Naprawiłam zegar i pielęgniarkę.
Nie miał na bilet
Pan Eugeniusz kończył okrążanie stołu, kolejny raz zatrzymując się, by zajrzeć w pożółkłą ulotkę lekarstwa, którą potem starannie składał wpół. Zakolebał się na fałdzie dywanu, zgubił rym i zapomniał o kartce.
Wypchnięty z pola grawitacji mebli, śpiesznie potruchtał na korytarz i szarpnął drzwi wyjściowe. Klamka nie ustępowała. Zafrasował się i manipulował chaotycznie przy zamku.
– Gdzie pan znowu idzie? – Wyjrzała w drugiego pokoju kobieta.
– Do domu.
– Chce pan pić? Jest herbata.
– Tak – ucieszył się. Chciało mu się pić. – Tak, tak.
Po drodze zatrzymała go kurtka na wieszaku. Z wewnętrznej kieszeni wydobył sfatygowany portfel i pracowicie wyjmował monety, przekładając je z ręki do ręki.
Stojąca w drzwiach nieznana kobieta przyglądała się, więc zapytał:
– Widzi pani, mam problem… Pani taka uprzejma… Muszę do domu. Do Kęt. Może mi pani pożyczyć osiem złotych? Widzi pani… A nie mam na bilet… Do mamy. Do Kęt.
– Syn pana odwiezie. Jutro – powiedziała głośno.
– Syn? – zdziwił się i popatrzył uważnie. – Tak. No tak.
Poszedł drobnymi kroczkami za kobietą, gdy zniknęła w półmroku pokoju.
– Wie pani… – dręczyło go. Zapalił górne światło i popatrzył w jej twarz z prośbą. Oboje spojrzeli na zegar ścienny. – A tam martwią się… Może mi pani…?
Milczała.
Pan Eugeniusz usiadł sztywno w fotelu i czekał. Potem przymknął powieki, przysnął, a głowa mu zwisła na ramieniu jak pasażerowi śpiącemu w pociągu. Nawet kołysało nim podobnie.
Kiedy się obudzi po dziesięciu, piętnastu minutach drzemki, wyruszy po raz kolejny w podróż dookoła stołu, do drzwi, do Kęt pod Częstochową, gdzie mieszkał z rodzicami dobre siedemdziesiąt lat temu.