16

Latest post of the previous page:

Półtora kilometra za ostatnią prostą skończył się asfalt. Szły już od sześciu godzin, rozdeptane buty ocierały pięty, a żwirowa nawierzchnia bardzo szybko zaczęła dawać się we znaki. Piekące rany bolały jeszcze bardziej, gdy małe kamyczki wbijały się w nagą warstwę skóry właściwej. Długie sukienki wzniecały tumany kurzu, Sylwia czuła się znowu brudna. Od samego początku przeczuwała, że nie powinny iść w tę stronę. Ale Mura się uparła jak zwykle, choć nigdy nie ma racji. W oddali majaczył biedny, wiejski krajobrazik. Mizerne, drewniane chałupy, zaniedbane stodoły. I cisza.
Gdy były już w obrębie wsi zaczęły szukać najbardziej zadbanego podwórka. Byle nie stał obok żaden traktor, samochód, ani nie biegały dzieci. Musi być zadbane i w miarę puste.
Dzień jest idealny – gorąca pora sianokosów, czwartek. Ci którzy mogą – pracują, a spokojną wioskę nawiedza od czasu do czasu szczekanie psów. Na miejscu są tylko starcy i staruszki – głusi i niedowidzący posiadacze lasek i demencji. Otępieni upałem są jeszcze bardziej ufni i bezradni. Takie dni są dobre.
Pierwszy dom przy krzyżu był zbyt zapuszczony, wybrały ten obok z numerem trzy na przyrdzewiałej tabliczce. Sylwia była młodsza, więc szła zawsze za Murką, nie odzywała się niepytana i wykonywała tylko polecenia siostry. Parę razy już się jej dostało, że zamknęła za sobą bramkę i zmarnowała cenny czas. Dziś znowu prawie zapomniała, ale zawias skrzypną głośno i natychmiast puściła klamkę. Dźwięk był na tyle głośny, że drzemiąca na krześle przed domem staruszka drgnęła niespokojnie, wyrwana ze snu.
- Co, co..? O, panie od telefona? Hospodi Twoja wola! To dziś miało być?
- Tak. - łgała uśmiechnięta Mura – Wejdźmy, mamy mało czasu. - dodała machinalnie. Zupełnie tak, jak wczoraj, tydzień temu i zeszłego lata.
- Tu jest telefon. - starsza pani pokazała palcem ścianę przy lodówce. Stały ciągle w przedsionku, Mura zobaczyła otwartą spiżarkę, kiwnęła na Sylwię, a sama weszła do pokoju wskazanego przez właścicielkę.
Staruszka oczywiście już do niej nie dołączyła, Sylwia pchnęła ją mocno do ciemnej spiżarki, szybko zatrzasnęła drzwi ignorując krzyk ofiary tak jak ignorowała wszystkie inne krzyki zdziwionych starców.
Drzwi zablokowała krzesłem. Dołączyła do siostry, która już znalazła portfel i zaczynała przetrząsać stary kredens.
- Wybujede! - warknęła, gdy młodsza chciała włożyć rękę do tej samej szuflady. Oznaczało to, że to znowu na nią spadł obowiązek ukręcania łbów kurom.
- Cyganuchy wy! Marek! Marek chodi! Ubijut zara! Marek! - krzyczała zakładniczka. Zawodziła i szlochała skrobiąc szczelinę nad progiem.
- I czego się drzesz, głupia? - odpowiedziała wściekła Sylwia. Rąbnęła kilka razy pięścią w drzwi małego więzienia, by nastraszyć zbyt głośną staruszkę, a gdy efekt w miarę ją zadowolił poszła wypełnić polecenie Mury. Też bała się kary.

17
WULGARYZMY
wwwOstatnia prosta
wwwŁysy kretyn w koszulce z napisem PLNY walczył z drewnianą linią i ekierką, by przeprowadzić prostą prostopadłą, przechodzącą przez punkty A i A’. Była pewna, że drewno wygra. Nie pomyliła się.
www- Nie potrafisz wykonać banalnie prostego rysunku przy pomocy banalnie prostych przyrządów - stwierdziła bez emocji.
wwwŁysy kretyn spojrzał na nią z nienawiścią. Miała to w nosie. Za dziesięć minut kończyła pracę w tej placówce oświatowej o wątpliwej reputacji. W poniedziałek wracała kobieta, którą zastępowała. Niechętnie podeszła do tablicy. Na tyłku czuła wzrok trzydziestu dwóch młodych napaleńców.
www- Patrz! - nakazała. - To tu, a to tu i posuwasz.
wwwObleśne chichoty zlały się w jedno z hukiem silnika motoru wjeżdżającego na parking. Przymknęła oczy. Kilku gości z rzędu pod oknem bez żenady wstało, by obejrzeć srebrno-czarny motor.
www- O kurwa, zobacz! Harley! Prawdziwy, kurwa, Harley-Davidson! - zakrzyknął świński blondyn.
www- Pierdolisz! - odpowiedział Mikołaj. Pamiętała jego imię. Może dlatego, że chłopak był czysty.
www- Sam pierdolisz! Znak na baku jest! Widzisz?!
www- Gówno widzę pod słońce!
wwwDzwonek zakończył kłótnię. Odetchnęła i patrzyła, jak błyskawicznie opuszczają klasę. Poszła za nimi. Odłożyła dziennik. Rzuciła w przestrzeń suche „do widzenia” i wyszła, zabierając swoją torbę. Toaleta na szczęście była wolna. Zamknęła drzwi na zasuwkę. Rozebrała się. Żakiet, bluzka i spódniczka wylądowały w umywalce. Z torby wyjęła białą, obcisłą koszulkę z długim rękawem, znoszone dżinsy i skórzaną kurtkę. Wciąganie wąskich spodni w ciasnym pomieszczeniu wymagało trochę gimnastyki, ale brzydziła się usiąść w stringach na klopie. Wzuła wysokie, sznurowane buty. Rozpuściła włosy. Pomalowała usta. Zapakowała ubranie i narzuciła kurtkę na ramię. Minęły trzy minuty. Wyjrzała na korytarz. Toaleta nauczycieli mieściła się w wąskim korytarzyku, który łączył dwa skrzydła szkoły. Na przerwach zawsze był tu tłok. Teraz też.
www- Przepuśćcie panią profesor! - usłyszała głos dyrektora dochodzący zza drzwi.
wwwRozstąpili się. Z obrzydzeniem weszła w wąski tunel utworzony z ciał. Czuła się osaczona nadmiarem zapachów, dotknięć i spojrzeń. Wiedziała, że dyrektor szedł z tyłu i jak zawsze gapił się na jej tyłek. Jego wzrok zostawiał lepkie plamy na ubraniu. Z ulgą pchnęła drzwi wyjściowe.
wwwNa podwórzu było gorąco. Podeszła do harley’a. Na powitanie kiwnęła głową i dotknęła dłoni leżącej na kierownicy. Odpięła sakwę z lewej strony i wepchała torbę z garsonką i pantoflami. Przechodzące typki zagwizdały, a w oknie na parterze pojawił się dyrektor. Patrzył zaskoczony, kiedy chwyciła kask. Wychylił się bardziej, gdy Mika zdjęła swój i fala platynowego złota rozlała się na plecach.
www- Wolna?
www- Nareszcie.
www- To dokąd? - zapytała z uśmiechem.
www- Najpierw w prawo, a potem ostatnią prostą prostopadłą w lewo - powiedziała i nałożyła kask.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

18
Układanka

Kiedy tylko otwieram oczy, wiem już , że znów jestem w labiryncie. Biel wąskich, śliskich korytarzy poraża wzrok. Przymykam powieki i macam ręką dookoła. Worek jest na miejscu. Po chwili moje oczy przyzwyczajają się do jaskrawego światła. Wstaję i ruszam korytarzem. Najpierw w lewo, potem w prawo, potem znów w lewo, mruczę pod nosem. A może jednak w prawo? Nie jestem już niczego pewna, mimo że tyle razy przemierzałam te korytarze. Znajduję jednak pierwszy kawałek układanki, więc poruszam się w dobrym kierunku. Wrzucam go do worka i idę dalej. Teraz znów w prawo.

Przemierzam niezliczone korytarze i znajduję kolejne części. To chyba już wszystkie, myślę w końcu.
Idę teraz szybciej, prawie biegnę. W końcu natrafiam na ostatni korytarz. Ostatnią prostą. Na jego końcu czerwienieją drzwi. Rzucam się pędem. Biegnę, a ciężki worek podskakuje na moich plecach. Dopadam do klamki i szarpię. Na nic. Drzwi są zamknięte. Przyglądam im się z tęsknotą, której nie potrafię pojąć. Są duże, o wiele większe niż zwykłe drzwi. Na ich środku, jak wielka dziurka od klucza, zieje wyrwa. Ma kształt ludzkiej sylwetki. Zaglądam przez nią, ale nie potrafię nic dostrzec. Tylko biel. Próbuję przecisnąć się przez tę wyrwę, ale bez skutku. Jakby była tam bariera. Niewidzialny mur.

Zrezygnowana siadam na podłodze i wysypuję z worka wszystkie części. Głowa toczy się po podłodze, potem ręce, nogi, tułów. Dwadzieścia palców rozsypuje się dookoła. Oczy wyglądają jak szklane kulki. Przyglądam się wszystkim częściom z niechęcią. W głowie mam mętlik.
Próbuję ułożyć klucz. Chwytam głowę, która wcześniej potoczyła się w kąt jak piłka i przyklejam do niej oczy. Potem uszy, nos i usta. Przyczepiam ręce, tułów i nogi. Obrzucam moje dzieło krytycznym spojrzeniem. Wszystko wygląda krzywo i koślawo. Nie tak jak powinno. Żeby było tu chociaż lustro. Jakiś wzorzec. Mogłabym wtedy ułożyć wszystko jak trzeba. Idealnie dopasować wszystkie części. Wiem, że nie mam już czasu, więc pospiesznie ciągnę układankę w stronę drzwi i wciskam ją w dziurkę od klucza. I już wiem, że nie pasuje. Drzwi ani drgną.

Budzę się i rozglądam dookoła. Czuję się dziwnie niespokojna i rozbita. Jakby ktoś w pospiechu poskładał mnie byle jak, jak dziecko, które chce na siłę dopasować puzzle. A potem zszył wszystko grubymi nićmi. Kawałek po kawałku.

Jest już jasno. Spoglądam na zegarek. Siódma. Wlokę się do łazienki i ochlapuję twarz wodą. Zerkam w lustro. Twarz, którą tam widzę, wydaje się dziwnie obca i szara. Kim jesteś? Postać w lustrze w odpowiedzi obrzuca mnie znudzonym spojrzeniem. Ręka automatycznie sięga po szczoteczkę i pastę. Potem ta z lustra ubiera się, jakby bez mojego udziału. Prowadzi samochód. Pracuje. Je. Śmieje. Złości. Wraca do domu i ogląda nudny serial. Włącza komputer. Wyłącza komputer. Bierze prysznic. Spogląda w lustro. Znudzona, zaspana twarz. Kim jesteś?
Zamykam oczy, a gdy ponownie je otwieram, wiem, że znów jestem w labiryncie.

19
Wyścig Szczurów
___Całe życie mogłem spędzić w biegu – wyścig szczurów, który rozpoczyna się od najwcześniejszych lat życia daje o sobie znać w każdym momencie. W pewnym momencie boisz się nawet odejść od biurka, żeby się odlać, bo może akurat przyjdzie kontrol i pomyślą sobie, że wymigujesz się od pracy. Kraj rządzony przez baronów ropy naftowej i skorumpowanych polityków. Sytuacja całego świata nie ma się lepiej – władzę ma ten, kto ma kasę. Droga na szczyt usłana jest trupami współpracowników, często najbliższych. Ja jednak z niej zszedłem.
___Po latach mogę powiedzieć jedno – brak pieniędzy to brak kłopotów. Przecież nikt nie okradnie kogoś, kto nie ma grosza przy duszy. Oczywiście, zdarzają się wyjątki: kradzieże sportowe, których amatorzy pragną tylko doskonalić umiejętności i czuć uderzenie adrenaliny w żyłach. Pamiętam dobrze jak było ze mną – wlokłem się do domu piątkowym popołudniem, każdy normalny człowiek myślami byłby przy jakimś wypadzie na procenty ze znajomymi, podczas gdy ja zamartwiałem się najnowszym projektem. Gdy byłem przy Szewskiej zobaczyłem skuloną postać i cień wychodzący z uliczki, oprócz nich nie było tam nikogo. Zupełnie jakby inni bali się tej nocy.
___Widziałem ją jak na dłoni, mimo dzielącej nas odległości. Pamiętam doskonale jasnoniebieskie oczy, w których próżno było szukać iskry nadziei, bladą jak ściana twarz staruszki, jej dłoń dygocącą na laseczce i usta szepcące: „złodziej, złodziej”. Nie wiem co skusiło mnie do takiego działania, przecież zawsze byłem spokojnym i zachowującym trzeźwość umysłu człowiekiem. Nawet w szkole stroniłem od rozwiązań siłowych, a wtedy? Nie wiem skąd w mej dłoni znalazł się jakiś kamień. Ruszyłem i w biegu wziąłem potężny zamach. Następne co pamiętam, to ciche stęknięcie, a później ból wnętrza dłoni. Trafiłem prosto w skroń, a kawałek kamienia… nie, to była cegła, taka sama jak te, z których mam kominek. W każdym razie - wbiła się głęboko. Nikt nie ma prawa przeżyć czegoś takiego. Nie wezwałem żadnej ze służb - patrzyłem tylko na powiększającą się kałużę krwi zalewającą moje wymiociny.
___Czy żałuję tego co zrobiłem w ciągu swojego życia? Oczywiście, że nie. Mało osób miało tak wiele okazji, by przetestować swoje siły. Teraz jednak już ich nie mam. Leżę i gapię się bezmyślnie w gwiazdy. Wiem, że mój czas już się kończy. Znów tu jestem. Róg Mariackiej i Szewskiej – tu wszystko się zaczęło, tu wszystko się skończy. To klamra kompozycyjna mojego nowego życia jak ująłby to mój braciszek. Cień wyszedł z uliczki – tym razem idzie do mnie. Żadnego stukotu butów, szelestu ubrań, tylko pikanie – takie samo jak przy podłączeniu do EKG. Pik. Z jego każdym krokiem piknięcia stają się rzadsze. Więc to tak oni wszyscy się czuli. Pik. Wszyscy, z których martwych dłoni wyciągałem paczki czy torebki. Truchła, które przetrząsałem w poszukiwaniu portfela. Pik. Babcia z kawałkiem cegły w głowie. To ona rozdziewiczyła mnie na przestępczej ścieżce. Wiem, że więcej piknięć nie usłyszę. Ale teraz wyjdę na prostą – przynajmniej w EKG.

20
WULGARYZMY!
Uprawiam miłość z dziewczyną, gdy nagle do garderoby wpada policjant.
-Ty kurwo! - drze się na cały regulator - Wypierdalaj stąd! - Chcę walnąć go w pysk, ale psika mi gazem w oczy, targa za włosy i wyrzuca za drzwi. Nie zwraca uwagi na kobitkę albo sam chce ją przerżnąć; skurwiel jest pierwszym facetem, który wycisnął ze mnie łzy.
Ale nie ma czasu. Zajmę się nim później. Patrzę na podłogę i zauważam, że mam do połowy zdjęte portki i fallusa na wierzchu. Chociaż jest się czym pochwalić. Ostatnia prosta, już dochodzę. Do końca korytarza. Łeb mi pęka.
Już stąd słychać rytmiczne klaskanie. Otwieram drzwi i wchodzę na scenę. Chłopaki z zespołu patrzą na mnie wzrokiem "jest naćpany, czy nie?". O nie. Jeszcze nie. Tłum krzyczy, a policja stojąca po bokach, nerwowo spogląda. Smerfy przychodzą na nasze koncerty, odkąd rzekomo pokazałem fiuta publicznie. Zero prywatności.
Podbiegam do mikrofonu i patrzę na twarze tych młodych ludzi stojących na dole; jedna jest brzydsza od drugiej, a łączy je jedno: błysk w oku po, którym poznaje się młodość. Kwas wreszcie działa, a Ray zaczyna grać; Rock n’ roll wpleciony między dantejski gorąc i dzicz ogarniętą szałem, tworzy monumentalną całość. Jestem mesjaszem. Ale póki co mnie nie ukrzyżowali.
Mój głos rozbrzmiewa na całym obiekcie. Czuję potęgę. Krew pulsuje w rytm organów i jazzowej perkusji. Tłum tańczy jak w napadzie epilepsji. Na tej sali nie zmieściłby się nikt więcej. Pot leje mi się po twarzy.
-Nie mówię o rewolucji. Nie dziś. Po prostu wykorzystajmy ten czas! - Wyskakuję w powietrze, a ci z dołu piszczą coraz głośniej. Na scenę wspinają się długowłosi hipisi, a policjanci zaczynają ich bić. Pokolenie hipisów nie lubi przemocy. Każdy giba się coraz chaotyczniej. To jest rockowy teatr. Nie zrozumie tego nikt, kto nie panował nad tłumem. Ja zrobię z nim, co zechcę. Wszystko wibruje mi przed oczami; widzę dźwięki i słyszę barwy. Umysły tych wszystkich ludzi przenikają do mojego.
- Widzicie tego małego, szarego człowieczka, w niebieskiej czapeczce? - Wskazuję na skurwiela, który prysnął mi w oczy - Uprawiałem miłość z dziewczyną, gdy on zaczął mnie bić. A my się tylko kochaliśmy. Pokażcie mi, jak się kochacie! – wrzeszczę i zrywam z siebie koszulę. Nie mija sekunda, a pierwsze staniki latają w powietrzu.
- Widzicie go? A ty mnie widzisz? - Mówię spokojnie i patrzę na tego człowieka. Niebieskie ludki już idą w moją stronę. Pan pryskający gazem, znowu próbuje mnie okiełznać. Chwytam butelkę i walę go w mordę. Upada, a szkło pęka na setki kawałków. Krew i whiskey leją się po posadzce. Tłum się burzy; coraz więcej ludzi wchodzi na scenę i wyrywa sobie włosy, ale chłopaki grają dalej.
- Jak muzyka ucichnie, zgaście światła! - Krzyczę po raz ostatni i wyrywam się policji. Mikrofon uderza o ziemię. Wszystkie reflektory oświetlają moją twarz. Zaraz tłum rąk poniesie mnie jak herosa. Skaczę. Padam na twarz.
Mesjasz sięgnął bruku.
Ostatnio zmieniony śr 10 paź 2012, 20:41 przez merdevsky, łącznie zmieniany 2 razy.
ZBANOWANY ZA CHAMSTWO.

21
Jeden wulgaryzm.

Ostatnia prosta

W zapadającym zmroku płomienie ogniska nabierały wyrazistości. Wokół kręciło się już kilkadziesiąt postaci.
– Adam, ale dlaczego dyrekcja zgodziła się wpuścić tych świrów? – marudził Robert. – Znowu jakieś porąbane towarzystwo.
– Nie było powodu, żeby odmówić. Zwyczajny piknik.
– Ale przecież oni chcą tańczyć… tam!
– Tam wokoło są barierki. A dzisiaj mamy noc Walpurgi.
Robert wzruszył ramionami. Nie znosił nawiedzonych, którzy pchali się, żeby tutaj, w samym sercu parku narodowego, odprawiać jakieś pogańskie rytuały. Pierwotna więź z naturą? Śmiechu warte. Zwłaszcza teraz.

To wszystko przez nią, tę… niezniszczalną. Widział ją dokładnie na tle różowego jeszcze nieba. Smukła, bardzo wysoka, z nieproporcjonalnie małą i wąską koroną, przypominała włócznię pozostawioną tu przez jakiegoś olbrzyma.
Zwykła jodła, wcale nie piękniejsza niż inne. Tyle, że ostatnia. Ostatnia prosta.
Pozostałe leżały na ziemi. Ich pnie i gałęzie, pozbawione substancji, która nadawała im sztywność, tworzyły skłębioną, zielonobrunatną masę. Żywą, ale w niczym nie przypominającą puszczy jodłowej, która jeszcze parę lat temu była prawdziwą dumą tego miejsca.
To właśnie tutaj zaczęła się zaraza. Rozpełzła się już na wszystkie kontynenty i pochłaniała lasy iglaste. Wirus – stwierdzili dendrolodzy. Nie, nie zabijał. Zamieniał jedynie drzewa w jakieś wiotkie twory, kładące się na ziemi za byle podmuchem wiatru. Kosił wszystkie gatunki, a sztuki odporne na chorobę dało się policzyć na palcach jednej ręki.
Światowy kryzys, w czym niemały udział miał wzrost nastrojów apokaliptycznych, był zmartwieniem rządów, lecz oni tutaj mieli ważniejsze sprawy. Dopiero od niedawna trochę odetchnęli. Nareszcie zmniejszyły się tłumy podnieconych dziennikarzy, ekologów, proroków i domorosłych tropicieli tajemnic.
– Ten ich szef, ten łysy grubas z brodą, powiedział, że dziś czekają na znak – ciągnął Robert. – Ona ma im go przekazać. Kompletnie walnięci.
– Weź już wszystkich strażników i pilnujcie, żeby nikt nie przełaził przez barierki.

Noc minęła spokojnie. Nawiedzeni śpiewali, potem tańczyli w kole. Potem chyba medytowali. I znów tańczyli. Nie zdarzyło się nic. Szkoda było czasu dla tych świrusów.
– Udała się rozmowa z drzewkiem? – zagadnął Robert drwiąco łysego grubasa, kiedy razem z Adamem rankiem eskortowali całą tę bandę do autokaru.
Tamten tylko spojrzał spode łba.

Zawrócili do biura. Jeszcze godzina do końca zmiany, a potem do domu i spać.
– Ty – Robert nagle stanął jak wryty. – Ty, popatrz tylko!
– No i czego znowu… O, żesz ty! Co ona robi?
Rzucili się pędem i biegli, aż bez tchu zatrzymali się przy barierce.
– Kurwa – wyszeptał Adam i chwycił się za włosy. – O matko, kurwa…
Ostatnia prosta już nie była prosta. Ani ostatnia. Pewnie była pierwsza. A może jedyna.
Jej pień, skręcony w idealny korkociąg, regularnymi zwojami nadal wznosił się prosto w niebo, a wąska korona, niczym grot włóczni, celowała w sam środek błękitu.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

22
Ostatnia prosta
___Na tydzień przed rozpoczęciem turnieju Roin wymknął się z domu, żeby obejrzeć pole zmagań. Zobaczył, że dookoła były ustawione prymitywne trybuny, sama arena zaś była ogromna. Zastanowił się czy zdołałby dobiec na jej drugi koniec bez zatrzymywania się. Pomyślał o tych wszystkich dzikich roślinach i niebezpiecznych przeszkodach. Pokręcił głową. Nie miał szans. A tamci muszą przeżyć...
___Przykucnął tuż przy wejściu. Nie chciał, żeby ktoś go zauważył. Ojciec spuściłby mu takie lanie, że nie mógłby pewnie usiąść przez następny tydzień. Albo zabroniłby mu oglądać turniej. Nie, nie zrobiłby tego. Wie chyba, że to największe wydarzenie w życiu każdego chłopca. On też chyba był kiedyś mały, prawda?
___Roin marzył o tym, żeby kiedyś zostać jednym ze stu wojowników, którzy biorą udział w igrzyskach. Myślał „wojowników”, ale oni tak naprawdę nazywali się inaczej. Nie był pewny jak. Jego ojciec wymawiał to „Rakhan”, ale to słowo pochodziło z jakiegoś innego języka, więc mogło mu się tylko zdawać.
___- Myślisz, że znajdziesz tu jakiegoś idiotę, który kupiłby takie badziewie? – Wyrwał go z zamyślenia wysoki głos dobiegający z namiotu kupca ustawionego nieopodal.
___Podkradł się, żeby zobaczyć o czym dyskutują. Zajrzał do środka. Stało tam dwóch mężczyzn. Jeden był chudy i miał krzywy nos, a drugi był niski i łysy. Na ścianie namiotu wisiały powykręcane, zdobione i bardzo stare laski. Roin pomyślał, że są piękne i nie wiedział, dlaczego ten pierwszy tak brzydko o nich mówił.
___- Za kogo ty mnie masz, co? – Powiedział łysy z niesmakiem. – Każdy ci powie, że te… – Gestem wskazał za siebie. - …najlepiej sprzedają się już po imprezie. Znam się na swoim fachu. – Jego wzrok przesunął się na głowę zaglądającą do środka. - Ej, mały, co tu robisz?
___Roin tak przepraszał i jęczał, aż w końcu jego ojciec ugiął się i pozwolił mu pójść na ceremonię wręczenia nagrody. Chłopak nigdy nie dostał tak surowej kary i cieszył się, że została chociaż odrobinę złagodzona.
___Był tak podniecony, że nie mógł usiedzieć na miejscu. Gapił się na podium z otwartymi ustami. Stał tam jeden z tych tajemniczych wojowników. W końcu jego oczom ukazał się jakiś starzec i zaczął przemawiać trudnymi i długimi słowami. Roin poznał tylko jedno słowo. „Kanru”. Jego ojciec mówił, że to znaczy „strażnik”. Po chwili, starzec podał stojącemu obok mężczyźnie laskę, którą sam się podpierał. Była nieciekawa i brzydka. Widownia wstrzymała dech.
___- Ostatnia prosta... – Roin usłyszał jak ktoś szepnął z podziwem.
___Rakhan chwycił ją ostrożnie, po czym uniósł do góry i uderzył nią w ziemię. Fala rozeszła się po okolicy, a Roin poczuł przeszywającą go moc. Nigdy jeszcze nie czuł nic takiego. Jeśli on, mały chłopiec, czuł świat u swych stóp, to co musiał czuć tamten mężczyzna?
___- Mamo, mamo. – Zaczął szarpać matkę za rękaw. – Kupisz mi taką? Proszę!
___Kobieta popatrzyła na syna i zobaczyła w jego oczach błysk. Zrobiło jej się smutno, bo wiedziała, że dokładnie w tamtym momencie go straciła.

23
www- Zakończyły się proste tematy, będziemy wchodzić na wyższy stopień wtajemniczenia. Ale zanim otrzymacie zadanie tygodniowe, ostatnia prosta zagadka. Jak otrzymać wodę z powietrza? - Nauczycielka rozejrzała się po klasie. Kilka rąk wystrzeliło w górę.
- Można rozłożyć materiał, a w nocy niska temperatura sama skropli!
- Przyrządami do destylacji!
www-Nauczycielka uciszyła uczniów gestem ręki. Podeszła do biurka i powolnymi ruchami dłoni i nadgarstków wyczarowała szklankę. Ustawiła ją na środku stołu.
- Proszę wszystkich o podejście bliżej.
www-Nauczycielka uniosła dłoń nad krawędzią szkła. Po chwili szklanka wypełniła się wodą. Upiła łyk.
- Proszę o wyjęcie dla siebie szklanek i ćwiczymy. Komu uda się dzisiaj ma zaliczone na najwyższą ocenę. Reszta ma tydzień na nauczenie się. Zaczynamy!
www-Klarisa rozejrzała się po sali. Uczniowie próbowali różnych technik: intensywne patrzenie w szkło, szepty i machanie rękami. W końcu udało się Lenie, cała klasa biła brawo.
- Napij się - poprosiła nauczycielka.
- Mineralna , gazowana! - zaśmiała się uczennica.
- Bardzo dobrze! Reszta wraca do swoich zadań.
www-Klarisa przetoczyła się przez gwarną salę i złapała koleżankę za rękaw.
- Lenuś, jak to zrobiłaś, powiedz!
- To było łatwe. Bardzo chciało mi się pić. Pomyślałam, że muszę się napić, inaczej umrę. I udało się. Gorzej będzie w przyszłym semestrze. Będziemy tworzyć gwoździe z opiłków żelaza. To była ostatnia prosta...
www-W sali znów rozległy się brawa. Kolejne osoby wypełniały szklanki przezroczystym, życiodajnym płynem.
www-Klarisa poczuła przerażenie. Ona nie cierpi tego nijakiego smaku bezbarwnej cieczy! Nigdy nie zapragnie aby w szklance pojawiła się woda!


www-Minął tydzień. Tylko Klarisa nie zaliczyła zadania. Nauczycielka położyła przed nią małe, foliowe torebki z kolorowymi esencjami. Pozbyła się gumek recepturek i rozsypała zawartość na blat biurka.
- Dodatkowe składniki mogą pomóc w wykonaniu zadania. Być może powietrze to dla Ciebie za mało. Potrzebujesz się czegoś chwycić.
www-Klarisa kiwnęła głową.
- Wrócę po dyżurze. Powodzenia.
- Proszę chwilę zaczekać! - Nauczycielka zatrzymała się w pół kroku. - Proszę pani, proszę spojrzeć!
www- Klarisa wysypała opiłki żelaza, postawiła palec wskazujący na stole. Delikatna mgiełka uformowała się w kształt gwoździa. Pstryknęła palcami, aż poszły iskry, a gotowy gwóźdź potoczył się po blacie.
-Imponujące. - Nauczycielka oparła ręce o biurko. -Klariso, wszyscy uczniowie muszą iść zgodnie z programem. Nie można pewnych rzeczy po prostu ominąć. Wrócę za trzy godziny.


- Pusta.
-Chciałam napełnić przy pani.
- Ufam uczniom. Pokaż.
www-Dziewczyna przykryła szklankę dłonią i napełniła na dwa centymetry.
- Napij się - zachęciła nauczycielka.
www-Klarisa przełknęła wielki łyk, aż zaszkliły jej się oczy.
- Bardzo dobrze! Zaliczone! Gratulacje. - Nauczycielka z szerokim uśmiechem odprowadziła ją do drzwi. - Do widzenia!
www-Klarisa wyszła bez pożegnania. Palący łyk spirytusu, na chwilę odebrał jej mowę.

24
Koty nazywają go Gwiazdookim. Gdy je tuli, jego oczy błyszczą jak szare gwiazdy.
Zbliża się noc, Gwiazdooki zaczyna przygotowania do podróży. Co wieczór tak samo: wszystkie afy, chichy i hauy porzucają ukochany chaos, by pod nieobecność chłopca zajmować miejsce, które im przeznaczył. Małpokształtne afy chwytają palczastymi dłońmi gałęzie sztucznego drzewa, bujając się jeszcze przez chwilę, nim zastygną w bezruchu. Hauy różnych wielkości i kolorów rozstawiają się na półkach i pod drzewem, by nawet w nocy mieć na wszystko oko. Chichy gilgają się jeszcze i poszturchują, ich chichoty wciąż falują w powietrzu i łaskoczą uszy chłopca. Po chwili rozchodzą się każde do swego pudełka i zakamarku.
Jeszcze kęs chleba, łyk lipowej herbaty, kilka kropel wody, piżama w gwiazdki i już koty mruczą mu do snu. Brakuje tylko opowieści. Jak ta o psie, który odnalazł zagubionego w lesie Gwiazdookiego. Albo o krowie łaciatej, złotorogiej, która w chatce na pustkowiu ugościła go karmelkami.
Wreszcie Gwiazdooki ziewa. Wszedł na ostatnią prostą do krainy snu. Nic jednak nie jest przesądzone. Ostatnia prosta jest pełna niespodzianek. Może się zdarzyć, że Gwiazdooki poczuje tchnienie strasznego zwierza, równie niebezpiecznego nocą i w jaskrawym słońcu. Zrozumie, że coś się właśnie bezpowrotnie kończy. Rozpaczliwie będzie chciał to zatrzymać, zawrócić, oszukać, choć to już niemożliwe. Z płaczem podniesie się i otworzy oczy. Będzie szukał spojrzeniem tego, co odeszło. Nic z tego. Afy śpią na drzewie, hauy obok, chichy jakby się zapadły pod ziemię. Nikt tu na niego nie czeka oprócz nocy i jej tajemniczych ścieżek. Nic znanego już tu nie zostało. Echo słów i śmiechu umarło. Powietrze, wprawione w ruch zabawą, zastygło.
Gwiazdooki chce zawrócić, jakby nie pamiętał, że już wczoraj przeszedł przez tę bramę i powrócił. Jakby nie pamiętał, że za nią jest cały świat, jeszcze bardziej kolorowy niż jego afy, hauy i chichy. I że ten świat odpłynie spłoszony słońcem, a Gwiazdooki znów będzie panował w swoim królestwie. Widzi tylko noc, a w niej czuje oddech strasznego zwierzęcia, które pożarło cały poprzedni dzień. Jutro będzie inne, jeśli przyjdzie. Ale czy przyjdzie? Może i o jutrze nie pamięta w tej czarnej godzinie.
Gdy zaśnie, nocna kraina zatrze wspomnienie tego, co zobaczył na ostatniej prostej. A może tylko sobie przypomniał, bo już to wiedział? Gdzie, kiedy, skąd – kto wie?

25
18+ (brzydkie słowo jest)

Tego już się nie dało zatrzymać, teraz już musiał mnie zabić. Wiem, bo sama zakopałam paru gości w lesie. Jak już wpadasz w ręce zawodowca, jedyne co ci pozostaje to zachować dostojny spokój.
Rzecz w tym, że drugą stronę też obowiązują pewne zasady. Jeżeli fatygujesz się dowieźć pacjenta do jakiegoś pustostanu i przywiązujesz do krzesła, wypadałoby nie stawiać go w najgorszym przeciągu. A poza tym, należały mi się jakieś...
-Odpowiedzi-syknęłam. Spojrzał na mnie zdziwiony. Miał szaleństwo przede wszystkim w oczach,ale jakimś trudnym do opisania sposobem rozlewało mu się też po całej twarzy.
-Płomień nie ma imienia- odrzekł.
-Chcę odpowiedzi. Dla odmiany sensownych.
-Nie sprzedają już mojej ulubionej amfy- wyznał ze smutkiem ustawiając kieszonkowe radio na drugim krześle.
-Mógłbyś łaskawie przestać bredzić i podzielić się ze mną kilkoma istotnymi informacjami?
Wybuchnął śmiechem:
-Oglądasz z bliska oblicze Boga- oznajmił ironicznie wzniosłym tonem- Masz czas gotować jajka na twardo?
Ogarnęła mnie wściekłość:
-Kto ci kazał mnie zabić?! Co?! Mam prawo wiedzieć chociaż tyle!
-Achilles, co próbował cie doścignąć, żółwiu.
-Mam święte prawo wiedzieć kto zażądał mojej śmierci!
Zupełnie mnie zignorował. Po prostu wyszedł z magazynu. Przez chwilę próbowałam zerwać więzy, ale bezskutecznie. Zresztą, po minucie był już z powrotem. W prawej ręce miał kanister.
-Szyli do ciebie z łuku, ale wszystkie strzały tkwiły w miejscu- poinformował.
-Jak to jest być niegodziwym gnojem?
-Nie bój się. Nim zajdzie słońce, zobaczysz znów murkwie i pćmy łagodne- powiedział, wylewając na mnie benzynę. Nie poczułam żadnego szczególnego zapachu, ani smaku. Strach przesłonił wszystkie doznania, zostawiając jednak przestrzeń na gniew.
-Powiedz mi kto!- krzyczałam, zamiast błagać o litość. On opróżnił na mnie kanister i resztkę wykorzystał, by ulać idealnie prosty lont. Delektował się tym, skurwiel.

Sądziłam, że będzie zgrywał Michaela Madsena. Że puści jakiś zbutwiały przebój i odetnie mi przewiane ucho. Tymczasem on włączył radio, po to by poznać wyniki meczów.
-Dwa zero... Dwa jeden...- mruczał pod nosem odhaczając coś na kuponie- Trzy dwa...
-Hej, może byś mnie w końcu zabił? Halooo!- starałam się zagłuszyć radio. Mój oprawca był jednak niewzruszony.
-Pierdolony totalizator mnie zniszczy- mruknął, chowając długopis za pazuchę- Opowiadałaś jakiś dowcip?
-Wal się.
-Używam zapałek- poinformował mnie- Ostatnie życzenie?
-Jedna odpowiedź. Dla odmiany prosta.
-W porządku, ostatnie życzenie to ostatnie życzenie- westchnął- Ale nie zadawaj pytania, które chcesz zadać, bo dostaniesz odpowiedź, której nie chcesz dostać.
Nagle zrozumiałam, jak głupia byłam licząc na odpowiedź inną niż oczywista. Zrozumiałam, jak cenne będą te złudzenia w ostatnich sekundach.
-Muszę mądrze wykorzystać swoje pytanie.
-Powinnaś.
-Czy to będzie bolało?
-Trochę. Podpuściłem cię, to wcale nie twój syn- powiedział z szyderczym uśmiechem. Rzucił zapałkę na podłogę i wszystko stało się jasne.
"Wow wow wow est"

26
Decyzja

wwwPiaszczysty brzeg Wisły - cypel z pięknym widokiem na centrum Warszawy o zachodzie słońca. Byłoby pięknie, gdyby nie ten cholerny ziąb, taśmy policyjne i ciało w czarnym worku. Pół biedy, że to ostatnia robota dnia dzisiejszego, a gość, którego będę musiał ciągnąć za język to Marek - niby glina, ale przede wszystkim dobry kumpel.
Podchodzi do mnie, podaje rękę. Nie zdejmuję skórzanych rękawiczek. Do cholery z uprzejmością, zaraz mi palce odmarzną i tyle będzie z artykułu. Wyciągam dyktafon.
- To co, krótkie, nieoficjalne wieści? - Zerkam w stronę czarnego worka. - To ta aktorka, czy nie?
Marek się krzywi. Woli gadać, gdzieś w pubie, przy piwie, a nie na miejscu, na gorąco. Ale wie, że jego nazwisko nigdzie nie padnie - w końcu taki informator to skarb. Ja natomiast nie mam czasu na miłe spotkania. Do zamknięcia numeru kilka godzin - jeśli jutro rano jako jedyni mamy mieć tego newsa, to muszę się sprężać.
- Ona. Znaleźliśmy przy niej dokumenty. Ciało już nie do końca teges... Ale da się poznać. Jutro weźmiemy jej siostrę Monikę, na rozpoznanie.
- Ponoć jest jakiś list pożegnalny?
- Ta... Siostra znalazła w mieszkaniu. Białecka napisała, że musi w końcu naprostować swoje drogi...
- Naprostować...
- Trudno powiedzieć, co tam miała na myśli. Wy w tym szmatławcu chyba lepiej wiecie, jakie miała problemy.
Uśmiecham się nieznacznie. Sam trochę tych bzdur wymyślałem. Nie można pisać samych pozytywów, a z nią ciężko było o skandale.
- W każdym razie jakby nie patrzeć - kontynuuje śledczy - na koniec miała prosto... Prosto w dół.
Ruchem ręki zachęcam go, by mówił.
- Podejrzewamy, że skoczyła z Siekierkowskiego. Tutaj dopiero ciało się w gałęzie zaplątało...

wwwWracam do domu. Wreszcie gorąca herbata, wygodny fotel. Tylko szwankujący komp psuje ten obrazek. Ale może to i lepiej? Skan listu jakoś ostudził mój entuzjazm. Bo co tutaj właściwie pisać? Jak przekazać coś, co brzmi tak pozytywnie, a jest tak przepełnione goryczą? Napisała, że tak nie może. Że odkąd wyszła z bagna, myślała tylko o tych, których tam zostawiła. Każdy sukces podszyty poczuciem winy, każda szczęśliwa chwila wyrwana innym. Wywiady, zdjęcia, nagrody - wszystko z myślą, że nie zasłużyła. Głupie, ale coś w tych słowach mnie przeraża. Tak zwyczajnie.
Wyłączam zawieszonego grata, wyrywając wtyczkę z gniazdka. Olać - niech inne gazety będą pierwsze... Widzisz, kobieto? Czasem wystarczy odpuścić - nie trzeba od razu skakać.

wwwKobieta obraca w palcach kolorową fotografię.
- To nie była prosta decyzja... Uwierz mi, Monia, to nie było łatwe. Ale przynajmniej te ostatnie lata chciałam mieć zwyczajne, gówniane... Twoje...
Jeszcze przez chwilę patrzy na swoje odbicie w lustrze - odbicie identycznej twarzy, jak ta na zdjęciu, tylko pozbawionej uśmiechu.
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

27
WULGARYZMY!

Marzenia...
Musicie wiedzieć, że mój świat nie jest taki znowu zwykły. Urodziłem się jako punica granatum. Jednak wydaje mi się, że nie czuję się granatem. Chyba to do mnie nie pasuje. Czuję się lilią. Ja jestem… wrażliwa i subtelna.
Nie odpowiada mi obraz drzewa o szorstkim pniu, o owocach pokrytymi twardą, skórzastą łupiną. Muszę zrzucić zdrewniałą korę korę i przybrać wygląd łodygi poruszającej się z wiatrem. Inni tego nie rozumieją.
Postanowiłem im wszystkim udowodnić, że jestem… że stanę się lilią.
Właśnie dlatego nie śledziłam długiej prostej, odmierzanej korytarzowymi lampami, a patrzyłam prosto przed siebie w przeszklone drzwi, za którymi czekał na mnie nowy świat. Rozsunęły się bezgłośnie…
- Wszystko będzie dobrze – słyszę przyjemny głos. – Będzie pani naprawdę piękna. Rozkwitnie pani.
„Rozkwitnę...” – kołacze się w moich myślach. – „Jak prawdziwy kwiat.”
Leżałem spokojnie na łóżku i czekałem aż usnę, radosna i pełna nadziei...

***

Teraz wyglądam jak lilia.
Zaczęło się od prostego cięcia skalpelem. Z owoców usunięto wszystkie nasiona, pokryte różowymi osnówkami. Wyczyszczono starannie, zostawiając jedynie twardą łupinę. Rozcięli ją, potem w mistrzowski sposób tworzono delikatne, rozchylające się na boki płatki korony, nie do odróżnienia od tych na zdjęciach, pokazywanych mi wcześniej. Wraz z nowo uformowanymi działkami kielicha powstał okwiat.
Właśnie taki chciałem… chciałam.
Na koniec z mojej gałązki precyzyjnie rzeźbiono słupek i pręciki, identyczne jak u lilii.
Dokładnie tak, jak chciałam.
Dlaczego więc obecnie wspominam tamten prosty korytarz z tak wielką z tęsknotą?
Siedzę samotnie, a skalpel w drżącej dłoni zawisł nad odsłoniętym nadgarstkiem, przez który przebija się delikatna pajęczyna naczyń.
„To na pewno z wiatru tak dygocze, a nie ze strachu” – cicho powtarzam w głowie. Spoglądając na swoje nowe ciało, zastanawiam się, czy mimo, że każda część została uformowana tak jak chciałam i przecież wyglądam jak wszystkie inne lilie, to czy nią jestem, czy może nadal granatem? A może już ani jednym ani drugim? Czy przerażoną dłoń dalej mogę nazywać swoją?
Może jestem tylko biologicznym oszustem? Złudzeniem oszukującym siebie?
Nigdy nie wytworzę już żadnego nasienia. Nigdy nie wydam potomstwa.
Gdzie jest teraz Darwin?! Gdzie Linneusz?! Gdzie ich pieprzone teorie i pierdolone klasyfikacje?!
Czy my musimy wszystko nazywać?!
Bo ja nie wiem, czy mogę określić się prawdziwym kwiatem, czy jedynie wyglądam jak jeden z nich.
Do precyzyjnych cięć trzyma się skalpel jak pióro - więc ujmuję i niczym chirurg kreślę prostą. Ostatnią, które przecina moja skórkę, w poprzek życia.
Kim ja właściwie byłem?...
I pity the fool who goes out tryin' to take over da world, then runs home cryin' to his momma!
B.A. = Bad Attitude

28
No to jeszcze ja.

Jeden niewinny wulgaryzm

Ostatnia prosta

... i przyrzekam, że uczynię wszystko, by nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe.

Pamiętasz, jak cię obcierały buty? Jak wszyscy na nas czekali, a ja oklejałam ci plastrem pęcherze na stopach? Podpisaliśmy ten sławny „po co nam papier” wielkim, złotym piórem. I założyliśmy przedsiębiorstwo. Z widokami na przyszłość. Rozwijające się. Dochodowe. Sprawnie dzielimy się obowiązkami. Ty płacisz rachunki, ja odrabiam z dziećmi lekcje i wożę je do lekarza. Ty gotujesz, ja zmywam i prasuję. Ty szorujesz kibel, ja – łazienkę. Ty wyprowadzasz psa, ja czyszczę kocią kuwetę. Ty dbasz o samochód, ja chodzę rano po bułki.

Spełniamy wszystkie oczekiwania, opłacamy rachunki w terminie, stosujemy się do zaleceń lekarzy, weterynarzy, pracodawców, nauczycieli, elektrowni oraz banku, który dał nam kredyt. Mamy zadbane ciała, zdrowo się odżywiamy, chodzimy na wybory i przestrzegamy ciszy nocnej. Jesteśmy firmą uczciwą, perspektywiczną, elastyczną i bez zatorów płatniczych. Podłogi w naszym domu lśnią, dzieci przynoszą ze szkoły piątki i szóstki, nawet na wakacje nas stać, bo regularnie bierzesz nadgodziny.

W naszej rodzinie każdy trybik jest na swoim miejscu, a jeśli coś szwankuje, natychmiast płynnie wymieniamy się, zastępujemy. Możemy na siebie liczyć, jesteśmy dobrymi wspólnikami, rozumiemy się jak nikt. Dzięki zgodnej współpracy nasz pojazd jest sprawny, jedziemy szybko i prosto. Do grobu.

A teraz patrz, jak rozwalam nasze autko, nasze cacko! Mam w dupie ten biznes. Ten wzór z barszczu ukraińskiego na ścianie - to jest mój gniew! Te szczątki filiżanki ze złotym brzeżkiem od mamusi - to jest mój gniew! Podpisałam, bo chciałam z tobą żyć. Patrzeć na ciebie. Słuchać twoich opowieści o diabłach w porzeczkowym ogrodzie. Dotykać cię, wymyślając wciąż nowe pieszczoty. Nie mam kiedy, nie mam jak… Bo rachunki, weterynarze, kurz i nadgodziny! Te rozdarte firanki - to jest mój gniew, ten wyjący pies… Patrz! To są moje zęby i pazury! A teraz uwieszę się na tej naszej prostej donikąd, będę szarpać, będę gryźć, aż ją skrzywię, zmienię w spiralę, trójkąt, cokolwiek. Będę wrzeszczeć, aż szyby w oknach rozpadną się na tysiąc kawałków. Podrapię, rozszarpię do krwi ciebie, siebie, kota i psa i nasze dzieci, jeśli będzie trzeba. Obiecałam, że uczynię wszystko. Wszystko! Pamiętasz?
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
Zablokowany

Wróć do „Kwalifikacje”