raz zajrzałam do biedaka, lecz jak na razie trzymał się dzielnie. Poprawiłam mu trochę poduszkę i popędziłam konie. Brunatna, cienka gałązka smagnęła mnie po policzku. Zasyczałam z bólu i przyłożyłam palec do rany. Ciepła krew zwilżyła moją dłoń, na szczęście niezbyt obficie. Przetarłam bolące miejsce bawełnianą chustą i wytarłam dłonie. Skaleczenie niemiło szczypało i piekło. Ja to mam fart.

Krople deszczu przedostawały się przez korony drzew i z cichutkim pluskiem rozbijały się o paprocie lub ziemię. Dźwięk był monotonny, wręcz usypiający. Gdyby nie pojedyncze grzmoty, chyba zasnęłabym niedźwiedzim snem. W oddali majaczyły się światełka lampionów, a więc byłam blisko.

Nagle, na środku dróżki pojawiła się mała postać. Udało mi się wstrzymać konie, nim rozjechały tą dziwną osóbkę. Zeskoczyłam z bryczki i podeszłam bliżej. Przede mną stała dziewczynka, lat około sześciu. Z uśmiechem spojrzała mi w oczy.

- Dzień dobry – w głosie małej nie było słychać żadnego wstydu czy niepewności. – Okropna pogoda, prawda? Proszę, niech pani pojedzie za mną.

Skinęłam tylko głową i zasiadłam na swoje poprzednie miejsce. Chciałam, żeby dziewczę spoczęło obok mnie, lecz ona szła przed bryczką. W kilka chwil później, znalazłam się między dziwnymi domami, które znajdowały się na drzewach. Chociaż widziałam kilka razy takie budowle, za każdym razem nadziwić się im nie mogłam. Najczęściej znajdowały się na niższych okazach, choć można było znaleźć kilka wysoko położonych. Niektóre były budowane wśród gałęzi, przez inne przebiegał pień. Wszystkie domki miały zawieszone przy drzwiczkach lampiony, co nadawało iście baśniowy widok. Dostać się można było do środka idąc po schodach, które owijały się wokół trzonu drzewa. Poszczególne mieszkania połączone były kołyszącymi się mostkami, które zostały splecione z grubych sznurów; szło się po bladych deseczkach, nadających poczucie stabilności. Całość wyglądała na zgrabną konstrukcję, lekką, a równocześnie wytrzymałą. Ciekawy widok, dla kogoś przyzwyczajonego do masywnych budynków wyrastających z ziemi.
Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”