Jagodzie
Tomasz Krzywik
Dies Irae
WWWWPisarze świata pomylili się.
Świat nie spłonął w ogniu atomowej apokalipsy. Nie utonął w odmętach mórz i oceanów, nie zatopiły go kolosalnych rozmiarów fale tsunami. Nikt nie zaobserwował zmarłych powstających z grobów ani wybuchu epidemii tajemniczej choroby. Nie słyszano również o fatalnym w skutkach nieudanym eksperymencie naukowym. A jednak...
A jednak nastąpił koniec.
***
WWWWWyjrzałem przez okno.
Rozciągający się za nim krajobraz nie zmieniał się już od kilku miesięcy, świat jakby zastygł w miejscu i czasie. Gdzie nie spojrzeć – ruiny. Tak na dobrą sprawę zniszczony Kraków przypominał nieco Warszawę po przegranym powstaniu. Ciągnące się w nieskończoność osmalone szkielety budynków tworzyły labirynt ulic wypełniony wrakami samochodów, porzuconymi walizkami i tysiącem innych śmieci.
WWWWW tym wszystkim najbardziej moją uwagę zwracało małe łóżeczko leżące niedaleko kamieniczki, w której ukrywaliśmy się z żoną. Mebel, choć wypadł z drugiego piętra, jakimś cudem zachował niemalże w całości pierwotną formę. Widziałem stąd wyraźnie pościel i niewielkie poduszeczki, a także przymocowaną do ramy łóżka karuzelę z pluszakami.
WWWWWidziałem także mały, karykaturalnie wykręcony kształt wystający z pościeli.
Był to Michałek, syn znajomych z kamieniczki naprzeciwko. Miał osiem miesięcy, kiedy nastał dies irae, dzień gniewu. Nie jestem pewien, ale dzisiaj chyba kończyłby rok.
WWWWNie skończy. Nie zobaczy następnej wiosny. Nie rozpakuje nigdy prezentu od Świętego Mikołaja. Nie pójdzie do szkoły, nie pozna kolegów, koleżanek, nigdy się nie zakocha.
- Sto lat, Michaś – powiedziałem i rozpłakałem się.
WWWWOstatnio często płakałem. Kiedyś, dawno temu, uważałem się za silnego człowieka. Miałem rodzinę, przyjaciół, dobrą pracę, generalnie radziłem sobie całkiem nieźle. Codziennie rano woziłem córkę do szkoły. Potem jechałem do redakcji, by następnie około dwudziestej wrócić do domu. Pozostałą część wieczoru spędzałem zazwyczaj z żoną i dzieckiem, by na koniec dnia, tak z godzinę przed snem, popisać sobie na komputerze. Wiecie, byłem też pisarzem i to chyba całkiem niezłym.
WWWWAle to wszystko się skończyło.
WWWWOtarłem łzy i wyjrzałem ponownie przez okno.
Serce Krakowa, Wawel, było przebite przez cyklopowy w swych rozmiarach krzyż, czy raczej - krzyżokształt. Potężna, na oko niemal dwukilometrowa, konstrukcja o miedzianej barwie tkwiła w ziemi niczym sztandar. Na ramionach tej bluźnierczej parodii krucyfiksu wisiała olbrzymia i bezkształtna masa organiczna, która zdawała się być w nieustającym ruchu. Co jakiś czas wypluwała z siebie tysiącem otworów ogromne ilości przerażającego plugastwa, którego żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie byłby w stanie sobie nawet wyobrazić, a co dopiero opisać.
To właśnie to plugastwo zamieniło Kraków, Tyniec, a pewnie także i resztę świata w jedno wielkie cmentarzysko, swego rodzaju nekropolię, miasto umarłych. Jednak pewności nie mam - w dniu poprzedzającym ukrzyżowanie Ziemi straciliśmy prąd, gaz, internet, wszystko; nazajutrz z nieba spłynął na świat dźwięk przypominający granie na kolosalnych trąbach. Wraz z nim na naszą planetę zaczęły spadać kosmicznych rozmiarów krzyżokształty, sterowane przez, jak się zdaje właśnie te zawieszone na nich masy organiczne. Nie mam pojęcia, czy były to samodzielne organizmy, czy też może jedynie swego rodzaju wylęgarnie. Zresztą to nie miało dla nas żadnego znaczenia.
WWWWŚwiat, który znaliśmy, skończył się.
Kiedy plugawe monstra z krzyżokształtu spadły na Kraków, rozpoczęła się destrukcja na skalę jakiej moje oczy jeszcze w życiu nie widziały. W swoim zachowaniu przypominały kule armatnie na sześciu nogach. Rozmiarem dorównywały samochodom ciężarowym, a siłą przynajmniej setce koni. Gdy w furii uderzały w budowle, te ulegały brutalnej sile po niezwykle krótkim czasie. Nasza kamieniczka miała niewiele więcej szczęścia niż pozostałe zabudowania. Fakt, ciągle stała, a nasze mieszkanie wciąż wyglądało całkiem nieźle. Jednak trzymała się w całości tylko dlatego, że ocalały jakieś fundamenty podtrzymujące zamieszkiwane przez nas trzecie piętro. Całkowitemu zniszczeniu uległa natomiast klatka schodowa, drugie i pierwsze piętro. Powiedziałbym, że ocaleliśmy cudem, gdyby nie to, że przez ten „cud” nasz dom stał się dla nas więzieniem.
WWWWWięzieniem w którym czekaliśmy na powolną śmierć głodową.
***
- Kochanie... Paracetol się skończył...
- Wiem – odparłem, siadając przy łóżku mojej żony. Ująłem jej dłoń. - Wiem, kochanie...
WWWWWestchnęła. Na jej poparzony policzek spłynęła łza.
Wbity w Wawel krzyżokształt musiał wytwarzać jakiś nieznany mi rodzaj promieniowania przenikliwego, w dodatku takiego, które działa niezwykle wybiórczo. Widziałem, że w dniu ukrzyżowaniu naszej planety część ludzi praktycznie usmażyła się na ulicy. Ich ciała poczerniały, pokryły się paskudnymi wrzodami, niedługo potem zajęły się ogniem. Inni przejawiali objawy ostrej choroby popromiennej, a jeszcze inni zdawali się być obojętni na plugawe działanie tego potwornego kolosa. Pół biedy, gdyby skończyło się tylko na promieniowaniu; jednak niedługo potem szczęśliwych ocalałych zaczęły eliminować monstra, które systematycznie wyrzucała z siebie masa organiczna.
WWWWMi się udało – nie zaszkodziły mi ani promieniowanie ani tym bardziej potwory. Być może nawet bym się cieszył, gdyby nie to, że moja żona miała mniej szczęścia ode mnie.
WWWWGdybyście spojrzeli teraz na nasze ślubne zdjęcie, ujrzelibyście na nim czarnowłosego mężczyznę obejmującego drobną blondynkę o prześlicznej twarzy. Mieliśmy wtedy po dwadzieścia pięć lat i byliśmy cholernie szczęśliwi.
WWWWTeraz to zdjęcie stanowiło makabryczny kontrast dla osoby leżącej w łóżku, dla mojej żony.
Promieniowanie poparzyło jej ciało w porażającym stopniu. Miała wiele otwartych ran, cienką, czerwoną skórę pod którą wyraźnie rysowały się nabrzmiałe żyły. Oślepła i straciła wszystkie włosy. Bujne niegdyś piersi skurczyły się, pomarszczyły, straciły jakikolwiek urok. W niczym już nie przypominała kobiety, którą kiedyś spotkałem na rynku krakowskiej Starówki.
WWWWBogu dzięki mieliśmy Paracetol, cudowny lek będący moim zdaniem szczytowym osiągnięciem współczesnej medycyny. Uodparniał człowieka na jakikolwiek ból, a jednocześnie nie pozbawiał go przytomności. Także umysł pozostawał sprawny, choć nieco przytępiony na czas działania medykamentu. Podawałem go Róży codziennie, dzięki czemu nie straciła jeszcze zmysłów od bólu. Ale oboje mieliśmy świadomość tego, że w końcu nastanie taki dzień, kiedy Paracetol się skończy. Oraz że w końcu nasza kryjówka zostanie zdemaskowana. Wiedzieliśmy, że nie możemy tu zostać.
WWWWProblematyczna stawała się kwestia ucieczki. Dokąd uciekać? Do czego uciekać? Ale przede wszystkim – jak?
WWWWPrzynajmniej udało mi się rozwiązać ten ostatni problem. Otóż miałem na dnie szafy schowaną linę. To była solidna lina, zdolna udźwignąć ciężar człowieka. Nie pamiętam nawet skąd ją wytrzasnąłem, chyba kiedyś po prostu znalazłem ją przy drodze i zabrałem do domu, bo „a nuż się przyda”. I wychodziło na to, że w końcu nastał jej dzień. Istniał tylko jeden kłopot...
WWWWRóża nie była w stanie wstać z łóżka, a co dopiero zjechać na linie trzy piętra w dół.
- Kochanie... - powtórzyła Róża słabym głosem. - Naprawdę... Już czas... Pamiętasz co mi obiecałeś?
WWWWMilczałem. Oczywiście, że pamiętałem. Ale za nic nie chciałem tego zrobić.
- Adaś... Wiesz, że to konieczne... Paracetol przestaje już działać.
WWWWZacisnąłem zęby, czując jak powoli znowu zbiera mi się na płacz.
- Nie chcę tego robić... - schowałem twarz w dłoniach. - Przepraszam, ja po prostu...
- Wiem, że nie. Ale inaczej będzie mnie boleć.
WWWWSiedzieliśmy tak koło siebie bardzo długo. Ja płakałem, Róża cierpliwie czekała. Po jakimś czasie jej twarz zaczął wykrzywiać grymas bólu. Oddech stał się szybszy, płytszy. Przymknęła niewidome oczy, zacisnęła dłonie na kołdrze. W pewnym momencie jęknęła i wtedy dotarło do mnie, że nie mogę już dłużej czekać. Pochyliłem się nad nią i delikatnie pocałowałem w spękane usta. Przypomniało mi się jak smakowały za pierwszym razem, na długo przed ukrzyżowaniem naszego świata.
- Kocham cię – powiedziałem jej do ucha, głaszcząc chropowaty policzek. - I zawsze będę cię kochał.
- Ja... - otworzyła szeroko oczy jakby chciała na mnie zobaczyć. Ale nie zobaczyła mnie. Już nigdy mnie nie zobaczy. - Ja cię też kocham... Naprawdę, bardzo cię kocham.
WWWWPrzytuliłem ją delikatnie i pocałowałem w czoło.
Następnie wyjąłem poduszkę spod jej głowy i położyłem na twarzy. Przycisnąłem ją tak, żeby ograniczyć dopływ powietrza.
WWWWRóża objęła mnie.
WWWWTrzymałem poduszkę. Minęła chwila.
WWWWPoczułem jak paznokcie zaczynają mi się wpijać w plecy.
- Kocham cię Różyczko – powiedziałem głośno, tak, żeby mnie słyszała. - Naprawdę, bardzo cię kocham... Tak bardzo...
WWWWPogłaskała mnie po plecach, ale przyszło jej to z wysiłkiem.
WWWWPotem wierzgnęła się.
WWWWJeden raz.
WWWWDrugi.
Spróbowała wyrwać się spod poduszki, ale trzymałem ją mocno.
WWWWTrzeci raz...
Paznokcie rozcięły mi koszulę na grzbiecie.
WWWWW końcu Róża wierzgnęła się po raz ostatni i znieruchomiała.
***
WWWWStałem na balkonie, na trzecim piętrze, które przez tyle lat było dla mnie domem. Rozejrzałem się po okolicy. Otaczało mnie morze ruin, pośrodku których znajdował się krzyżokształt.
WWWWLinę przywiązałem do balustrady balkonu, powinna utrzymać mój ciężar. Miałem nadzieję, że nie zerwie się... Tego bym nie chciał. Upewniłem się jeszcze raz, że węzeł trzyma dobrze. Przeszedłem na drugą stronę. Gdybym teraz się potknął albo zachwiał, to spadłbym na ulicę i najpewniej roztrzaskał sobie głowę. Spojrzałem na chodnik naprzeciwko naszej kamieniczki.
WWWWWidziałem stąd wyraźnie pościel i niewielkie poduszeczki, a także przymocowaną do ramy łóżka karuzelę z pluszakami. Widziałem także mały, karykaturalnie wykręcony kształt wystający z pościeli.
- Sto lat, Michaś – wyszeptałem i nałożyłem sobie na szyję przygotowaną wcześniej pętlę. A potem...
WWWWWWWWWWWWPotem wreszcie stąd uciekłem.
Kanie, 15 V 2013[/i]