Osiedle o tej porze było martwe: żadnych wracających do domu pijaczyn czy młodych chłopaków palących pod blokiem. Wszystko umarło pod grubą warstwą śniegu w blasku pojedynczych latarni. Wyobrażałem sobie jak wstaję o własnych siłach i wychodzę na zewnątrz, czując jak kostnieje mi szpik w kościach a zlodowaciała ziemia skrzypi pod stopami. Podchodzę do niej powoli, bojąc się, że zaraz zerwie się przestraszona, krzyknie i przywali mi czymś w głowę. Odwraca się i uśmiecha - drobna blondynka. Ma żar w oczach, który narasta, gdy zaczynały się całować. Cała się lepi - trochę mokra, trochę tłusta. Całuję piersi, dłońmi jednocześnie zjeżdżając na jędrne uda. Zgarniam ze stołu resztki świątecznej kolacji, które pozostały po gościach, i sadzam ją przed sobą. Wtula się we mnie i ociera każdą częścią ciała.
- Czekałam! - szepce.
Zgasło światło, a ja otworzyłem oczy i odsunąłem dłonie na bok. Ona położyła się już spać, a ja zostałem sam po drugiej stronie ulicy. Niezaspokojony.
***
Przejście z czasu przeszłego do teraźniejszego było celowe, ale nie wiem czy wyszło zgrabnie. Będzie mi miło, jeżeli ktoś się wypowie i da jakieś rady, co robić, żeby lepiej pisać. Z góry dziękuję za jakąkolwiek odpowiedź
