- 0 -
Downey był dość krępym, jednak przystojnym mężczyzną. Ubrany zawsze schludnie, w ciemne spodnie i koszule w pastelowych kolorach, których miał w szafie tyle, że spokojnie mógłby wyrzucać każdą po jednorazowym użyciu. Tym bardziej, że kochał zakupy i średnio raz w tygodniu zapełniał wieszaki kolejnymi odcieniami beżu, różu czy zieleni. Lubił także skarpetki, mimo problemu z ich założeniem. W kropki, w prążki, do jeansów czy garnituru. Tylko te w romby, na wzór golfowych pulowerów nowobogackich, służyły na specjalne okazje. A że Downej był człowiekiem wiecznie uśmiechniętym i wielce uprzejmym, o którym mówiono, że nie potrafi płakać, specjalnych okazji było mnóstwo. Każdy pracownik NorthenBank CO. chciał mieć go na swoim przyjęciu — od kolacji z okazji drugiego czwartku miesiąca, po wesela (i podobno tylko na pogrzeby go nie zapraszano, bo tam jego postawa mogła nie być dobrze zrozumiana).W ciągu ponad czterdziestoletniego życia, Downey wiele razy myślał o zmianie trybu życia. Każdy dzień zdawał się być „najwyższym czasem” na pracę nad tuszą. Media wciąż krzyczały o zdrowym odżywianiu, a wychudzone twarze modelek zerkały na niego z okładek czasopism. Czasem przymierzając kolejną koszulę myślał, jak przyjemnie by było kupić mniejszy rozmiar. Zaraz jednak ta myśl odlatywała, niemalże tak szybko, jak szybko dochodził do jego nozdrzy zapach pieczonego kurczaka z budki po drugiej strony ulicy. I chociaż dzień później siedział na rowerze stacjonarnym, pedałując już trzeci (!) kilometr, to jednak wiedział jedno — Downey Marshmallow po prostu kocha jedzenie. Może nawet z wzajemnością. Utwierdzał się w tym przekonaniu jeszcze bardziej, kiedy zarzuciwszy ręcznik na szeroki kark, stawał przed lodówką, zmęczony, ociekający brudnym potem, otwierał ją z niemalże trudem i chwytał pęto pachnącej kiełbasy.
Tak, faktem było, że Downey był po prostu gruby, jak mawiały dzieci, wytykając go palcami na korytarzach od przedszkola do szkoły średniej (dopiero na studiach dano mu spokój; to chyba kwestia wieku). Downey był wielkim, tłustym, ciężkim mężczyzną, do którego podniesienia potrzeba było aż czterech koronerów. Kiedy dysząc ciężko, położyli zwłoki na noszach, z rozszarpanej szyi wyciekło jeszcze kilka kropel krwi.
— Wampir desperat? — Detektyw Hale spojrzał z uśmiechem na swojego kompana.
— Wątpię... — Dyson zaglądnął do czarnego worka. Nachylił się nad pozbawioną koloru twarzą Downeya i głęboko wciągnął powietrze, lekko się wzdrygając. — Nie czuję trucizny, wampir nie maczał w nim kłów. Za to śmierdzi tu mokrym psem. Obawiam się, że to spłoszony wilk.
— A więc masz konkurencję, bro. — Hale poklepał towarzysza po ramieniu i skocznym krokiem podszedł do radiowozu, żeby przekazać policjantom, że to sprawka jakiegoś chorego psychola. Bo przecież nie powie ludziom, że zrobił to wilkołak.
- 1 -
Co z tego, że otworzyła oczy, skoro i tak widziała ciemność. Wielkie „nic” skrzące się czernią pośród ścian. Narrator powiedzieć nie może, że czterech, bo tylko stereotypowe pomieszczenia tyle ich liczą. A ona siedziała właśnie wśród niezliczonej liczby murów, oczekując przy tym na łut szczęścia, jak mawiać się wyuczono; na cząstkę pozytywnego myślenia, które pokieruje ją ku wyzwoleniu, ku uwolnieniu z palących okowów. Ilekroć starała się skupić na supłach metalu, ciasno ściskających jej nadgarstki, tym bardziej podupadała na mocy. Czuła bezwarunkowy odruch nóg, które wiedziały, że siedzą na pośladkach i że warto wierzgać, w nadziei na oswobodzenie. Wewnętrzny ogień palił każdą komórkę ciała, każdy atom, wwiercając się bólem w duszę. W przenośni, wydawać by się mogło, jednak także dosłownie. Bransoleta z piekielnie zielonym szmaragdem, którego nieprzyjemny błysk miała wciąż w głowie, widząc go nieokreślony czas temu w odbiciu lustrzanym, wpijał się w nadgarstek tak mocno, że czuć było w powietrzu metaliczny zapach krwi. Cholerna blokada — myślała, tamując łzy i starając się uspokoić. Vintage wytłumaczył jej działanie magicznego kamienia, które już w słowach zdawało się przerażające. Mieczem wojujesz, od miecza ginesz, zdałoby się powiedzieć, gdyż tak właśnie działała owa biżuteria — kierowała każdą próbę ataku do wewnątrz. Dlatego Mia czuła, jak jej ukochany dar, jak potężna moc, która wcześniej dawała znaczną przewagę nad innymi, teraz niemalże przypiekała ją od środka. Mimo, że nie widziała już sensu w obronie, to jednak gniew i poczucie bezradności wyzwalały kolejne fale ognia. Ścisnęła mocno zęby, a pierwsze dotąd słone potoki spłynęły po policzku. Zawsze wydawała się być taka „inna”, taka odważna, często aż nazbyt, jednak w tej danej chwili przyznała sama przez sobą, że chyba przegrała. Że to koniec. Porażka.
Nie wie, ile czasu minęło, od kiedy Vintage zjawił się na barowym parkingu, oświetlonym rażącym, fioletowym światłem neonów. Wyszła nakarmić raka, jak czynność palenia nazywała Maria. Nie paliła nałogowo, broń bogowie, po prostu miała czasem ochotę zaciągnąć się mentolowym dymem. Zwłaszcza do szklanki whisky papieros wydawał się doskonałym towarzyszem. Dyson nalegał, aby iść z nią, mimo niechęci do dymu (przy nazbyt wyczulonym węchu, ten powodował tylko mdłości), Mia zaś ostro protestowała, wierząc że instynkt jej nie zawiedzie, poza tym zagrożenie nie mogło nadejść na tak ruchliwej, mimo późnej godziny, ulicy. Stanęła więc oparta o srebrnego Forda, skrzyżowała nogi i wyciągnęła z kieszeni czarnej bluzy czarną paczkę papierosów. Czarnych. Cóż począć, w pastelach nie było jej do twarzy, jak gdzieś podsłyszała. Podpaliła tytoń zapałką dopiero za trzecim razem, przez wilgoć i irytujący, bo przecież lipcowy, chłód. Wciągając głęboko pierwszą porcję, rozejrzała się wokoło. Widziała ludzi spieszących się do domów, nastolatków chichocących po nadmiarze alkoholu, szukających kolejnego pubu, ale — co niezmiernie ją uradowało — nie słyszała głosu prześladującego ją od kilku dni. Cichy szept niemal wwiercał się w jej czaszkę, nie pozwalając zapomnieć o sobie przez kolejne godziny, kiedy siedziała bezczynnie w domu, ukrywając się przed światem. A głos ten słyszała codziennie od tygodnia, kiedy wychodziła z domu. Nigdy w pobliżu mieszkania, ale był, szedł za nią. Czasem nawet widziała mężczyznę, do którego należał; tak jej się wydawało. Nie mogła go znać, ale miała dziwne przeczucie, że to właśnie on. Schowany zawsze w cieniu, z grzywką bujnych, czarnych jak smoła włosów na czole. Patrzał na nią przeraźliwie wiercącym wzrokiem. Czuła to, choć był tak daleko. Podejrzewała, kim był, Dyson jej opowiadał, sama tez posiadała pewne informacje, nie rozumiała tylko, czego chce właśnie od niej; do teraz.
W kieszeni zawibrował telefon. Spojrzała na papierosa — niewiele zostało do filtra, więc rzuciła go na ziemię i przydeptała stopą. Niechętnie (bo nie lubiła rozmawiać z nikim późnymi wieczorami, tym bardziej nietrzeźwa) wyciągnęła telefon ze spodni. Wyświetlacz oznajmił, że numer, z jakiego pochodzi połączenie, jest zastrzeżony. Zdawało się, jakby Mia nagle otrzeźwiała. Nacisnęła klawisz zielonej słuchawki i przyłożyła aparat do ucha, nie mówiąc nic, bo czuła, że nie musi. Miała wrażenie, że mijały godziny, kiedy słuchała głuchej ciszy. Przygryzła wargę i nie wiedziała czemu, ale czuła, że usłyszy w słuchawce znajomy już głos. Ten jednak nie odzywał się kolejne chwile, powodując szybsze bicie serca dziewczyny, aż nagle wyszeptał, jednak tak głośno, że Mii zdawało się, iż krzyczy w środku jej głowy:
— Ładnie dziś wyglądasz.
Zamarła na moment. Tylko na moment, żeby nie ukazać strachu. Skoro mnie widzisz, wiedz, że się nie boję — myślała. Przeczesała palcami rozpuszczone włosy i odetchnęła głęboko, starając się zachować poważny, a nawet lekko wesoły wyraz twarzy. Wychodziło jej to całkiem dobrze, zważywszy na fakt, że Dyson powodował wiele sytuacji, w których lepiej było grać mimiką, niż pokazać prawdziwe uczucia.
— Wiem — powiedziała bezbarwnie.
W słuchawce rozległ się cichy chichot. Mia odeszła od samochodu i obróciła się powoli, jakby chcąc tylko rozchodzić lekko zdrętwiałe mięśnie, mając jednocześnie nadzieję na dojrzenie znajomego nieznajomego pośród ulicznych latarni. Jednak nie widziała nikogo. Chowa się za strugami światła, albo zwyczajnie go tam nie ma, udaje, chcąc mnie nastraszyć — chodziło jej po głowie. Uczepiła się drugiego stwierdzenia, przez co twarz rozjaśnił bardziej naturalny uśmiech.
— Nie wierzysz mi? — usłyszała, co spowodowało, że lewy kącik ust zadrżał lekko.
Przyjęła jednak ponownie, że to tylko wyuczona taktyka, chęć sprawienia psychicznego dyskomfortu, która najwidoczniej musiała sprawiać mężczyźnie radość. Włożyła dłoń do kieszeni, bo wydawało się jej, że tak wyglądać będzie na bardziej wyluzowaną, przez co również będzie czuć się bardziej wyluzowaną. Podobno takie gesty odmładzają, jak pisano w jakiejś książce z cyklu „Jak poderwać mężczyznę”, czytanej z nudów w bookarni. Przez to przypominać miała nastolatkę wyjętą żywcem ze szkoły średniej, wtapiając się w tłum pijanych małolatów.
Rozejrzała się jeszcze raz, dla pewności, a żeby nie przedłużać denerwującej ciszy, odparła, próbując zmienić temat:
— Czego ty byś ode mnie chciał?
Głośne westchnięcie i kolejna fala śmiechu dobiegły z telefonu. Mia, już coraz bardziej pewna swoich racji i zniechęcona dziecinnymi zabawami osoby, która dotychczas zdawała się być raczej poważnym dorosłym (co te czasy z ludźmi robią — słyszała w głowie głos matki), aniżeli znudzonym życiem uczniakiem, skierowała się pomału w stronę schodów prowadzących do podziemnego pubu.
— Czekaj — odezwał się nagle Vintage.
— Nie mam zamiaru grać z tobą w te głupie... gry — wysyczała. Czuła się trochę, jakby rozmawiała ze starym znajomym, tak lekko i niewinnie. Mogła powiedzieć wszystko, usłyszeć wszystko, albo nawet nic, żeby czuć więź i zrozumienie z osobą po drugiej stronie słuchawki. Bo mimo tego, że po raz pierwszy wymieniają między sobą zdania, przecież tyle ich łączy. I Mia mogła, a nawet chciała rozmawiać dalej, gdyby druga strona choć krztę chęci również przejawiała. I już miała odsunąć aparat od ucha, aby wcisnąć czerwony przycisk, kiedy Vintage znowu podjął:
— Masz brudny policzek.
Wciąż trzymając się myśli o głupim kawale ze strony prześladowcy, stanęła i przyłożyła palce do twarzy. Natrafiła na coś lepkiego przy kąciku ust — odrobina sosu ze jedzonej chwilę temu pizzy. Serce znowu przyspieszyło tempa. Spojrzała na wejście do pubu i mimowolnie wyliczyła, ile kroków potrzeba, żeby do niego dojść. Jeszcze tylko cztery metry i będzie na schodach.
Poczuła na szyi zimny powiew powietrza, który w ułamku sekundy przeszedł w ciepłe chuchnięcie. Wciąż nie dopuszczała do siebie myśli, że głupi wampir podszedł ją podstępem. Ocknęła się szybko z odrętwienia i wciąż mając za sobą mężczyznę, zrzuciła telefon na żwir i podniosła w górę dłoń, która rozbłysnęła błękitnym płomieniem. Jednak w tej samej chwili coś delikatnie dźgnęło ją w bok, rozcinając materiał bluzy tak łatwo, jakby zrobiony był z półpłynnej masy, i zatrzymując się przy nagiej skórze. Kątem oka spojrzała w prawo i zobaczyła jasny błysk ognia, odbijający się od idealnie gładkiej powierzchni sztyletu.
— Zawodowiec — parsknęła cicho, wracając wzrokiem do przodu. Druga ręka, która podczas ataku Vitage’a została z tyłu i teraz stykała się z jego torsem, stała się w jednej chwili nienaturalnie ciepła. Szybko znalazła przestrzeń między spodniami a koszulą i przyłożyła ją do skóry mężczyzny, a ten warknął jej do ucha.
— Nie chciałem, ale nie dałaś mi wyboru. — Przycisnął sztylet, rozcinając jasną skórę.
Krew kobiety w zetknięciu ze srebrem zaskwierczała jak grzanka na gorącej patelni. Oczy Mii rozszerzyły się nienaturalnie w nagłym przypływie ogromnej fali bólu, jakiego dotąd nie znała. Dłonie wróciły do normalnego stanu, bo nie potrafiła nad nimi dłużej panować. Pochyliła się lekko do przodu, ale miała wrażenie, jakby spadała w ciemną otchłań, jakby spadała bez końca, cały czas, mimo że wampir trzymał ją w ramionach. Widziała przed sobą rozmazujący się obraz uchylonych drewnianych drzwi na ciemnym tle muru i chciała krzyczeć o pomoc, ale ciało odmawiało jej posłuszeństwa. Stała się marionetką w rękach wroga, który obrócił do siebie jej niemalże bezwiedne ciało bez najmniejszego problemu, jakby nic nie ważyła. Zobaczyła z bliska jego twarz i mimo, że ta była równie rozmyta jak wszystko dookoła, to wiedziała jak wygląda, widziała ją już przecież tyle razy. Krzusząc się, zdołała wypowiedzieć tylko:
— Co?
Vintage podniósł ostrze i wiedząc doskonale, o co pyta, odpowiedział:
— Jad wężogłowego. Zabójczy dla ludzi, ciebie na szczęście tylko uśpi na kilka godzin. Nie mam przecież zamiaru zabijać tak pięknej kobiety. Chociaż... twoja matka była równie ponętna.
Do Mii już nie bardzo docierały jego słowa, tylko słysząc gdzieś z oddali „matka” wzdrygnęła się mimowolnie, ale zaraz potem powieki całkowicie opadły, jakby stworzone z kamienia, i mrok ogarnął ją całkowicie.