Pamiętam czasy, kiedy pisałam absolutnie spontanicznie. Kwestia jakości tych tekstów była dość sporna (okres 4-5 klasy podstawówki), ale to bez znaczenia - pisałam. Potrafiłam codziennie napisać jeden rozdział o przyzwoitej długości. Cała historia była może dość przewidywalna i schematyczna, a przede wszystkim mało logiczna, ale za to spójna. Miała ręce i nogi, przynajmniej jako takie. Pisałam ją jakieś pół roku i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że stworzyłam wtedy jakieś 30 rozdziałów.
Teraz najprościej byłoby powiedzieć, że nie piszę w ogóle.

Niestety, z czasem mój dziecięcy zapał osłabł i zarzucałam pisanie po jednym, dwóch rozdziałach. Dopiero w gimnazjum odkryłam, że stworzenie dokładnego planu pomaga mi utrzymać się przy danej historii na dłużej. Bo, niestety, dotychczas większość z nich była bardzo ładnymi miniaturkami.
Mój patent? Zeszyt. Fakt, że w dzisiejszych czasach są one dość niepraktyczne - sama piszę na komputerze - ale do takich luźnych rozpisek są one po prostu bezcenne. Tylko tam można rozpisać rozdział, dorobić strzałkę i dopisać komentarz, określający zachowanie postaci jako idiotyczne.

Sądzę, że takie notatki, nawet kompletnie chaotyczne, pozwolą nam spojrzeć inaczej na swoje dzieło. Zobaczyć, czy jest ono spójne, a wszystkie elementy do siebie pasują. Można je tworzyć zupełnie na luzie, gryzmolić i tworzyć rysunki. Efekt gwarantowany.
Pisanie samo w sobie to już inna para kaloszy. Nie ma co się oszukiwać, zbawcza Wena pojawia się wyjątkowo rzadko, najczęściej nieproszona (np. rano...). Sądzę, że warto wykorzystywać ją właśnie na luźne notowanie. Wybranie z nich tego "wartościowego" elementu i przerobienie go na tekst wymaga jednak cierpliwości i uporu.