
Teraz leżał na dachu siedmiopiętrowego betonowego kolosa. Szary olbrzym w którego szarym brzuchu mieszkały dziesiątki szarych rodzin był jednym z ostatnich miejsc, gdzie Slade jeszcze nie leżał. Reszty tych miejsc już nie odwiedzi, a postanowił to tydzień, może dwa tygodnie temu. Trudno powiedzieć kiedy dokładnie z ziarna goryczy wyrósł krzew desperacji. Przed nim roztaczała się panorama liczącego sobie prawie dwieście tysięcy mieszkańców miasta, to co było pod nim stanowiło więc tylko kroplę w tym oceanie który otaczał go ze wszystkich możliwych stron. Panował typowy dla lipca upał, przynajmniej siedem pięter niżej - wiatr na tej wysokości nie pozwolił mu się za bardzo spocić. Nie można było sobie wybrać lepszej pory na ten typ samobójstwa, było tutaj jak w raju. Jak na rajskiej wyspie położonej w sercu smutnej betonowej dżungli.
Obiecał sobie, że list napisze pod wpływem emocji, tuż przed samym skokiem. Drżące dłonie i śmierć na wyciągnięcie ręki miały być gwarancją, że nie zabraknie mu weny. Kartka jednak ciągle leżała pusta, przyciśnięta do podłoża butelką wody. Miał czas. Teraz powinien coś zjeść, nie wypada wyruszyć na spotkanie zagładzie o pustym żołądku. Oby tylko nie przyszło mu zwracać wszystkiego tuż przed skokiem, podobno działo się to często. Szlag by trafił całą dostojność tej chwili, gdyby zarzygany wypadł za krawędź bloku zapewne się przy tym zataczając. Musiałby wrócić na górę i zacząć od nowa, a to po upadku z siódmego piętra mogłoby być... problematyczne. Nie ma miejsca na pomyłki, nie w tym momencie, wystarczyło że jego dotychczasowe życie było pasmem pomyłek i niepowodzeń przerywanych czasami takim czy innym nieszczęściem lub porażką. Tego nie wolno mu spieprzyć.
Pół godziny. Zdąży, pierwszy i ostatni raz w życiu będzie punktualny.
Wspomnienia, tego się obawiał. Był niemal pewien, że zaatakują go w najbardziej nieodpowiednim momencie próbując sabotować całą misternie zaplanowaną akcję pt. "Żegnaj okrutny świecie". Mógłby narzekać bez końca na prawie cały swój marny żywot, ale nigdy nie miał nic do zarzucenia swojej najbliższej rodzinie. Matka była cierpliwa i wspierała go kiedy tylko mogła, ojciec zaś... też się starał, ale oczywiście na swój, ojcowski, sposób. Młodszy brat zatęskni pewnie za nocami z nim spędzanymi w mroku zabałaganionego pokoju rozświetlanego tylko blaskiem monitora. Ale on jest młody, da sobie radę i może dzięki temu nareszcie znajdzie sobie znajomych. Może właśnie robił coś dobrego dla swojej rodziny? Nie myślał o tym jeszcze w ten sposób. Tak czy inaczej nie miało to teraz znaczenia, robił to przede wszystkim dla siebie. Bliscy byli na drugim planie, to jego decyzja, jego życie, śmierć, jego... problem? Nie. To było rozwiązanie jego problemu. Rozwiązanie piękne w swojej prostocie i - dosłownie - zabójcze w swojej skuteczności. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, to kilka sekund po skoku nastanie ciemność. Mrok tak nieprzenikniony, że niewyobrażalny dla ludzkiego umysłu. W ułamku sekundy człowiek, który ma wszystkiego dość, zamieni się w ciało, które ma wszystko gdzieś. W zapomnienie odejdą niespełnione miłości, szkolni tyrani, niewolnicza praca i wieczna bieda. Znikną wszyscy ludzie, całe te bezrozumne stado bydła które najbardziej go irytowało. Nie mógł z tym walczyć, więc teraz musi opuścić pole bitwy. Dobrze mu było z myślą, że dołączy do elitarnego grona dezerterów, którzy zamiast czekać ze strachem na śmierć, sami skaczą w jej objęcia.
Pięć minut przed godziną zero ("deadline" - tak to sobie dla żartu nazywał w myślach) skończył pisać list. Przeprosił wszystkich na których mu zależało, zapewniając przy tym, że śmierć gościa którego właśnie opłakuja nie była ich winą. Resztę ludzkości poćwiartował długopisem tak bardzo, jak tylko potrafił.
A jednak bez śladu lęku. Dziesięć sekund, osiem, pięć, dwa...
Zamiast oczekiwanej ciemności pojawiło się światło. Światło, które można było nie tylko zobaczyć, ale i odczuć. On tymczasem nie leżał na chodniku, a stał na własnych nogach. Miejsce w którym się znajdował zbliżało go na niebezpieczną odległość do szaleństwa. Nie mógł ocenić rozmiaru tej dziwacznej przestrzeni. Zdawała się równocześnie szczelnie go otulać i porażać ogromem. Po sekundzie, godzinie albo dobie, bo tego również nie mógł ocenić, usłyszał głos. Zwykły głos byłby zbyt sensowny dla tego szalonego miejsca, więc usłyszał go w swojej głowie. Na dodatego wydawało się, że były to setki głosów mówiące to samo w tym samym czasie. Nigdy nie słyszał niczego podobnego, niczego, co choćby w najmniejszym calu przypominało to co widział i słyszał, czy też raczej czuł, teraz. To, co do tej pory przypominało nieskładny bełkot w jakimś nieznanym języku, teraz zaczęło się układać w co raz to bardziej sensowne zdania.
- Cwaniak. Myślałeś, że uda ci się uciec, co? To nie jest takie proste, robaku. - Głos który przemawiał wewnątrz jego czaszki przyprawiał go o dreszcze.
- Co... co jest?! Gdzie ja jestem?!
- Jesteś w centrum. Trafiają tutaj wszyscy tobie podobni. Tutaj decydujemy, co z wami zrobić. Słyszałeś o tym, niebo, piekło i tym podobne. - Na myśl o niebie i piekle Slade'a przeszyły mdłości. To nie miało tak wyglądać, nie miał podlegać żadnej ocenie, miało go poprostu nie być. Skok był błędem, ale trochę za późno zdał sobie z tego sprawę. Odważył się zadać najważniejsze i najbardziej sensowne pytanie jakie przyszło mu do głowy.
- Co teraz ze mną będzie?
- Zabawna historia. Mało kto próbuje uciec z czyśćca. A teraz... no cóż, pójdziesz do piekła. To chyba logiczne? - Nie zdążył zaprotestować. Przytomność zaatakowała go równie szybko i gwałtownie, jak wcześniej, podczas upadku, światło. Słyszał głosy, ale tym razem dobiegały z otoczenia, nie z jego czaszki. I były ludzkie aż do bólu. Próbował coś powiedzieć, ale usta i struny głosowe nie chciały go słuchać. Ręce i nogi również. Czuł, że jest więźniem własnego ciała - mógł tylko słuchać.
- Słyszy co mówimy?
- Niewykluczone. Nigdy się tego nie dowiemy.
- Warzywo... to straszne. Gdyby to spotkało mojego syna...
A więc tak wyglądało piekło. Dużo gorzej, niż mógł to sobie wyobrazić.