Potrzebuję czasem pobyć i porozmawiać z kimś, kogo nie ma, ale tylko tu, na zewnątrz.
Dlatego, i tym razem, by mojemu rytuałowi stało się zadość, postanowiłem, jakby to powiedziała moja latorośl, wybrać się na jedyną preferowaną przeze mnie randkę, ale gdzie to, może na razie nie powiem. Moja Niemała Mała, już przy innej okazji, wyłożyła kawę na ławę.
Była sobota wieczór, wyszykowałem się, nie szczędząc sobie nawet wody kolońskiej czy też wypastowanych na błysk butów.
Pozostało tylko powiedzieć, gdzie idę, ale pewnie by się i tak domyśliła, ale przecież słowo zamienić można.
Zapukałem do pokoju. Mała siedziała przy biurku i oglądała w swoim laptopie jakiś serial komediowy, ale nie wyglądała na specjalnie rozweseloną.
- Idę… - zacząłem.
- Wiem, gdzie. Pozdrów ją ode mnie – przerwała mi.
- Dobrze, ale coś się stało?
- Nie, odmóżdżam się po prostu, taki relaks – odparła, a kącki jej ust przybrały kształt nieudolnego grymasu uśmiechu. Dopiero teraz dostrzegłem, że dookoła leży pełno zasmarkanych chusteczek.
- A może jednak pojechałabyś ze mną?
- Eee… - mruknęła. – Jakoś nie mam nastroju, trochę przeziębienie łapię i takie tam – w końcu oznajmiła.
- Widzę.
- Odpowiadając na pytanie, które chciałeś powtórzyć - nic się nie stało.
- No dobra. Ale wiesz, co jej dziś opowiem? Mam niezłą historię, będzie zaskoczona, ale też dumna z ciebie – nagle zacząłem, a w oczach Małej wreszcie pojawił się jakiś błysk zainteresowania.
- O czym jej opowiesz?
- O tym dupku z autobusu, dałaś mu szkołę.
- Myślałam, że raczej nie pochwalałeś tego.
- To może nie znasz mnie na tyle, na ile ci się wydaje?
- Znam cię od przeszło trzydziestu lat – na jej twarzy zagościł przebłysk uśmiechu.
- Powiem mamie, że jestem z ciebie dumny - dałaś temu dupkowi niezłą lekcję. Bo wiesz co? Wiesz, czemu na świecie jest tylu plantów i palantek?
- Tato, przerażasz mnie, co ty nagle zrobiłeś się taki rozmowny i miły? Mam z tobą jechać i jednak pomóc ci wybrać te kretyńskie róże z Lidla lub Kauflandu czy też Biedry?
- Nie, nie przerywaj chociaż raz i posłuchaj mnie łaskawie.
- Słucham.
- Wiesz, dlaczego na świecie jest tyle plantów i palantek, którzy pozwalają sobie na zbyt wiele? Jest ich tyle i praktycznie spotkasz takich wszędzie, bo inni pozwalają im na to, na co nie powinni pozwalać, zamiast dać im nauczkę, co też, ty zrobiłaś. I za to cię pochwalę przed mamą.
- Hmm… - mruknęła bardziej do siebie niż w eter. - Kup jej róże czerwone i herbaciane, ewentualnie białe. Różowych nie, ani żółtych, pamiętaj. I sprawdź, czy w sklepie w wiaderku mają wodę, bo jak są przesuszone, no to wiesz, zaraz klapną.
- Dobrze, dzięki za radę – powiedziałem i opuściłem pokój, ale po chwili zjawiłem się znowu i wyjąłem z teczki dużą paczkę lindorków ( Dzieciątko bardzo lubi te czekoladki). - Wiszę ci przysługę za walentynkową chałwę pistacjową.
- Dziękuję – powiedziała, ale po chwil, na jej twarzy pojawił się diabelski uśmieszek. Czułem, że zaraz coś dorzuci, jakąś uwagę w jej stylu. - Z gorzką czekoladą, twoje ulubione – dodałem, by zbić ją ze zbrodniczego tropu, ale to nie pomogło. Ona musiała.
- Dobrze, że nie zamierzałeś czekać do pierwszego czerwca. – No i powodzenia na randce, tylko, jak będziesz miał możliwość, no może nie teraz, ale na przyszłość, to nie bierz wkładów z tą oszukaną grudkowatą pseudostearyną, bo to tandeta straszna dla ostatnich naiwnych, eh... Żebym ja musiała własnego ojca edukować? - teatralnie spytała, dumnie zadarłszy brodę.
- Jasne, wezmę sobie te rady do serca. - Uśmiechnąłem się tylko. Cała ona.
Kilka dni wcześniej
Jest już wczesny wieczór. Wracamy z miasta. Za dżunglą, czy też tak zwaną planetą małp lub rezerwatem dzikich stworzeń, otwiera się inna kraina – pustkowi, lasów i wzgórz, a także… trzech tzw. wahadłówek pod rząd i ostrych zakrętów.
W sumie nie dziwi ten fakt: ktoś, kiedyś drogi robić musi, by ktoś inny jeździć mógł.
Wjechanie na pomarańczowym, czy też na czerwonym, zaraz po zmianie świateł, za sznurem samochodów nie zdarza się rzadko, więc pewnie nie jest to czyn dalece haniebny, a po prostu ludzki. Aczkolwiek, samotne, tak to nazwijmy, hop siup na czerwonym, które pali się już dłużej, połączone ze zruganiem kogoś znaprzeciwka, kto za zakrętem jedzie zgodnie ze światłem, no to niech każdy sobie dopowie. Tym kimś zruganym, tym biednym pechowcem był jakiś kierowca, niech będzie że czarnego seata. Natomiast ja oraz moje dziecię, jechaliśmy tuż za tym seatem. I nagle… jak się zaraz nie rozpocznie klaksonowanie, dziwne gestykulacje za szyby autobusu nadjeżdżającego z naprzeciwka, zza zakrętu – to powtórzę.
Czarny seat stanął jak wryty, my za nim i naturalnie rzecz biorąc, za nami - inni, itd. Pas drogi tylko jeden, z prawego boku chodnik o wysokim krawężniku, z lewego - wyłączony z ruchu, zdarty, rozkopany na kilka metrów dół.
Miejski wieśniak kierujący autobusem MPK rozkręca się jeszcze bardziej, klakson goni klakson, gestykulacje jak w filharmonii. Kierowca seata posłusznie, bez jednego zająknięcia, wykonuje jakieś karkołomne ewolucje i wjeżdża na krawężnik( wysoki). Spoglądam teraz na minę mojego „dziecia”, maluje się na niej niedowierzanie i ten jakże dobrze mi znany diabelski uśmieszek. Oj, zanosi się na coś… Czyżby tornado? A nie, tu nie Ameryka, na szczęście.
Męska księżniczka w osobie autobusiarza już się szykuje do ruszenia, bo przecież zablokowała pas. I nagle... moje dzieciątko nieco podjeżdża do przodu, ale robi to z mistrzowską dyskrecją, że praktycznie nikt tego nie dostrzega. Pirncessa natomiast musi teraz bardzo się napocić, żeby nas wyminąć, a moja latorośl, wyciąga teflon komórkowy, po czym zaczyna wytykać „pana księżniczkę drogi” palcem i pokazuje na światło, które nadal jest, rzecz jasna, zielone, ale dla tych jadących z naszego kierunku. Mała nie szczędzi okazywania tamtemu „kierowcy” przeróżnych gestów, które z pewnością dodadzą mu otuchy przy „manewrach”. Spoglądam w lusterko na babkę stojącą za nami, wygląda, jakby przewracała oczyma, w stylu: jakbym już się nie naczekała, wrócę do domu jednak o te kolejne kilka minut później, eh…” Ja także mam podobna minę, ale milczę.
Spoglądam jeszcze na czarnego seata, który "kibluje" na tym nieszczęsnym chodniku, siedzi tam młody chłopak, wiek maturalny, powiedziałbym.
Może mi się tylko wydaje, ale dostrzegam, że jakiś taki bardziej odprężony jest. To dobrze, bo jeśli za kilka miesięcy czeka go ten (nieistotny egzamin, nie mający nic wspólnego z dojrzałością, ale chłopak będzie go uważał, za bardzo ważny i się denerwował), to i tak powinien praktykować postawę zen/medytację/uważność czy jak to tam się ta "niuejdżowa" bzdurka nazywa.
