
_/_/_/
W ciemnym, zakurzonym lochu leżało drzewo. Oparty o kraty konar z pewnością miał już swoje lata, bo żelazna barierka aż wyła pod ciężarem więźnia. Wątłe okienko kierowało ku liściom szczątkowe światło, wysuszając je na wiór. Całą celę wypełniała kwaśna woń i odgłosy ludzi stojących po przeciwnej stronie kratownicy.
- O tak, tak... a jakże. Nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. – Kapitan Kyells uważnie przypatrywał się swojemu koledze.
- Ale to prawda, sir. To niebezpieczny potwór, trzeba przygotować odpowiednią eskortę.
- Nie wątpię, zaraz każę tu przysłać osiem rosłych podgrzybków. – Mężczyzna wybuchnął donośnym śmiechem.
- Sir, pan nie rozumie. Oskarżony podczas aresztowania unieszkodliwił sześciu chłopa! – Podwładny złapał za wiszącą nieruchomo rękę i odsunął się od więźnia.
- Tak więc następnym razem, chłopcze, radzę ograniczyć gorzałę, zanim zdecydujesz się na aresztowanie tego... tego... – Kyells w porę się opanował, wzniesioną w górze pięść z trudnością rozchylił i chlasnął w ramię strażnika. Westchnął. – Pracuję tu dwadzieścia długich lat, więc oszczędź mi czasu i powiedz wprost: zaatakowała cię obecna tu wierzba?
- Tak, sir.
- Piłeś przed akcją?
- T-tak, sir.
- I utrzymujesz, że rzeczonych sześciu wieśniaków do rzeki zrzucił szarżujący pień, a ty sam doznałeś widocznych uszkodzeń kończyn pod wpływem szalejących gałęzi?
- Mogę przysiąc!
Mężczyzna już zupełnie nie wiedział, jak wyjść z tej sytuacji bez upokorzenia. Przyjrzał się uważnie drzewu... to ci dopiero przygoda. Kopnął wystający z celi korzeń.
- Dobra, idź do naczelnika i powiedz mu, że Kyells prosi o eskortę dla jednego rozbójnika. Ale spróbuj tylko powiedzieć, że to wierzba, to cię...
- T-tak jest! – wydusił strażnik i szybko ulotnił się z lochu z pochodnią w ręku. Atmosfera zagęściła się wraz z brakiem światła.
Kapitan postanowił uciąć sobie krótką drzemkę.
- Siedmiu ich było.
- Hmm?
- Mówię, że siedmiu ich było, a nie sześciu.
Kyells zerwał się jak rażony piorunem. Tyle, że otaczał go mrok. Pomacał twarz... powieki miał otwarte.
- Kim jesteś? Gdzie jesteś?!
- Tylko nikomu nie mów... tego siódmego nie znaleźli.
- Wyłaź, ty szumow... – wyciągnął z rozmachem miecz. Podłużne ostrze brzęknęło o ścianę i rękojeść runęła pod barierkę.
Kyells przewrócił się o korzenie. Jego głowa musiała ugrzęznąć gdzieś w zardzewiałej kracie. O dziwo nie czuł żelaza.
- Co jess... puść mnie potworze!
- No nie, nawet klucza nie ma – westchnęła wierzba.
- Puść, mówię!
- Ciii, nie będzie bolało. – Masywny pień się ruszył, gałęzie miotnęły starym kapitanem o ścianę.
- He he, my tu panu tak eskortniemy, że pan możesz spać spokojnie!
- Jasne, nam to żaden zbój nie straszny. A i tani hyp!... jesteśmy i w ogóle...
Korytarz wypełniło ponownie światło pochodni. Przed feralną celą stało pięciu mundurowych i poprzedni strażnik. Kyells wstał, chwiejąc się przez ból głowy. Ledwo widział na oczy.
- Chłopaki z miejskiej przyszli, sir – zagrzmiał strażnik.
- Widzę, Joshes. – Kapitan szybkim gestem schował za pelerynę flaszkę. Za późno, złocisty płyn już dawno przykuł uwagę podwładnych. Skąd ta cholera się wzięła?
- A nie, nie przejmuj się, panie. U nas to normalka, co nie, chłopaki? – barczysty pachołek wsparł się na maczudze.
- Jasne, Avrell.
- Ale co to za szajs...? Panie ważny, drzewem żeście go zabarykadowali?
- Nie nie! To jest tylko taki... kamuflaż. On jest w środku.
Cisza.
- Emm... tak, racja. Do pracy...
Po chwili jeden z miejskich wziął klucz i zatrzeszczała stalowa poręcz. Czworo mundurowych chwyciło za potężny konar, wyciągając go na zewnątrz. Korzenie zdążyły już zgnić i za nic nie chciały wyjść na zewnątrz.
Na ratunek przyszedł Kyells, który z uśmiechem na ustach poprzecinał je mieczem. Wierzba przez cały czas leżała sztywno. Czuwała. Joshes spiął gałęzie czymś na wzór liny, reszta chwyciła więźnia i powoli przeniosła się w kierunku półkolistego wyjścia.
Drzewo spokojnie poczekało, aż ludzie przeniosą je przez ciasny korytarz. W holu już spokojnie mogło zaatakować. Stopniowo linki poczęły pękać, aż wreszcie gałęzie wystrzeliły jak z procy i poważnie uszkodziły trzech strażników. Pozostali ugięli się pod ciężarem pnia. W chwilę później wierzba zręcznie manewrując beznogim ciałem sturlała się ze schodów i czmychnęła z więzienia.
***
- Jasna cholera! – zakrzyknął kapitan.
Avrell i Joshes soczyście krwawili, reszta leżała nieruchomo mniej lub bardziej martwa.
- O kurwa – wydusił strażnik miejski. – Co się stało?
- Nic się, kurwa, nie stało! – Kyells wyturlał się spod pnia i pomógł wstać podwładnym. – No już, gonić go! A ty, Joshes: znajdź prędko jakiegoś dyskretnego medyka. Tylko migiem!
Maczugier spłoszony widokiem martwych kolegów wybiegł natychmiast. Joshes potrzebował nieco więcej czasu. Biegał jak opętany i sprawdzał, czy któreś z tych poszarpanych trucheł się ruszało. Kapitan Kyells wyszedł po zaufanych ludzi.
***
Wierzba w tylko sobie znany sposób stanęła „na nogi”. Człapiąc odciętymi korzeniami przedostała się do zewnętrznej części twierdzy. Stała teraz pomiędzy sosnami tworzącymi mały lasek i kombinowała, jak niepostrzeżenie wymknąć się przez zewnętrzne mury.
- Wertig, Claws! Zmiana warty! – zagrzmiał głos gońca. – Acha... zawiadomcie Morrisonów po drodze, że teraz ich kolei.
Drzewo uśmiechnęło się niewinnie. Między wartami poszczególnych wartowników jest wąska pięciominutowa przerwa... Z pewnością wystarczy na przebycie trzystu metrów i ukrycie w dziczy.
Zgodnie z założeniami w chwilę później strażnicy zabrali swój sprzęt i marudząc poszli szukać zmienników. Ale goniec... został! Usiadł sobie wygodnie na schodku i zaczął kroić jabłko na drobne kawałeczki.
Czas mijał, jabłka nie ubywało. Bracia Morrison już musieli podążać w stronę posterunku...
Olać posłańca – pomyślała wierzba i skierowała się w stronę bramy.
Człowiek nie od razu zauważył, że jedno z drzew wyszło sobie z lasu i jest już w połowie drogi do opuszczenia dziedzińca.
- Hej, ty! – goniec nie bardzo wiedział, co zrobić. – Stój!
- A psia twoja mać! – odpowiedział łagodnie pień. – Jak tu wszedłem to chyba i wyjść mogę, prawda?
- Ale... ale...
- Uuu, jestem wytworem twojej wyobraźni! – gałęzie niebezpiecznie zadygotały. – Wypowiedz zaklęcie i zjedz szyszak.
Człowiek zarumienił się lekko, zdjął hełm i zemdlał. Z daleka dobiegały już głosy wartowników. Było za późno, aby uciec...
- Ja im dam cholerną wartę. Na dwie zmiany mamy harować? Przec... – W tym momencie młodszy Morrison zauważył stojące na dziedzińcu drzewo. Korzenie trzymały się sztywno betonu, a cała ta dziwaczna konstrukcja zdawała się w jakiś sposób ich obserwować. – Threed, widzisz to, co ja widzę?
- Taa? – Grubszy Morrison podrapał się po głowie.
Wierzba nie czekała dłużej. Długimi krokami przedarła się przez wąski przedsionek i złożyła gałęzie do ataku. Wartownicy się rozstąpili i wyciągnęli szerokie topory.
- Zabić monstrum! Dostaniemy premię!
- Taa! – zgodził się Threed i zrobił szeroki wymach. Posypały się gałęzie, drzewo zawyło jak raniony wilk.
Kilka sekund później było już po sprawie. Wyrąbany wszerz pień (niemal pozbawiony gałęzi) zgniótł na miazgę obu strażników. Zmęczony walką i cieknący żywicą nie miał nawet siły wstać. Przetoczył się do bramy i dalej – ze wzgórza – aż do puszczy kilkaset metrów niżej.
Tocząc się, wierzba straciła orientację. Dopiero gdy kłodę wyhamowało zderzenie z twardym dębem zauważyła, że jest cała we krwi.
Nad miejscem mordu stał niewysoki elf. Miotając szarą peleryną wygłaszał bardzo porywający wywód na temat stanu rozszarpanych zwłok. Słuchali go Kyells, jego podwładny Joshes i czterech strażników ubranych identycznie jak ten ostatni. Wszyscy mieli niepewne miny.
- Czyli nie da się nic zrobić? – zapytał kapitan.
Sanitariusz westchnął.
- Will, znamy się już parę dobrych lat. Powiedz mi wprost: dlaczego kazałeś mi przyjść do zgniecionych, podartych ludzkich trucheł i kazałeś milczeć?!
Kyells nie odpowiedział od razu. Wysłał swoich ludzi na poszukiwania, nakazał Joshes’owi znaleźć maczugiera z miejskiej i zatrzasnął drzwi. Zaklął.
- Po prostu użyj tych swoich magicznych środków i spraw, żeby te martwe bydlaki zniknęły. Rozpłynęły się w powietrzu... cokolwiek! – kapitan kopnął leżącą nieopodal głowę. Pękła na pół, ze środka wylał się przezroczysty płyn.
- Takiego czegoś właśnie się spodziewałem. – Elf z godnością wyciągnął ze skórzanej torby kilka niezbędnych przyborów.
Will Kyells ruszył w stronę drzwi. Sanitariusz odezwał się ponownie.
- Chyba nie zamierzasz mnie tu zamknąć...?
Człowiek się uśmiechnął. „Owszem, zamierzałem”.
- Dzięki, że nie zapytałeś – powiedział i rzucił elfowi pęk stalowych prętów.
Później już tylko wyszedł z lochów i skierował się na dziedziniec, gdzie czekało już na niego spore zgromadzenie.
Wąskie przejście między dziedzińcem a twierdzą wewnętrzną stało się przez krótki moment najbardziej zatłoczonym korytarzem w całym królestwie. Obiektem zainteresowania były zwłoki braci Morrison, a człowiekiem odpowiedzialnym za zamieszanie goniec, niejaki pan Fennt. Aż siedmiu strażników musiało zejść na bok na widok nadchodzącego kapitana, a pozostała czwórka wyszła mu na spotkanie z odpowiednim meldunkiem. Byli to kolejno: Joshes, maczugier Avrell, ów posłaniec i jeden z poprzednich wartowników.
- Co tu się dzieje?! – zakrzyknął z miejsca Kyells.
Głos zabrał goniec.
- Panie, potwór! Najpierw zaatakował mnie, a potem rzucił się na tych biedaków!
- Brednie! – skłamał kapitan. – Dlaczego się obijacie?! Wracać na wartę, migiem! Niech zostanie tylko ta czwórka.
Kilka sekund później zostali sami. Reszta gderając i klnąc wróciła do codziennych czynności.
Kyells zwrócił się do strażnika miejskiego.
- Znalazłeś go?
- Nie, sir.
- A czy poinformowałeś kogoś o zbiegu?
- N-nie, sir. Nie zdążyłem.
Will wyciągnął miecz i pięknym cięciem rozpołowił Avrella od barku po udo. Przerażeni podwładni odsunęli się i wydobyli swoje bronie.
- A ty, wartowniku. Czy od ciebie dowiedzieli się o leżących tutaj zwłokach?
- O-oczywiście, panie! Zrobiłem co do mnie należało! – załgał strażnik. Przyszedł jako ostatni, a do meldujących dołączył z obowiązku.
Kapitan z uśmiechem rzucił się na podwładnego. Młodziak był silniejszy, ale wrodzona niechęć do zabijania własnych szefów okazała się śmiertelna. Kilka ciosów później Kyells rozmawiał już tylko z Joshes’em i gońcem Fenntem.
- Dobra, postawię sprawę jasno. Posłańcze, od teraz do odwołania słuchasz jedynie moich rozkazów. Stój na warcie do tego miejsca i dopilnuj, aby nikt więcej nie dowiedział się o naszym kochanym uciekinierze. Joshes, ty idź do elfa i powiedz mu, że kiedy skończy z tamtymi ma zacząć robotę tutaj.
Potrwało chwilę, nim każdy zorientował się w swojej nowej sytuacji. Will chwycił maczugę Avrella i wyruszył w stronę bramy.
- Kapitanie, dokąd pan emm... – zapytał strażnik, ale przerwał w połowie. Cały drżał.
- Dokąd idę? – Kyells uśmiechnął się. – Sprowadzić zbiega powrotem, oczywiście. Gdyby ktoś o mnie pytał to udałem się szukać strażników, którzy zrobili sobie przerwę w pracy...
Wierzba, pozbawiona większości gałęzi i poważnie ranna, przedzierała się przez puszczę. Już kilka razy krew zdążyła przyciągnąć do niej stado wilków, ale leżący pniak nie należał do najsmaczniejszych pokarmów, więc drapieżcy stanowili bardziej ochronę niż zagrożenie. Największą przeszkodą okazały się – jak na ironię – inne drzewa. Kępy roślin często zmuszały do krążenia, często narażając wierzbę na kontakt z drwalami.
Protekcja wilków się skończyła w momencie, gdy jakiś człowiek zainteresował się, co robi wierzba w sosnowym lesie. Krew z pnia została zlizana, więc cała wataha zgodnie wyjadała co to smaczniejsze części podróżnika. Poraniona roślina przetoczyła się na trakt i wyruszyła w dalszą drogę.
***
- Hej, Ylliec, ja już kończę robotę na dzisiaj! – Głos mężczyzny przedarł się przez walenie toporów.
- Dobra! My tu z chłopakami jeszcze zostaniemy na drugą dniówkę! – Drugi drwal przerwał pracę i pomachał koledze. „Chłopaki” także pomachali.
- Przynieść wam coś? I tak będę tendyk wracał!
Człowiek o imieniu Ylliec uśmiechnął się szyderczo.
- Skoro prosisz... zawieź te bele do tartaku. Acha, bym zapomniał: powiedz im, żeby przygotowali dla nas jadło.
W chwilę później robotnik oddalił się, trzymając za lejce konia jucznego. Stukot zardzewiałych kół słychać było jeszcze przez dobre parę minut.
Na ziemię legło kolejne drzewo. Trzech osiłków zaczęło go rozdrabniać na kłody. Czwarty usunął korę i zrobił sobie przerwę na siódme śniadanie.
- Ermm... towarzysze, nie chcę wam przerywać, ale spójrzcie tam! – Siedzący mężczyzna wskazał zarośla za traktem.
- Wierzba...! – zakrzyknęli radośnie drwale.
- W sosnowym lesie! To dopiero szczęście... – rozczulił się Ylliec. – No, panowie! Zostawcie to chuchro, bierzcie sprzęt i do roboty! Etkins, ile to może być warte?
Wywołany rzemieślnik począł liczyć na palcach.
- To będzie... miedziaka na głowę!
- świetnie! Do roboty...
Ludzie sukcesu rzucili się na nowo przybyłego gościa. Wierzba nie miała wątpliwości: tym razem ją dranie zarżną i zrobią sobie taborecik! Trzeba uciekać...
Na wpół odrąbane korzenie ruszyły z miejsca i najszybciej jak tylko możliwe poczłapały w dół ścieżki. Drwale już nieraz widzieli przeróżne enty, wróżki czy elfy (najczęściej po kilku głębszych), więc tylko zakrzyknęli „ten skurwiel się rusza!” i zaszarżowali.
Pierwszy do celu dobiegł Ylliec, potężnym ciosem wbijając swoją siekierę w sam środek poczwary. Dopiero teraz wierzba się zatrzymała. W powietrze wystrzelił krzyk przerażenia i już jeden drwal leżał nieruchomo pod jedną z sosen. Następni dwaj miotali swym śmiercionośnym orężem tak długo, na ile pozwalały im siły, ale nie potrafili unieruchomić bestii. Padli jednocześnie, kiedy gałęzie grzmotnęły nimi o ziemię. Czwarty, niezbyt skory do walki, rzucił tylko toporkiem i uciekł w stronę tartaku.
Ranny potwór ugiął się pod własnym ciężarem.
Kilka godzin później Ylliec doszedł do siebie. Widząc nieprzytomnego wroga, bez strachu podszedł do ranionych drwali i upewnił się, czy żyją. Potem podszedł do drzewca i napinając muskuły wyjął swoją broń; dla pewności zadał maszkarze kilka kolejnych ciosów. Był już wieczór. Mężczyzna postanowił rozpalić ogień i zaczekać na wsparcie z tartaku.
Widoczne z setek metrów światło ściągnęło uwagę kapitana Kyellsa, błąkającego się w pobliżu. Nie jadł od porannej warty, do tego był przemoczony i zziębnięty – postanowił więc skorzystać z dobroci miejscowych i wypocząć do rana.
Dzikusy – pomyślał Will na widok odzianych w skórę drwali. Wyciągnął miecz.
Rabusie – stwierdził Ylliec słysząc w półmroku zgrzyty miecza.
Kapitan wyszedł na trakt i pomaszerował wprost na potencjalnych wrogów. Drwal wstał, zupełnie nie wiedząc, co robić. Wszak nie miał nic wartego zrabowania, ale po co ryzykować...? Podniósł z ziemi topór i wyjął drugi, rzucony wcześniej przez uciekiniera. Wierzba natychmiast się ocknęła. Trochę zajęło, zanim całkowicie zorientowała się w sytuacji.
- Spal mnie! – zakrzyknęła do osiłka.
Ylliec spanikował.
- T...ty mówisz?
- Spal mnie! – nalegała nadal.
Drwal spoglądał kolejno na uzbrojonego mężczyznę i gadające drzewo. To było dla niego zbyt szalone... postanowił czekać.
- Spal mnie!
- Spal ją! – odkrzyknął Will. Na jego twarzy malowało się szczęście.
Robotnik uznał to za rozkaz. Odłożył broń (uznał, że w walce i tak nie ma szans), podpalił sosnową kłodę i rzucił ją wprost na wierzbę. Ta natychmiast zajęła się ogniem.
- Widocznie biedaczka wolała zginąć niż pójść siedzieć... – Kapitan w skowronkach podszedł do drwala i przystawił mu ostrze do gardła. – Widziałeś tego potwora?
- Tak, panie.
- Jesteś gotów o tym zaświadczyć?
- T-tak.
Will sprowadził go kopniakiem do gruntu. Ylliec zrozumiał, że popełnił błąd.
- Czy ktoś jeszcze widział poczwarę? – spytał miecznik.
- Nie, panie! Przysięgam. Ale ja...
Nie dokończył zdania, pierwszorzędne cięcie zaparło mu dech w piersiach i urwało głowę.
Kyells nie mógł usiąść przy ogniu; tlące się szczątki wierzby wytwarzały stanowczo za dużo dymu. Postanowił więc udać się w drogę powrotną... i wtedy to zobaczył.
Za plecami kapitana stało czterometrowe drzewo, z korzeniami stojącymi na trakcie. Buchała z niego para, niczym z huty żelaza. Gałęzie składały się w kępy włóczni, każda wycelowana w jego serce.
- Dzięki za pomoc, mój mały – powiedziała wierzba (a właściwie dąb).
Kapitana Kyellsa odnaleziono dwa dni później, błąkającego się po dziczy. Kolejne egzekucje trwały tygodniami, a stracono czterech strażników, więziennego sanitariusza i dwóch drwali. O zbiegu wiedzieli już tylko Will, Joshes i drwal, który pamiętnego dnia uciekł do tartaku (czyli również: kilka pobrzeżnych wiosek, trzydziestu barmanów i dwie kelnerki).