[fantastyka] Miagarvina - Wstęp + cz.1

1
- 0 -
Downey był dość krępym, jednak przystojnym mężczyzną. Ubrany zawsze schludnie, w ciemne spodnie i koszule w pastelowych kolorach, których miał w szafie tyle, że spokojnie mógłby wyrzucać każdą po jednorazowym użyciu. Tym bardziej, że kochał zakupy i średnio raz w tygodniu zapełniał wieszaki kolejnymi odcieniami beżu, różu czy zieleni. Lubił także skarpetki, mimo problemu z ich założeniem. W kropki, w prążki, do jeansów czy garnituru. Tylko te w romby, na wzór golfowych pulowerów nowobogackich, służyły na specjalne okazje. A że Downej był człowiekiem wiecznie uśmiechniętym i wielce uprzejmym, o którym mówiono, że nie potrafi płakać, specjalnych okazji było mnóstwo. Każdy pracownik NorthenBank CO. chciał mieć go na swoim przyjęciu — od kolacji z okazji drugiego czwartku miesiąca, po wesela (i podobno tylko na pogrzeby go nie zapraszano, bo tam jego postawa mogła nie być dobrze zrozumiana).
W ciągu ponad czterdziestoletniego życia, Downey wiele razy myślał o zmianie trybu życia. Każdy dzień zdawał się być „najwyższym czasem” na pracę nad tuszą. Media wciąż krzyczały o zdrowym odżywianiu, a wychudzone twarze modelek zerkały na niego z okładek czasopism. Czasem przymierzając kolejną koszulę myślał, jak przyjemnie by było kupić mniejszy rozmiar. Zaraz jednak ta myśl odlatywała, niemalże tak szybko, jak szybko dochodził do jego nozdrzy zapach pieczonego kurczaka z budki po drugiej strony ulicy. I chociaż dzień później siedział na rowerze stacjonarnym, pedałując już trzeci (!) kilometr, to jednak wiedział jedno — Downey Marshmallow po prostu kocha jedzenie. Może nawet z wzajemnością. Utwierdzał się w tym przekonaniu jeszcze bardziej, kiedy zarzuciwszy ręcznik na szeroki kark, stawał przed lodówką, zmęczony, ociekający brudnym potem, otwierał ją z niemalże trudem i chwytał pęto pachnącej kiełbasy.
Tak, faktem było, że Downey był po prostu gruby, jak mawiały dzieci, wytykając go palcami na korytarzach od przedszkola do szkoły średniej (dopiero na studiach dano mu spokój; to chyba kwestia wieku). Downey był wielkim, tłustym, ciężkim mężczyzną, do którego podniesienia potrzeba było aż czterech koronerów. Kiedy dysząc ciężko, położyli zwłoki na noszach, z rozszarpanej szyi wyciekło jeszcze kilka kropel krwi.
— Wampir desperat? — Detektyw Hale spojrzał z uśmiechem na swojego kompana.
— Wątpię... — Dyson zaglądnął do czarnego worka. Nachylił się nad pozbawioną koloru twarzą Downeya i głęboko wciągnął powietrze, lekko się wzdrygając. — Nie czuję trucizny, wampir nie maczał w nim kłów. Za to śmierdzi tu mokrym psem. Obawiam się, że to spłoszony wilk.
— A więc masz konkurencję, bro. — Hale poklepał towarzysza po ramieniu i skocznym krokiem podszedł do radiowozu, żeby przekazać policjantom, że to sprawka jakiegoś chorego psychola. Bo przecież nie powie ludziom, że zrobił to wilkołak.


- 1 -


Co z tego, że otworzyła oczy, skoro i tak widziała ciemność. Wielkie „nic” skrzące się czernią pośród ścian. Narrator powiedzieć nie może, że czterech, bo tylko stereotypowe pomieszczenia tyle ich liczą. A ona siedziała właśnie wśród niezliczonej liczby murów, oczekując przy tym na łut szczęścia, jak mawiać się wyuczono; na cząstkę pozytywnego myślenia, które pokieruje ją ku wyzwoleniu, ku uwolnieniu z palących okowów. Ilekroć starała się skupić na supłach metalu, ciasno ściskających jej nadgarstki, tym bardziej podupadała na mocy. Czuła bezwarunkowy odruch nóg, które wiedziały, że siedzą na pośladkach i że warto wierzgać, w nadziei na oswobodzenie. Wewnętrzny ogień palił każdą komórkę ciała, każdy atom, wwiercając się bólem w duszę. W przenośni, wydawać by się mogło, jednak także dosłownie. Bransoleta z piekielnie zielonym szmaragdem, którego nieprzyjemny błysk miała wciąż w głowie, widząc go nieokreślony czas temu w odbiciu lustrzanym, wpijał się w nadgarstek tak mocno, że czuć było w powietrzu metaliczny zapach krwi. Cholerna blokada — myślała, tamując łzy i starając się uspokoić. Vintage wytłumaczył jej działanie magicznego kamienia, które już w słowach zdawało się przerażające. Mieczem wojujesz, od miecza ginesz, zdałoby się powiedzieć, gdyż tak właśnie działała owa biżuteria — kierowała każdą próbę ataku do wewnątrz. Dlatego Mia czuła, jak jej ukochany dar, jak potężna moc, która wcześniej dawała znaczną przewagę nad innymi, teraz niemalże przypiekała ją od środka. Mimo, że nie widziała już sensu w obronie, to jednak gniew i poczucie bezradności wyzwalały kolejne fale ognia. Ścisnęła mocno zęby, a pierwsze dotąd słone potoki spłynęły po policzku. Zawsze wydawała się być taka „inna”, taka odważna, często aż nazbyt, jednak w tej danej chwili przyznała sama przez sobą, że chyba przegrała. Że to koniec. Porażka.
Nie wie, ile czasu minęło, od kiedy Vintage zjawił się na barowym parkingu, oświetlonym rażącym, fioletowym światłem neonów. Wyszła nakarmić raka, jak czynność palenia nazywała Maria. Nie paliła nałogowo, broń bogowie, po prostu miała czasem ochotę zaciągnąć się mentolowym dymem. Zwłaszcza do szklanki whisky papieros wydawał się doskonałym towarzyszem. Dyson nalegał, aby iść z nią, mimo niechęci do dymu (przy nazbyt wyczulonym węchu, ten powodował tylko mdłości), Mia zaś ostro protestowała, wierząc że instynkt jej nie zawiedzie, poza tym zagrożenie nie mogło nadejść na tak ruchliwej, mimo późnej godziny, ulicy. Stanęła więc oparta o srebrnego Forda, skrzyżowała nogi i wyciągnęła z kieszeni czarnej bluzy czarną paczkę papierosów. Czarnych. Cóż począć, w pastelach nie było jej do twarzy, jak gdzieś podsłyszała. Podpaliła tytoń zapałką dopiero za trzecim razem, przez wilgoć i irytujący, bo przecież lipcowy, chłód. Wciągając głęboko pierwszą porcję, rozejrzała się wokoło. Widziała ludzi spieszących się do domów, nastolatków chichocących po nadmiarze alkoholu, szukających kolejnego pubu, ale — co niezmiernie ją uradowało — nie słyszała głosu prześladującego ją od kilku dni. Cichy szept niemal wwiercał się w jej czaszkę, nie pozwalając zapomnieć o sobie przez kolejne godziny, kiedy siedziała bezczynnie w domu, ukrywając się przed światem. A głos ten słyszała codziennie od tygodnia, kiedy wychodziła z domu. Nigdy w pobliżu mieszkania, ale był, szedł za nią. Czasem nawet widziała mężczyznę, do którego należał; tak jej się wydawało. Nie mogła go znać, ale miała dziwne przeczucie, że to właśnie on. Schowany zawsze w cieniu, z grzywką bujnych, czarnych jak smoła włosów na czole. Patrzał na nią przeraźliwie wiercącym wzrokiem. Czuła to, choć był tak daleko. Podejrzewała, kim był, Dyson jej opowiadał, sama tez posiadała pewne informacje, nie rozumiała tylko, czego chce właśnie od niej; do teraz.
W kieszeni zawibrował telefon. Spojrzała na papierosa — niewiele zostało do filtra, więc rzuciła go na ziemię i przydeptała stopą. Niechętnie (bo nie lubiła rozmawiać z nikim późnymi wieczorami, tym bardziej nietrzeźwa) wyciągnęła telefon ze spodni. Wyświetlacz oznajmił, że numer, z jakiego pochodzi połączenie, jest zastrzeżony. Zdawało się, jakby Mia nagle otrzeźwiała. Nacisnęła klawisz zielonej słuchawki i przyłożyła aparat do ucha, nie mówiąc nic, bo czuła, że nie musi. Miała wrażenie, że mijały godziny, kiedy słuchała głuchej ciszy. Przygryzła wargę i nie wiedziała czemu, ale czuła, że usłyszy w słuchawce znajomy już głos. Ten jednak nie odzywał się kolejne chwile, powodując szybsze bicie serca dziewczyny, aż nagle wyszeptał, jednak tak głośno, że Mii zdawało się, iż krzyczy w środku jej głowy:
— Ładnie dziś wyglądasz.
Zamarła na moment. Tylko na moment, żeby nie ukazać strachu. Skoro mnie widzisz, wiedz, że się nie boję — myślała. Przeczesała palcami rozpuszczone włosy i odetchnęła głęboko, starając się zachować poważny, a nawet lekko wesoły wyraz twarzy. Wychodziło jej to całkiem dobrze, zważywszy na fakt, że Dyson powodował wiele sytuacji, w których lepiej było grać mimiką, niż pokazać prawdziwe uczucia.
— Wiem — powiedziała bezbarwnie.
W słuchawce rozległ się cichy chichot. Mia odeszła od samochodu i obróciła się powoli, jakby chcąc tylko rozchodzić lekko zdrętwiałe mięśnie, mając jednocześnie nadzieję na dojrzenie znajomego nieznajomego pośród ulicznych latarni. Jednak nie widziała nikogo. Chowa się za strugami światła, albo zwyczajnie go tam nie ma, udaje, chcąc mnie nastraszyć — chodziło jej po głowie. Uczepiła się drugiego stwierdzenia, przez co twarz rozjaśnił bardziej naturalny uśmiech.
— Nie wierzysz mi? — usłyszała, co spowodowało, że lewy kącik ust zadrżał lekko.
Przyjęła jednak ponownie, że to tylko wyuczona taktyka, chęć sprawienia psychicznego dyskomfortu, która najwidoczniej musiała sprawiać mężczyźnie radość. Włożyła dłoń do kieszeni, bo wydawało się jej, że tak wyglądać będzie na bardziej wyluzowaną, przez co również będzie czuć się bardziej wyluzowaną. Podobno takie gesty odmładzają, jak pisano w jakiejś książce z cyklu „Jak poderwać mężczyznę”, czytanej z nudów w bookarni. Przez to przypominać miała nastolatkę wyjętą żywcem ze szkoły średniej, wtapiając się w tłum pijanych małolatów.
Rozejrzała się jeszcze raz, dla pewności, a żeby nie przedłużać denerwującej ciszy, odparła, próbując zmienić temat:
— Czego ty byś ode mnie chciał?
Głośne westchnięcie i kolejna fala śmiechu dobiegły z telefonu. Mia, już coraz bardziej pewna swoich racji i zniechęcona dziecinnymi zabawami osoby, która dotychczas zdawała się być raczej poważnym dorosłym (co te czasy z ludźmi robią — słyszała w głowie głos matki), aniżeli znudzonym życiem uczniakiem, skierowała się pomału w stronę schodów prowadzących do podziemnego pubu.
— Czekaj — odezwał się nagle Vintage.
— Nie mam zamiaru grać z tobą w te głupie... gry — wysyczała. Czuła się trochę, jakby rozmawiała ze starym znajomym, tak lekko i niewinnie. Mogła powiedzieć wszystko, usłyszeć wszystko, albo nawet nic, żeby czuć więź i zrozumienie z osobą po drugiej stronie słuchawki. Bo mimo tego, że po raz pierwszy wymieniają między sobą zdania, przecież tyle ich łączy. I Mia mogła, a nawet chciała rozmawiać dalej, gdyby druga strona choć krztę chęci również przejawiała. I już miała odsunąć aparat od ucha, aby wcisnąć czerwony przycisk, kiedy Vintage znowu podjął:
— Masz brudny policzek.
Wciąż trzymając się myśli o głupim kawale ze strony prześladowcy, stanęła i przyłożyła palce do twarzy. Natrafiła na coś lepkiego przy kąciku ust — odrobina sosu ze jedzonej chwilę temu pizzy. Serce znowu przyspieszyło tempa. Spojrzała na wejście do pubu i mimowolnie wyliczyła, ile kroków potrzeba, żeby do niego dojść. Jeszcze tylko cztery metry i będzie na schodach.
Poczuła na szyi zimny powiew powietrza, który w ułamku sekundy przeszedł w ciepłe chuchnięcie. Wciąż nie dopuszczała do siebie myśli, że głupi wampir podszedł ją podstępem. Ocknęła się szybko z odrętwienia i wciąż mając za sobą mężczyznę, zrzuciła telefon na żwir i podniosła w górę dłoń, która rozbłysnęła błękitnym płomieniem. Jednak w tej samej chwili coś delikatnie dźgnęło ją w bok, rozcinając materiał bluzy tak łatwo, jakby zrobiony był z półpłynnej masy, i zatrzymując się przy nagiej skórze. Kątem oka spojrzała w prawo i zobaczyła jasny błysk ognia, odbijający się od idealnie gładkiej powierzchni sztyletu.
— Zawodowiec — parsknęła cicho, wracając wzrokiem do przodu. Druga ręka, która podczas ataku Vitage’a została z tyłu i teraz stykała się z jego torsem, stała się w jednej chwili nienaturalnie ciepła. Szybko znalazła przestrzeń między spodniami a koszulą i przyłożyła ją do skóry mężczyzny, a ten warknął jej do ucha.
— Nie chciałem, ale nie dałaś mi wyboru. — Przycisnął sztylet, rozcinając jasną skórę.
Krew kobiety w zetknięciu ze srebrem zaskwierczała jak grzanka na gorącej patelni. Oczy Mii rozszerzyły się nienaturalnie w nagłym przypływie ogromnej fali bólu, jakiego dotąd nie znała. Dłonie wróciły do normalnego stanu, bo nie potrafiła nad nimi dłużej panować. Pochyliła się lekko do przodu, ale miała wrażenie, jakby spadała w ciemną otchłań, jakby spadała bez końca, cały czas, mimo że wampir trzymał ją w ramionach. Widziała przed sobą rozmazujący się obraz uchylonych drewnianych drzwi na ciemnym tle muru i chciała krzyczeć o pomoc, ale ciało odmawiało jej posłuszeństwa. Stała się marionetką w rękach wroga, który obrócił do siebie jej niemalże bezwiedne ciało bez najmniejszego problemu, jakby nic nie ważyła. Zobaczyła z bliska jego twarz i mimo, że ta była równie rozmyta jak wszystko dookoła, to wiedziała jak wygląda, widziała ją już przecież tyle razy. Krzusząc się, zdołała wypowiedzieć tylko:
— Co?
Vintage podniósł ostrze i wiedząc doskonale, o co pyta, odpowiedział:
— Jad wężogłowego. Zabójczy dla ludzi, ciebie na szczęście tylko uśpi na kilka godzin. Nie mam przecież zamiaru zabijać tak pięknej kobiety. Chociaż... twoja matka była równie ponętna.
Do Mii już nie bardzo docierały jego słowa, tylko słysząc gdzieś z oddali „matka” wzdrygnęła się mimowolnie, ale zaraz potem powieki całkowicie opadły, jakby stworzone z kamienia, i mrok ogarnął ją całkowicie.
Ostatnio zmieniony ndz 18 maja 2014, 21:41 przez Ramona, łącznie zmieniany 2 razy.
Kiedy ktoś spotyka kogoś
Idąc pośród zbóż
Gdy ktoś pocałuje kogoś
Płakać chciałby któż?

2
Początek mi się nie podobał, ale im dalej czytałam tym bardziej mnie wciągało. W sumie warto było przebrnąć przez cały fragment. Trochę jednak namieszałaś:
Downey był dość krępym, jednak przystojnym mężczyzną.
Po tym zdaniu miałam jakieś wyobrażenie o Downeyu. Jednak później piszesz:
Downey był wielkim, tłustym, ciężkim mężczyzną, do którego podniesienia potrzeba było aż czterech koronerów.
Czterech mężczyzn (bo podejrzewam, że koronerami najprawdopodobniej byli mężczyźni) może spokojnie unieść Fiata 126p. Po takim opisie oczyma wyobraźni widzę zwłoki ważące od 200 kilo wzwyż i składające się ze zwałów tłuszczu. Nijak nie da się tego określić jako "dość krępy".
Tylko te w romby, na wzór golfowych pulowerów nowobogackich, służyły na specjalne okazje.
Pogrubione wyciąć. Całe zdanie wyskakuje trochę ni w pięć ni w dziewięć. Wiem czemu miało służyć, ale zupełnie wybija z rytmu czytania.
W ciągu ponad czterdziestoletniego życia, Downey wiele razy myślał o zmianie trybu życia.
Cały czas opisujesz jedną osobę. Nie potrzeba trzeci raz pisać, jak się nazywa.
Zaraz jednak ta myśl odlatywała, niemalże tak szybko, jak szybko dochodził do jego nozdrzy zapach pieczonego kurczaka z budki po drugiej strony ulicy.
Jednak ta myśl za każdym razem ulatywała, jak tylko do jego nozdrzy docierał zapach pieczonego kurczaka z budki po drugiej strony ulicy lub jakiejkolwiek innej smakowitej potrawy. Albo cokolwiek podobnego.
kiedy zarzuciwszy ręcznik na szeroki kark, stawał przed lodówką, zmęczony, ociekający brudnym potem, otwierał ją z niemalże trudem i chwytał pęto pachnącej kiełbasy.
ją niemalże z trudem
Hale poklepał towarzysza po ramieniu i skocznym krokiem podszedł do radiowozu, żeby przekazać policjantom, że to sprawka jakiegoś chorego psychola. Bo przecież nie powie ludziom, że zrobił to wilkołak.
Czy w tym świecie policjantów trzeba przekonywać, że jakiegoś morderstwa nie popełnił wilkołak? Zresztą mam wrażenie, że detektyw po oględzinach zwłok nie przekazuje żadnych informacji na temat, kto jest zabójcą (chyba, że ma już znanego psychola i dana zbrodnia odpowiada kropka w kropkę jego modus operandi, mimo to dalej powiedziałby tylko fakty: "ta zbrodnia odpowiada sposobowi działania tego i tego"). Może sprawniej byłoby napisać, że detektyw zasugerował, że musiał to być jakiś psychol?
Co z tego, że otworzyła oczy, skoro i tak widziała ciemność (1). (2)Wielkie „nic” skrzące się czernią pośród ścian. Narrator powiedzieć nie może, że czterech, bo tylko stereotypowe pomieszczenia tyle ich liczą.
1) skoro i tak w ciemności nic nie widziała.
2) pozostałe zdania bym wyrzuciła. Przekombinowane. Niepotrzebne wtrącenie tego narratora i te "stereotypowe pomieszczenia".
A ona siedziała właśnie wśród niezliczonej liczby murów, oczekując przy tym na łut szczęścia, jak mawiać się wyuczono; na cząstkę pozytywnego myślenia, które pokieruje ją ku wyzwoleniu, ku uwolnieniu z palących okowów.
Zbyt górnolotnie i patetycznie biorąc pod uwagę dalszą cześć historii. Poza tym zaznaczony fragment zupełnie nie jest gramatyczny ani logiczny.
Ilekroć starała się skupić na supłach metalu, ciasno ściskających jej nadgarstki, tym bardziej podupadała na mocy.
Co to są te supły metalu? Jeżeli już to metalowych supłach. Poza tym dalej piszesz, że to jakieś bransoletki, więc może lepiej: okowach krępujących jej nadgarstki?
Czuła bezwarunkowy odruch nóg, które wiedziały, że siedzą na pośladkach i że warto wierzgać, w nadziei na oswobodzenie.
Zupełnie nie wiem, co chciałaś przekazać tym zdaniem. Nie da się czuć odruchu bezwarunkowego. Poza tym "bezwarunkowy odruch nóg" jest dla mnie jakąś dziwną inwersją. No i po trzecie personifikacja nóg mi się nie podoba.
Wewnętrzny ogień palił każdą komórkę ciała, każdy atom, wwiercając się bólem w duszę. W przenośni, wydawać by się mogło, jednak także dosłownie.
Znów dziwna inwersja. Może "Nie tylko w przenośni, ale również jak najbardziej dosłownie." I po raz kolejny, zbyt górnolotnie jak na mój gust, ale to indywidualna sprawa.
Bransoleta z piekielnie zielonym szmaragdem, którego nieprzyjemny błysk miała wciąż w głowie, widząc go nieokreślony czas temu w odbiciu lustrzanym, wpijał się w nadgarstek tak mocno, że czuć było w powietrzu metaliczny zapach krwi.
To bransoleta się wpijała nie szmaragd ani jego błysk. Poza tym przeczytaj to zdanie na głos i postaraj się przerobić tak, aby brzmiało logicznie.
Cholerna blokada — myślała,

Od nowej linijki i od myślnika.
Mimo, że nie widziała już sensu w obronie, to jednak gniew i poczucie bezradności wyzwalały kolejne fale ognia.
Chyba w ataku? W tym kontekście obroną byłoby, gdyby coś robiła, aby zablokować ten "palący ogień".

Bardzo starałaś się napisać ten fragment w wyniosłym, patetycznym i barwnym stylu. Jak dla mnie wyszło niejasno, wkradły się nieścisłości i nielogiczności. Bardzo ciężko mi się czytało. Całe szczęście, że dalej jest o niebo lepiej.
Wyszła nakarmić raka, jak czynność palenia nazywała Maria
Wyszła zapalić. Nakarmić raka, jak to zwykła nazywać Maria. - kim jest Maria?
Cóż począć, w pastelach nie było jej do twarzy, jak gdzieś podsłyszała.
Cóż począć? Jak kiedyś usłyszała, w pastelach nie było jej do twarzy.
Podpaliła tytoń zapałką dopiero za trzecim razem, przez wilgoć i irytujący, bo przecież lipcowy, chłód.
Chłód nie utrudnia zapalenia papierosa.
Wciągając głęboko pierwszą porcję, rozejrzała się wokoło.
pierwszą porcję dymu, bo z tekstu wynika, że tytoniu.
Patrzał na nią przeraźliwie wiercącym wzrokiem.
przeraźliwie świdrującym
Nacisnęła klawisz zielonej słuchawki i przyłożyła aparat do ucha, nie mówiąc nic, bo czuła, że nie musi.
Rozbiłabym to na dwa zdania. Zabrzmi trochę dynamiczniej i jak dla mnie lepiej zbuduje napięcie.
Ten jednak nie odzywał się kolejne chwile,
albo przez dłuższą chwilę albo kolejne sekundy.
Ten jednak nie odzywał się kolejne chwile, powodując szybsze bicie serca dziewczyny, aż nagle wyszeptał, jednak tak głośno, że Mii zdawało się, iż krzyczy w środku jej głowy:
— Ładnie dziś wyglądasz.
nagle wyszeptał:
- Ładnie dziś wyglądasz.
Te ciche słowa zabrzmiały jak krzyk wewnątrz jej głowy. (lub coś w ten deseń, piszę na szybko)
Wychodziło jej to całkiem dobrze, zważywszy na fakt, że Dyson powodował wiele sytuacji, w których lepiej było grać mimiką, niż pokazać prawdziwe uczucia.
Raczej nie zważywszy tylko Dyson ją wcześniej często zmuszał do grania mimiką i miała w tym doświadczenie.
Jednak w tej samej chwili coś delikatnie dźgnęło ją w bok, rozcinając materiał bluzy tak łatwo, jakby zrobiony był z półpłynnej masy,
Ta półpłynna masa to niefortunne porównanie. Może tak łatwo, jak papier/powietrze?

Ogólnie, jak napisałam na początku; im dalej czytałam, tym lepiej byłam nastawiona do tekstu. Co do tematu, to niewiele można powiedzieć: wilkołaki, wampiry, dziewczyna mająca moc i ciepłe dłonie (:P), detektyw znający prawdę i ją ukrywający przed światem, to wszystko składniki na całkiem smaczną historię. Sama scena przed barem mi się podobała. Jednak odnoszę wrażenie, że na siłę chcesz pisać bardziej kwiecistym stylem, niż ci to naturalnie wychodzi. Jeśli się mylę, to przepraszam, ale tam, gdzie piszesz prościej wciągnęłam się błyskawicznie a początek pierwszego rozdziału czytałam zdanie po zdaniu z dużym wysiłkiem.

Jak dla mnie: pisz dalej. Ciekawa jestem dalszego ciągu. No i przepraszam, za długi post.

B16 - zatwierdzam
Ostatnio zmieniony czw 03 kwie 2014, 02:26 przez Ilharess, łącznie zmieniany 1 raz.

3
supły stworzone z metalu?

Dlaczego myślenie od myślnika? Od kiedy myślenie zapisujemy jak słowa wypowiedziane na głos?

Tylko do tych dwoch się odniosę, które mi najbardziej w tej "poprawie" zgrzytnęły.
O stylu mówia mi tak od 10 lat, cóż począc, nie zamierzam go sprowadzać do bardziej "przyziemnego poziomu", bo komuś się wydaje, że piszę na siłę.
Kiedy ktoś spotyka kogoś
Idąc pośród zbóż
Gdy ktoś pocałuje kogoś
Płakać chciałby któż?

4
Co do myślenia od myślnika, to najczęściej spotkałam się właśnie z takim zapisem i dla mnie wygląda czytelniej, ale sposobów zapisu bywa wiele. Tutaj mogę się mylić, jak zresztą i w całej reszcie :P W końcu się uczę :)

Supły z metalu/ metalowe supły mogą być. Byle nie supły metalu. Metal to albo pierwiastek albo substancja. Supła pierwiastka ani supła substancji sobie nie jestem w stanie wyobrazić.

Nie traktuj tego jak poprawy tylko sugestii potencjalnego czytelnika, który patrzy na tekst świeżym okiem.

Skoro o stylu mówią Ci tak od dziesięciu lat, to może coś w tym jest. Nie musisz go zmieniać, skoro taki Ci odpowiada, bo przede wszystkim Ty masz się dobrze czuć z tym co piszesz. Ale może postaraj się pilnować konsekwentności, logiki i poprawności gramatycznej swoich metafor, bo to czasem Ci ucieka w co bardziej kwiecistych wypowiedziach.

5
Nigdy nei spotkałam się z takim zapisem, pomijając fakt, że myślnika uzywamy do zapisu rozmowy tudziez słów wypowiadanych na głos.

Nie rozumiem po prostu takiego mówienia, bo ja mam taki styl i nic na to nie poradzę, a próba innego pisania jest próba wymuszenia innego stylu. Ale fakt, że inaczej odnoszą się ludzie, którzy czytali moje teksty wcześniej i którzy z tym stylem, niezawsze prostym, są już zaznajomieni.
Kiedy ktoś spotyka kogoś
Idąc pośród zbóż
Gdy ktoś pocałuje kogoś
Płakać chciałby któż?

6
Ramona pisze:Nigdy nei spotkałam się z takim zapisem, pomijając fakt, że myślnika używamy do zapisu rozmowy tudziez słów wypowiadanych na głos.
Rozmowę zapisujemy od pauzy:
    — Zrobisz jak uważasz – stwierdziła Zofia.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

7
no właśnie o tym mówię, ale rozmowę, nie myśli.
Kiedy ktoś spotyka kogoś
Idąc pośród zbóż
Gdy ktoś pocałuje kogoś
Płakać chciałby któż?

8
Ok, znalazłam coś konkretnego:

"W odróżnieniu od monologu wypowiedzianego monolog niewypowiedziany (wewnętrzny, pomyślany), który stanowi formę rozmowy bohatera z samym sobą, adresowaną jednak do czytelnika, umieszcza się zazwyczaj w cudzysłowie, a odnoszącą się do niego wypowiedź narratora oddziela się myślnikiem (rzadziej przecinkiem), np.

„Czy ja, do licha, nie wpadłem w jaką awanturę?” — pomyślał Wokulski.

Monologi niewypowiedziane można składać również kursywą, np.

Zamierza wyjąć butelkę yoo-hoo — pomyślał Jake. Nie puszkę, lecz butelkę. Potrząśnie nią i wypije duszkiem.

Monologów niewypowiedzianych można też nie wyróżniać w żaden sposób w stosunku do reszty narracji. Podobnie postępuje się z tzw. mową pozornie zależną, która znosi ścisłe rozgraniczenia pomiędzy wypowiedzią narratora a przytoczeniem słów bohatera.
Odpowiadając wprost na postawione pytanie, należy stwierdzić: tak, ów pierwszy zapis, ewentualnie w wersji:

To niesamowite – pomyślała z przejęciem

jest poprawny, tak jak oba pozostałe. Najważniejsze jest wszakże, aby w obrębie jednej publikacji bądź serii (cyklu) publikacji stosować jednorodny zapis myśli bohatera.

— Adam Wolański"

Więc nie tyle myślnik a cudzysłów. Ewentualnie, faktycznie można zostawić bez niczego. co kto woli.

9
W ksiażkach równiez spotkałam się różnie - z cudzysłowem i bez niego, "pomyslała" po myslniku i po przecinku, wiec zapisów jest wiele, ja preferuję taki.
Kiedy ktoś spotyka kogoś
Idąc pośród zbóż
Gdy ktoś pocałuje kogoś
Płakać chciałby któż?
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”